2012-11-10 19:22:59
Zastanawiam się nad swoim stosunkiem do jutrzejszych obchodów Święta Niepodległości w Warszawie. Dokładnie rok temu uczestniczyłem w blokadzie pochodu neofaszystów. Biorąc udział w pokojowej demonstracji cieszyłem się na myśl o tym, jak wizerunkowo straci niebawem skrajna prawica. Kiedy spokojnie gawędziłem sobie z przyjaciółmi, uczestnicy skrajnie prawicowego marszu demolowali plac Konstytucji, a jakiś czas później plac Zbawiciela.
Wydawało mi się, że trudno potem będzie stawiać znak równości między faszystami, a przeciwnikami tej ksenofobii, nawet w kraju, gdzie dyskurs głównego nurtu przegięty jest w prawą stronę. Jakiż byłem naiwny. Po powrocie do domu i wyjściu z centrum terroryzowanego przez grupki co bardziej prawdziwych Polaków, skrupulatnie sprawdzających dawki rozumianego na ich sposób patriotyzmu u przypadkowych przechodniów, miałem okazję sprawdzić, „co się wtedy działo”. Z mediów dowiedziałem się o agresji obu stron. O straszliwych Niemcach, którzy napadali warszawiaków. Tomasz Wróblewski, wówczas świeżo upieczony naczelny „Rzepy”, pisał o narodzinach militarystycznej (sic!) lewicy, nowego zagrożenia, które czai się nad Polską. Żeby zrozumieć skalę manipulacji i zestawiania tych wszystkich wydarzeń trzeba znać topografię Warszawy. Abstrahując od tego, że zamknięci prewencyjnie przez policję członkowie Antify zostali oczyszczeni niebawem z zarzutów, wiązanie ich przemarszu Nowym Światem z blokadą na Marszałkowskiej było obrzydliwe. Wyjątkowo zresztą w wydaniu osób takich jak Wróblewski, który przynajmniej jeszcze kilka lat temu wynajmował mieszkanie na… tyłach Nowego Światu. Bardzo cieszę się, że tak nieprofesjonalny manipulant został niedawno zdjęty ze swojego stanowiska, chociaż oczywiście wolałby przedstawiać swoje działania jako profesjonalizm w ramach wolności słowa.
Nie wiem, czy wycofanie się z formy blokady nie jest zbyt dużym unikiem i niejako akceptacją obecności skrajnej prawicy w przestrzeni publicznej. Prawdą jest jednak to, że działania, które rok temu starano się podjąć, aby zdemaskować postawę neofaszystów, okazały się przeciwskuteczne. Żałuję natomiast, że i w tym roku nie będzie jednolitego głosu ze strony środowisk identyfikujących się z lewicą. Nie rozumiem idei marszu „Polska Socjalna” inaczej aniżeli kreowania kolejnych podziałów. Jego konwencja nie jest przecież tak odmienna od prawdopodobnie większego marszu, jaki wystartuje jutro od pomnika Bohaterów Getta. Pomysł na nową wersję tego święta jest zresztą chyba słuszny. Warto pokazać miejsca związane z historycznymi aktami przemocy ze strony skrajnej prawicy, która po raz kolejny usiłować będzie w tym roku wykorzystać obce własnej tradycji święto dla zalegitymizowania swoich postaw. Dlaczego oba marsze nie mogą iść razem?
Zaś Marsz Niepodległości jest absurdalny i obrzydliwy z wielu powodów. Jest też jednak śmieszny. To święto miłośników polskości, którzy własnego patriotyzmu nie potrafią manifestować w ramach obchodów państwowych, czy prywatnych, które dotyczyłyby jakkolwiek tych, z którymi 11 listopada jest historycznie związany. Potrafią tylko przejmować cudzą tradycję, zakłamując historię i prawiąc frazesy o tym, że każdy powinien mieć prawo publicznie zabierać głos. Wykrzykują przy tym, że współczesna Polska nie jest wolna, a czerwona i przepędzić należy „komunę”. To ciekawe, że 23 lata po upadku PRL ciągle pragną przywracać koronę orłowi, że w czasach rządów partii Gowina, Niesiołowskiego i Żalka, ciągle w mitycznej czerwieni widzą zagrożenie, biało-czerwone barwy wykorzystując jedynie po to, aby umożliwić ekspansję tych brunatnych. Paradoksem jest nie tylko to, że będą czcić Dmowskiego, który z 11 listopada związku nie ma żadnego. Również to, że miłośnicy „walki z komuną” będą świętować w tym samym miejscu, gdzie przed laty manifestowali członkowie Zjednoczenia Patriotycznego „Grunwald”. Antysemickiej (acz tak jak ONR nie w oficjalnych deklaracjach) organizacji głoszącej miłość do ustroju, Związku Radzickiego, nienawiść zaś względem opozycji demokratycznej i „syjonizmu”.
