2010-10-04 20:26:35
Fluktuacja kadr w PZPR-owskim Politbiurze bywała większa niż w wielu naszych samorządach.
W języku potocznym „komuna” oznacza dziś w Polsce brak wolności, choć właśnie o wolność walczyli paryscy komunardzi. Komunę paryską utopiono we krwi. Polskich komunistów z KPP zamordował Stalin. Ale komuna się odradza, bo bunt jest ostatnią nadzieją niewolnika. O wolność i zapisane w Konstytucji PRL ludowładztwo upomnieli się stoczniowcy w 1980 r., tylko po to, żeby w 30 lat później wygwizdać wybitnych antykomunistów u władzy. I tyle mogą, mogą sobie pogwizdać. Bo komuna rozumiana jako brak wolności wróciła i ma się jak najlepiej. Ludzie rozczarowani transformacją wołali, „Komuno wróć!” i głosowali na Kwaśniewskiego. Ale chodziło im o wczasy, elementarne zdobycze socjalne, zatrudnienie, leczenie i dostęp do kultury dla każdego. Tymczasem komuna wróciła jako brak wolności. Nikt nigdy tak krótko nie trzymał pracowników, ludu za mordę jak korporacje, banki, politycy wszystkich szczebli. Spróbujcie zrobić z robotnikiem na budowie wywiad na temat warunków pracy, a zrozumiecie od razu co mam na myśli. Ludzie milczą, spuszczają głowy i czmychają przed kamerą, mikrofonem, dziennikarzem, bo się boją. Boją się nie bez racji, skoro zaledwie 8% pracowników należy do jakiegoś związku zawodowego, a każda próba powołania związku kończy się zwykle zwolnieniem z pracy. W „wolnych” dziś mediach społeczeństwo, ci którzy w swej zdecydowanej większości zarabiają mniej niż 1600 zł na miesiąc są po prostu nieobecni. Nie tylko nie mają związków, swojej partii, ale nawet prawa głosu. Każdy, kto się wychyli ląduje na bruku, a od bezrobocia już tylko krok do eksmisji z mieszkania.
Za to władza ta, która hucznie świętuje nastanie nowych wspaniałych czasów, nie poddana żadnej kontroli rozbitego i niesolidarnego społeczeństwa robi, co chce. Panoszy się dużo bezczelniej niż kiedyś partyjni sekretarze. Prezydent miasta, burmistrz czy wójt, żeby nie wiem jakim był kretynem, złodziejem czy kanalią w 90% może liczyć na ponowny wybór w nadchodzących wyborach samorządowych. Fluktuacja kadr w PZPR-owskim Politbiurze bywała większa niż w wielu naszych samorządach. Bo to władza rządzi umysłami, to ona zajmuje cały ekran telewizyjny, to ich twarze straszą z gazet, to ich słuchamy ciągle w radio. Im bardziej oni są wszechobecni tym bardziej nas nie ma w ogóle. Ta medialna wszechobecność wysługujących się bankom, korporacjom i lokalnemu biznesowi aparatczyków samorządu terytorialnego daje im monopol, który da się porównać z wyborami z dawnych lat, kiedy cały naród głosował na kandydatów z list Frontu Jedności Narodu. Poseł, radny, który jest grzeczny i nie podpada partyjnym wodzom i baronom może być spokojny, że do emerytury dociągnie na koszt podatnika reprezentując ludność, którą wyraża zainteresowanie tylko jako elektoratem i tylko w czasie kampanii, zapominając o nich w następny dzień po wyborach. Demokracja, podobnie jak w PRL-u, stała się periodycznie odbywanym rytuałem wyborczym, po którym władza staje się absolutna i niemożliwa do kontrolowania.
Niezależne sondaże wyborcze prowadzone na Białorusi przez zachodnie pracownie badawcze dają Łukaszence zwycięstwo na poziomie 65%. Zachodnia opinia oburza się, że przyczyną jest nie dopuszczenie opozycji do środków przekazu. I o to chodzi. W Polsce też prawie się nie zdarza żeby w telewizji pojawił się ktoś, kto kwestionuje obecny system społeczno-polityczny, prywatyzację, kapitalizm. Łukaszenko powiada: „naród mnie kocha i co w tym złego, że na mnie głosują”. Zachód drze szaty: No przecież Białorusini zostali zindoktrynowani przez rządową propagandę!” A u nas to, co? Inaczej? W kraju gdzie pracuje się najdłużej, a zarabia się najmniej w Unii Europejskiej obowiązuje propaganda sukcesu. Cała klasa polityczna dmie w jedną trąbkę, a jeżeli się już o coś pokłócą, to o rzeczy dla społeczeństwa trzeciorzędne.
