Kryzys a ruch pracowniczy
2013-03-31 05:20:52
Związki zawodowe w kryzysie

Niedawno zakończony strajk generalny na Śląsku uświadomił nam wszystkim daleko idącą bezsilność polskich związków zawodowych. Przy poziomie uzwiązkowienia nieprzekraczającym 12 procent ogółu zatrudnionych trudno mówić o związkach jako o organizacjach masowych. Pod tym względem pozostajemy daleko w tyle za innymi krajami europejskimi, nasza sytuacja jest jednak – pomimo to – do nich dalece podobna, tam co prawda związki zawodowe są liczniejsze i silniejsze, lecz trapi je ta sama choroba, którą zaobserwować możemy tutaj, u siebie.

Kryzys związków zawodowych to nie kryzys wyłącznie liczebny, czy organizacyjny. Kryzys związków u swego źródła jest kryzysem natury ideologicznej i szczególnie – kryzysem praktyk politycznych.

Wielokrotnie podczas wywiadów z działaczami związkowymi w trakcie strajku odżegnywali się oni od „uprawiania polityki”. Moja propozycja jest taka, by właśnie w tym miejscu poszukać źródła związkowej niemocy, która przyniosła efekty w postaci błędnych strategii, klęsk w walce z rządem i wielkiego kryzysu tożsamościowego. Związek zawodowy nie wie dziś kogo tak naprawdę reprezentuje. Dawniej oczywisty wizerunek człowieka pracy jest obecnie wizerunkiem mglistym, stało się tak dlatego, bo sam kapitalizm podzielił pracowników najemnych na wiele frakcji, oddzielonych od siebie, często posiadających sprzeczne interesy i nasiąkniętych ideologią indywidualistycznego defetyzmu. Ta ideologia, wynikająca wprost z konsekwencji funkcjonowania ideologii neoliberalnej jest niezwykle skuteczna, wmówiła pracownikom, że nie istnieje żadna systemowa alternatywa i co więcej, że zasady rynkowego kapitalizmu nie zależą od nich, są naturalne i bezwzględnie ponadludzkie. Nawet kapitaliści stosują się do tej retoryki, uznając często (całkiem otwarcie), że „rynek tak chciał”, „pieniądz rządzi się swoimi prawami” itd.

Kłopot związków zawodowych polega na tym, że w przeszłości funkcjonowały one jako instytucje pracowniczej polityki, nie jako komitet do spraw pracowniczych ustępstw wobec kapitału. Związki określały się poprzez dominujące ideologie i koncepcje polityczne, posiadały własną wizję świata, własną narrację i własną utopię w oparciu o któryś z istniejących teoretycznych modeli polityki. Tak było chociażby w przypadku samej „Solidarności”, która jakkolwiek odniosła całkowitą klęskę, tak zbudowana została w oparciu o mit całkowitego i permanentnego wyzwolenia, świata zbawienia. Kryzys polityczności związków zawodowych odebrał im utopie, oddzielił je także od świata nauk politycznych i wszelkich narracji politycznych. Teraz same związki zawodowe „chwalą” się rządowi tym, że postępują zgodnie z regułami i unikają polityczności, unikają „szkodzenia” komukolwiek… innymi słowy prawie otwarcie przyznają, że ich działalność nie ma charakteru poważnego i nie prowadzi do otwartego konfliktu politycznego – jest więc dla państwa zupełnie niegroźna. Nic dziwnego, że takie, szukające wyłącznie ustępstw, związki zawodowe zraziły do siebie ludzi, którzy przestali im wierzyć. Bez politycznej tożsamości związki zostały zepchnięte do roli uczestnika komisji trójstronnej, do roli dekoracji, a pesymizm płynący z tej sytuacji permanentnego podporządkowania się związków polityce kapitału wpłynął na pracowników, którzy zwyczajnie utracili wszelką nadzieję na skuteczność działań związków zawodowych i szerzej – utracili nadzieję na jakąkolwiek zmianę.

Niepolityczne związki zawodowe to jedno. Drugą stroną kryzysu ruchu pracowniczego jest geopolityczna sytuacja Europy. Pracownicy europejscy należą do elity pracowników świata, zarówno pod względem materialnym, jak i edukacyjnym. Są dobrze wykształceni i znają światową sytuację ekonomiczną, wiedzą więc jak wiele za każdym razem ryzykują, gdy tylko zdecydują się popaść w sprzeczność z interesami światowego kapitalizmu. Ryzykują to, że trafią do „kapitalistycznego karceru” i poziomem życia zbliżą się do Rumunii lub Bangladeszu. Przy okazji klęski socjalistycznej roku 1989 i triumfu ideologii pax americana robotnicy zyskali w spadku od triumfującego neoliberalizmu jeszcze coś – wielką wiarę i wielkie przekonanie o tym, że to nie oni, tylko inni, odpadną i przegrają w wyścigu szczurów. To, o czym pisał ostatnio na łamach naszego portalu Jerzy Szygiel, porównując system neoliberalny do wielkiego kasyna odbiło się także cieniem na świadomości robotniczej, która często każe pracownikom grać w jednorękich bandytów i próbować wykorzystać swoją szansę na pierwszy milion aż do chwili, kiedy wszystko już okaże się stracone.