Po 1989 r. osobnicy związani z tą łączącą najgorsze tradycje endecji i PZPR organizacją tłumnie zasilali szeregi skrajnej prawicy i jej publikatorów w rodzaju mediów Rydzyka. Dzisiaj przedstawiciele tej samej tradycji, a niekiedy dosłownie ci sami ludzie, będą zawłaszczać nie przynależną im tradycję polskiej niepodległości. Bo multikulturowej i suwerennej Rzeczypospolitej nie przyklaskiwali oni nigdy. Mogła być niedemokratyczna i pełnić wasalne funkcje względem Związku Radzieckiego. Ważne było tylko, aby była jednolita kulturowo, wyzbyta różnorodności i tolerancji. Szkoda, że tak wiele nieświadomych osób będzie swoimi nogami przyklaskiwać tej wizji dziejów. Szkoda tym bardziej, że zgadzam się z Davidem Harvey’em, który w czasach niesłusznych zachwytów nad kliktywizmem (polityka w czasach Facebooka), zauważa, „że kolektywna siła ciał w przestrzeni publicznej nadal jest najefektywniejszym narzędziem sprzeciwu w sytuacji, gdy inne środki dostępu zostają nam odebrane”[1]. Tę mądrość wykorzystują aktywiści „Oburzonych”. Niestety równie spostrzegawczy okazują się być ludzie z ONR i wszechpolacy.
Święto Niepodległości, które wypada dokładnie dzień po moich urodzinach ma dla mnie też pewien kontekst osobisty. Zawsze brzydzi mnie to, że tuż po moim własnym „święcie” reprezentanci brunatnej tradycji maszerują po ulicach, w które wsiąknęło niegdyś tyle krwi. A także wspomnień tych, których wywieziono stąd w ramach zorganizowanej, nazistowskiej zbrodni: moich żydowskich krajan. To właśnie przede wszystkim ze względu na pamięć o nich marsz organizowany pod patronatem Jana Kobylańskiego przez amatorów rzymskich pozdrowień, którzy w statutach swoich organizacji wpisaną mają pogardę dla demokracji i multikulturalizmu (jak np. Obóz Narodowo-Radykalny), wydaje mi się tak obrzydliwy. Razi to moje własne uczucia, a także obraża pamięć o tych, których darzę szacunkiem.
[1] D. Harvey, Bunt miast. Prawo do miasta i miejska rewolucja, przeł. Praktyka Teoretyczna, Fundacja Nowej Kultury “Bęc Zmiana”, Warszawa 2012, s. 214.
Wydawało mi się, że trudno potem będzie stawiać znak równości między faszystami, a przeciwnikami tej ksenofobii, nawet w kraju, gdzie dyskurs głównego nurtu przegięty jest w prawą stronę. Jakiż byłem naiwny. Po powrocie do domu i wyjściu z centrum terroryzowanego przez grupki co bardziej prawdziwych Polaków, skrupulatnie sprawdzających dawki rozumianego na ich sposób patriotyzmu u przypadkowych przechodniów, miałem okazję sprawdzić, „co się wtedy działo”. Z mediów dowiedziałem się o agresji obu stron. O straszliwych Niemcach, którzy napadali warszawiaków. Tomasz Wróblewski, wówczas świeżo upieczony naczelny „Rzepy”, pisał o narodzinach militarystycznej (sic!) lewicy, nowego zagrożenia, które czai się nad Polską. Żeby zrozumieć skalę manipulacji i zestawiania tych wszystkich wydarzeń trzeba znać topografię Warszawy. Abstrahując od tego, że zamknięci prewencyjnie przez policję członkowie Antify zostali oczyszczeni niebawem z zarzutów, wiązanie ich przemarszu Nowym Światem z blokadą na Marszałkowskiej było obrzydliwe. Wyjątkowo zresztą w wydaniu osób takich jak Wróblewski, który przynajmniej jeszcze kilka lat temu wynajmował mieszkanie na… tyłach Nowego Światu. Bardzo cieszę się, że tak nieprofesjonalny manipulant został niedawno zdjęty ze swojego stanowiska, chociaż oczywiście wolałby przedstawiać swoje działania jako profesjonalizm w ramach wolności słowa.