Goebbels napisał: „największą sztuką jest stworzyć pozory różnorodności, aby ukryć jednorodność”. Nauka nie poszła w las. Różnice w ważnych sprawach społeczno-politycznych, takich jak podział dochodu narodowego, polityka socjalna, system podatkowy, prawa pracownicze, pomiędzy PO, PiS, SLP i PSL nie są zauważalne gołym okiem. Ale mamy nie jedną a cztery partie, które wspólnie i w porozumieniu krzywdzą społeczeństwo, mając pewność, że mogą liczyć na dowolną ilość następnych kadencji.
Gdyby rada miasta, gminy czy Sejm mogły być zmuszane do zajmowania się prawdziwymi problemami ludności wyzyskiwanej w pracy, stojącej po nocach w kolejkach do lekarza, tracącej każdą wolną przestrzeń publiczną, każdy skrawek parku czy skwer na rzecz deweloperów, to musiałaby się zbuntować przeciwko swoim mocodawcom. Tym, którzy rządzą naprawdę z tylnego siedzenia, przeciwko grupie, która mając pieniądze trzyma władzę. Gdyby podjęła te tematy, wydałaby na siebie wyrok. Bo kapitał jest wszechmocny, ale ludzie bezradni. Porządek obrad posiedzeń Sejmu czy organów samorządu wynika w większości z tego, co jest przedmiotem medialnej kłótni w rodzinie politycznej elity. Żeby coś do tego porządku ważnego dla zwykłego obywatela wrzucić trzeba zebrać (w przypadku Sejmu) 150 000 podpisów i bardzo długo czekać. Tylko nieliczne samorządy przewidują obywatelska inicjatywę uchwałodawczą. Żeby zerwać z demokracją raz na cztery lata i zastąpić ją demokracją na co dzień, o taką inicjatywę i takie prawo trzeba się bić. Wtedy obywatele będą mogli zmusić radnych do zajmowania się czymś, co jest dla nich ważne, a nie tylko kłócenia się o koryto za nasze pieniądze.
.
W języku potocznym „komuna” oznacza dziś w Polsce brak wolności, choć właśnie o wolność walczyli paryscy komunardzi. Komunę paryską utopiono we krwi. Polskich komunistów z KPP zamordował Stalin. Ale komuna się odradza, bo bunt jest ostatnią nadzieją niewolnika. O wolność i zapisane w Konstytucji PRL ludowładztwo upomnieli się stoczniowcy w 1980 r., tylko po to, żeby w 30 lat później wygwizdać wybitnych antykomunistów u władzy. I tyle mogą, mogą sobie pogwizdać. Bo komuna rozumiana jako brak wolności wróciła i ma się jak najlepiej. Ludzie rozczarowani transformacją wołali, „Komuno wróć!” i głosowali na Kwaśniewskiego. Ale chodziło im o wczasy, elementarne zdobycze socjalne, zatrudnienie, leczenie i dostęp do kultury dla każdego. Tymczasem komuna wróciła jako brak wolności. Nikt nigdy tak krótko nie trzymał pracowników, ludu za mordę jak korporacje, banki, politycy wszystkich szczebli. Spróbujcie zrobić z robotnikiem na budowie wywiad na temat warunków pracy, a zrozumiecie od razu co mam na myśli. Ludzie milczą, spuszczają głowy i czmychają przed kamerą, mikrofonem, dziennikarzem, bo się boją. Boją się nie bez racji, skoro zaledwie 8% pracowników należy do jakiegoś związku zawodowego, a każda próba powołania związku kończy się zwykle zwolnieniem z pracy. W „wolnych” dziś mediach społeczeństwo, ci którzy w swej zdecydowanej większości zarabiają mniej niż 1600 zł na miesiąc są po prostu nieobecni. Nie tylko nie mają związków, swojej partii, ale nawet prawa głosu. Każdy, kto się wychyli ląduje na bruku, a od bezrobocia już tylko krok do eksmisji z mieszkania.
