2010-10-17 20:01:51
Na wezwanie „proletariusze wszystkich krajów łączcie się!” zgłosi się kilku zubożałych inteligentów pielęgnujących w sercu etos klasy robotniczej i nikt więcej. Bo w dzisiejszym języku mediów i powszechnym przekonaniu: „proletariusz” to menel, lump, patologia. Nikt też nie zechce się zapisać do partii biednych, bo największym marzeniem każdego proletariusza jest jak najszybciej przestać być proletariuszem. Żeby to nie było tylko marzeniem muszą jednak się zrzeszyć, ale nie zrobią tego dumnie paradując w hełmach i waciakach z pięściami w górze po ulicach. Dziś w usługach pracuje prawie dwa razy więcej ludzi niż w przemyśle i poddani są oni o wiele większemu wyzyskowi niż robotnicy przemysłowi. Wzrost wydajności pracy, umaszynowienie, komputeryzacja sprawiają, że proporcje te zmierzać będą w kierunku państw bardziej rozwiniętych, a więc do jeszcze większej przewagi sfery usług w zatrudnieniu. Dziś, w odróżnieniu od okresu PRL mało, kto prowadzi badania nad świadomością klasy robotniczej, z badań, które istnieją jednoznacznie wynika, że przeciętny polski robotnik przemysłowy ma ambicję bycia częścią klasy średniej. Podstawą tych aspiracji jest stosunkowo lepsza pozycja materialna niż pracowników sfery usług. Więcej z nich posiada umowy o pracę na czas nieokreślony, nieporównanie wyższy jest w przemyśle poziom uzwiązkowienia, wyższe są pensje.
Obiektywnie istniejący proces zmian w stosunkach produkcji powoduje konieczność nowego zdefiniowania podmiotu społecznego mającego być podmiotem zmian systemowych. Procent pracowników zaangażowanych w bezpośrednie wytwarzanie dóbr maleje i nie przestanie maleć. Proces dezindustrializacji jest tak samo nieuchronny jak kiedyś industrializacja. Klasa robotnicza oczywiście obiektywnie wciąż istnieje, choć jej stan świadomości nie pozwala na stworzenie reprezentacji politycznej. Wszystkie działające obecnie partie lewicowe albo zdradziły klasę robotnicza albo są dla niej nie reprezentatywne, straciły z nią jakikolwiek realny kontakt. Próbą poradzenia sobie z tym problemem jest odwoływanie się do takich kategorii jak „ludzie pracy”, „salariat”. Nie wyróżnianie robotników przemysłowych z całej masy pracujących. W konflikcie pracy z kapitałem wygrywa kapitał, a ludzie pracy są w odwrocie. Ani robotnicy, ani inne kategorie zawodowe nie godzą się dziś z dogmatem wiodącej roli klasy robotniczej rozumianej jako zbiór robotników zatrudnionych w przemyśle.
Teoria klasy robotniczej jako awangardy rewolucji (zmian systemowych) bierze się nie tylko z analizy znaczenia tej grupy w społecznym podziale pracy, ale i z przyjętej strategii. Wielu ludzi na lewicy wciąż uważa, moim zdaniem niesłusznie, że drogą do przełomu w stosunkach sił miedzy praca a kapitałem jest strajk generalny prowadzący do rewolucyjnego przejęcia władzy. W takim scenariuszu zatrzymanie procesu wytwarzania ma oczywiście zasadnicza rolę.
Rzeczywistość zdaje się jednak przeczyć racjonalności tego podejścia. Burzliwie rozwijający się ostatnio w Europie Zachodniej ruch strajkowy jest pozbawiony kierownictwa politycznego. Nie tylko więc nie podważa istniejącego systemu politycznego, ale nawet nie kreuje politycznej alternatywy władzy, która prowadziłaby do zmian ewolucyjnych, takich jak choćby boliwariańska rewolucja Hugo Chaveza.
Potrzebny jest nowy projekt polityczny jednoczący tych wszystkich, którzy znaleźli powód żeby strajkować, czyli większość społeczeństwa. Ten projekt z konieczności nie może być więc projektem wyprzedzającym stan społecznej świadomości.
Trudności zadania uświadamia przypadek Francji. Z badań opinii publicznej wynika, że zdecydowana większość Francuzów uważa kapitalizm za zły ustrój i cieszyłaby się gdyby można go było zastąpić innym. Jednak istniejące partie polityczne, albo nie podzielają poglądu większości społeczeństwa i stoją po stronie systemu (socjaliści, komuniści) albo formułują propozycje (radykalna lewica), które nie znajdują poparcia wyborców. Nie lepiej sytuacja wygląda w Hiszpanii czy nawet Grecji gdzie mimo spektakularnej mobilizacji mas lewica pozostaje podzielona, sekciarska, archaiczna.
Każdy z tych postulatów godzi w żywotne interesy kapitału, korporacji i rozwiązuje palące problemy społeczne. Tanie budownictwo czynszowe odbiera krociowe zyski bankom i deweloperom. Upowszechnienie leków generycznych uderza w koncerny farmaceutyczne. Opodatkowanie korporacji i zwiększenie progresji podatkowej w podatkach od osób fizycznych i prawnych (powyżej pewnego poziomu dochodu) zmusza kapitał do sfinansowania rozwoju społecznego i walki z wykluczeniem społecznym.
Pojawia się oczywiście pytanie jak przełamać monopol polityczny klasy panującej? I odpowiedzią na to pytanie jest zaangażowanie w bieżące walki społeczne. Warunkiem jest wygrywanie poszczególnych starć. By ludzie poszli za czynami a nie słowami, bo słów to oni już maja dość. Zanim Hugo Chavez doszedł do władzy w wyborach uczestniczyło jakieś 30% uprawnionych. W ostatnich wyborach parlamentarnych głosowało 77% społeczeństwa.
Tym, którzy kręcą nosem, bo w Wenezueli wciąż jest jeszcze kapitalizm, odpowiem słowami przechodnia z Caracas: „Nie chcę, żeby Chavez odszedł, bo nie chcę być znowu niewidzialny”. Ludzie w Polsce nie chodzą do wyborów, bo nie maja swojej partii. To postawa racjonalna. Trzeba więc taką partię tworzyć. Tworzyć ciężką codzienną pracą. A także w zażartych sporach. A nie szukać pretekstów do bezczynności, tkwiąc w okopach „Świętej Trójcy”.