Nie wiem, czy wycofanie się z formy blokady nie jest zbyt dużym unikiem i niejako akceptacją obecności skrajnej prawicy w przestrzeni publicznej. Prawdą jest jednak to, że działania, które rok temu starano się podjąć, aby zdemaskować postawę neofaszystów, okazały się przeciwskuteczne. Żałuję natomiast, że i w tym roku nie będzie jednolitego głosu ze strony środowisk identyfikujących się z lewicą. Nie rozumiem idei marszu „Polska Socjalna” inaczej aniżeli kreowania kolejnych podziałów. Jego konwencja nie jest przecież tak odmienna od prawdopodobnie większego marszu, jaki wystartuje jutro od pomnika Bohaterów Getta. Pomysł na nową wersję tego święta jest zresztą chyba słuszny. Warto pokazać miejsca związane z historycznymi aktami przemocy ze strony skrajnej prawicy, która po raz kolejny usiłować będzie w tym roku wykorzystać obce własnej tradycji święto dla zalegitymizowania swoich postaw. Dlaczego oba marsze nie mogą iść razem?
Zaś Marsz Niepodległości jest absurdalny i obrzydliwy z wielu powodów. Jest też jednak śmieszny. To święto miłośników polskości, którzy własnego patriotyzmu nie potrafią manifestować w ramach obchodów państwowych, czy prywatnych, które dotyczyłyby jakkolwiek tych, z którymi 11 listopada jest historycznie związany. Potrafią tylko przejmować cudzą tradycję, zakłamując historię i prawiąc frazesy o tym, że każdy powinien mieć prawo publicznie zabierać głos. Wykrzykują przy tym, że współczesna Polska nie jest wolna, a czerwona i przepędzić należy „komunę”. To ciekawe, że 23 lata po upadku PRL ciągle pragną przywracać koronę orłowi, że w czasach rządów partii Gowina, Niesiołowskiego i Żalka, ciągle w mitycznej czerwieni widzą zagrożenie, biało-czerwone barwy wykorzystując jedynie po to, aby umożliwić ekspansję tych brunatnych. Paradoksem jest nie tylko to, że będą czcić Dmowskiego, który z 11 listopada związku nie ma żadnego. Również to, że miłośnicy „walki z komuną” będą świętować w tym samym miejscu, gdzie przed laty manifestowali członkowie Zjednoczenia Patriotycznego „Grunwald”. Antysemickiej (acz tak jak ONR nie w oficjalnych deklaracjach) organizacji głoszącej miłość do ustroju, Związku Radzickiego, nienawiść zaś względem opozycji demokratycznej i „syjonizmu”.
Po 1989 r. osobnicy związani z tą łączącą najgorsze tradycje endecji i PZPR organizacją tłumnie zasilali szeregi skrajnej prawicy i jej publikatorów w rodzaju mediów Rydzyka. Dzisiaj przedstawiciele tej samej tradycji, a niekiedy dosłownie ci sami ludzie, będą zawłaszczać nie przynależną im tradycję polskiej niepodległości. Bo multikulturowej i suwerennej Rzeczypospolitej nie przyklaskiwali oni nigdy. Mogła być niedemokratyczna i pełnić wasalne funkcje względem Związku Radzieckiego. Ważne było tylko, aby była jednolita kulturowo, wyzbyta różnorodności i tolerancji. Szkoda, że tak wiele nieświadomych osób będzie swoimi nogami przyklaskiwać tej wizji dziejów. Szkoda tym bardziej, że zgadzam się z Davidem Harvey’em, który w czasach niesłusznych zachwytów nad kliktywizmem (polityka w czasach Facebooka), zauważa, „że kolektywna siła ciał w przestrzeni publicznej nadal jest najefektywniejszym narzędziem sprzeciwu w sytuacji, gdy inne środki dostępu zostają nam odebrane”[1]. Tę mądrość wykorzystują aktywiści „Oburzonych”. Niestety równie spostrzegawczy okazują się być ludzie z ONR i wszechpolacy.
Święto Niepodległości, które wypada dokładnie dzień po moich urodzinach ma dla mnie też pewien kontekst osobisty. Zawsze brzydzi mnie to, że tuż po moim własnym „święcie” reprezentanci brunatnej tradycji maszerują po ulicach, w które wsiąknęło niegdyś tyle krwi. A także wspomnień tych, których wywieziono stąd w ramach zorganizowanej, nazistowskiej zbrodni: moich żydowskich krajan. To właśnie przede wszystkim ze względu na pamięć o nich marsz organizowany pod patronatem Jana Kobylańskiego przez amatorów rzymskich pozdrowień, którzy w statutach swoich organizacji wpisaną mają pogardę dla demokracji i multikulturalizmu (jak np. Obóz Narodowo-Radykalny), wydaje mi się tak obrzydliwy. Razi to moje własne uczucia, a także obraża pamięć o tych, których darzę szacunkiem.
[1] D. Harvey, Bunt miast. Prawo do miasta i miejska rewolucja, przeł. Praktyka Teoretyczna, Fundacja Nowej Kultury “Bęc Zmiana”, Warszawa 2012, s. 214.