Za to władza ta, która hucznie świętuje nastanie nowych wspaniałych czasów, nie poddana żadnej kontroli rozbitego i niesolidarnego społeczeństwa robi, co chce. Panoszy się dużo bezczelniej niż kiedyś partyjni sekretarze. Prezydent miasta, burmistrz czy wójt, żeby nie wiem jakim był kretynem, złodziejem czy kanalią w 90% może liczyć na ponowny wybór w nadchodzących wyborach samorządowych. Fluktuacja kadr w PZPR-owskim Politbiurze bywała większa niż w wielu naszych samorządach. Bo to władza rządzi umysłami, to ona zajmuje cały ekran telewizyjny, to ich twarze straszą z gazet, to ich słuchamy ciągle w radio. Im bardziej oni są wszechobecni tym bardziej nas nie ma w ogóle. Ta medialna wszechobecność wysługujących się bankom, korporacjom i lokalnemu biznesowi aparatczyków samorządu terytorialnego daje im monopol, który da się porównać z wyborami z dawnych lat, kiedy cały naród głosował na kandydatów z list Frontu Jedności Narodu. Poseł, radny, który jest grzeczny i nie podpada partyjnym wodzom i baronom może być spokojny, że do emerytury dociągnie na koszt podatnika reprezentując ludność, którą wyraża zainteresowanie tylko jako elektoratem i tylko w czasie kampanii, zapominając o nich w następny dzień po wyborach. Demokracja, podobnie jak w PRL-u, stała się periodycznie odbywanym rytuałem wyborczym, po którym władza staje się absolutna i niemożliwa do kontrolowania.
Niezależne sondaże wyborcze prowadzone na Białorusi przez zachodnie pracownie badawcze dają Łukaszence zwycięstwo na poziomie 65%. Zachodnia opinia oburza się, że przyczyną jest nie dopuszczenie opozycji do środków przekazu. I o to chodzi. W Polsce też prawie się nie zdarza żeby w telewizji pojawił się ktoś, kto kwestionuje obecny system społeczno-polityczny, prywatyzację, kapitalizm. Łukaszenko powiada: „naród mnie kocha i co w tym złego, że na mnie głosują”. Zachód drze szaty: No przecież Białorusini zostali zindoktrynowani przez rządową propagandę!” A u nas to, co? Inaczej? W kraju gdzie pracuje się najdłużej, a zarabia się najmniej w Unii Europejskiej obowiązuje propaganda sukcesu. Cała klasa polityczna dmie w jedną trąbkę, a jeżeli się już o coś pokłócą, to o rzeczy dla społeczeństwa trzeciorzędne.
Goebbels napisał: „największą sztuką jest stworzyć pozory różnorodności, aby ukryć jednorodność”. Nauka nie poszła w las. Różnice w ważnych sprawach społeczno-politycznych, takich jak podział dochodu narodowego, polityka socjalna, system podatkowy, prawa pracownicze, pomiędzy PO, PiS, SLP i PSL nie są zauważalne gołym okiem. Ale mamy nie jedną a cztery partie, które wspólnie i w porozumieniu krzywdzą społeczeństwo, mając pewność, że mogą liczyć na dowolną ilość następnych kadencji.
Gdyby rada miasta, gminy czy Sejm mogły być zmuszane do zajmowania się prawdziwymi problemami ludności wyzyskiwanej w pracy, stojącej po nocach w kolejkach do lekarza, tracącej każdą wolną przestrzeń publiczną, każdy skrawek parku czy skwer na rzecz deweloperów, to musiałaby się zbuntować przeciwko swoim mocodawcom. Tym, którzy rządzą naprawdę z tylnego siedzenia, przeciwko grupie, która mając pieniądze trzyma władzę. Gdyby podjęła te tematy, wydałaby na siebie wyrok. Bo kapitał jest wszechmocny, ale ludzie bezradni. Porządek obrad posiedzeń Sejmu czy organów samorządu wynika w większości z tego, co jest przedmiotem medialnej kłótni w rodzinie politycznej elity. Żeby coś do tego porządku ważnego dla zwykłego obywatela wrzucić trzeba zebrać (w przypadku Sejmu) 150 000 podpisów i bardzo długo czekać. Tylko nieliczne samorządy przewidują obywatelska inicjatywę uchwałodawczą. Żeby zerwać z demokracją raz na cztery lata i zastąpić ją demokracją na co dzień, o taką inicjatywę i takie prawo trzeba się bić. Wtedy obywatele będą mogli zmusić radnych do zajmowania się czymś, co jest dla nich ważne, a nie tylko kłócenia się o koryto za nasze pieniądze.
.