Robotnicy dziś, tak jak w III Rzeszy przed II Wojną Światową padli ofiarą ideologii kapitalistycznego totalitaryzmu. Nie są oni szczęśliwi, nie są radośni, wiedzą o wypaczeniach kapitalizmu, wiedzą o trupach w dziesiątkach wojen, o głodowej śmierci milionów – a mimo to, z uwagi na kapitalistyczny totalitaryzm ideologiczny – decydują się „próbować dalej”, uciekają od organizacji i popadają (w całkiem zrozumiały) defetyzm, tracąc nadzieję i uciekając od świata polityki, który rozumieją coraz mniej i który sam coraz mniej ma wspólnego z prawdziwą polityką. Uciekają w objęcia kasyna, które tak, jak niegdyś realny socjalizm, daje im oparcie. Jest to jednak oparcie zupełnie już innego typu, nie takie, które gwarantuje stabilność i bezpieczeństwo, ale takie, które – jak w kasynie – pozwala ci wierzyć w szansę na udaną karierę. W praktyce rzecz jasna ta „udana kariera” przypada jednemu na milion, często jednak nawet bezrobotni, czy śmieciowi pracownicy prędzej staną po stronie obrony „tej świętej szansy na milion dla każdego”, niż zdecydują się podjąć ryzyko i wysiłek budowania czegoś zupełnie nowego i przeciwnego w stosunku do panującej kapitalistycznej religii światowego kasyna.

Sytuacja Polski jest na tle całej Europy o tyle specyficzna, że Polacy doskonale zdają sobie sytuację ze swojej fatalnej sytuacji materialnej na tle całej Europy. W tym też sensie polski kapitalizm to kapitalizm neokolonialny, imperialistyczny, z klasą elit, która służy zagranicznym interesom i podtrzymuje stan narodowego wyzysku. Pod tym względem w Polsce nawet „święta szansa na milion” nie uzyskuje takiej społecznej nośności, jaką ma na Zachodzie.

W tym miejscu warto wspomnieć także o kreciej robocie, którą na lewicy wykonała socjaldemokracja i którą wykonują – nadal – również liczni „lewicowi teoretycy”. Ich rola wobec systemu – z uwagi na względne bogactwo, które system polityczny im zapewnia – jest od dawna rolą doradczą. Co to oznacza? Oznacza to po prostu to, że praktycznie cała legalna lewica funkcjonuje dziś w charakterze ciała doradców-reformatorów, jej krytyka władzy opiera się na gaszeniu pożarów, narracji drobnych reformistów. Ludzie lewicy i ludzie teorii lewicowej prawie nigdy nie aspirują do wypracowania stanowisk i hegemonii odrębnych i konfrontacyjnych wobec panującego układu. Stało się tak dlatego, że elity polityczne i naukowe w systemie kapitalistycznym uzależnione są od kaprysu kapitalistów, a ich wiara (a także honor, uczciwość…) w zmianę jest niewielka i wolą one zwyczajnie nie podejmować tego ryzyka (zamiast tego zajmują się niebieskimi migdałami lub dokonują kontrrewolucji w obrębie teorii, dążąc do zakrycia narracji klasowej narracją walki ciał, zwierząt, czy utopijnie idiotycznymi koncepcjami zniesienia wszelkiej własności w ogóle). Zwłaszcza jeśli z każdym kolejnym krokiem kryzysu system przygotowuje elitom kolejne „ciastko”, byle tylko odwrócić ich uwagę od polityczno-społecznych szans i możliwości, które potencjalnie mogłyby zostać wykorzystane.

Demokracja?

Linią demarkacyjną współczesnego kapitalizmu jest pojęcie demokracji. Obecny system polityczny rzadko nazywa się po imieniu. I jest to zrozumiałe, bo kto darłby szaty w obronie „kapitalizmu”? Dlatego system wypracował pojęcie zastępcze, które totalitarnie ogranicza wolność słowa, a przede wszystkim – wolność politycznego wyboru. Tym pojęciem jest właśnie pojęcie demokracji. I jeśli przyjrzymy się wypowiedziom polityków, czy (rzekomo neutralnych) naukowców w mediach to szybko usłyszymy o tym, że „mamy demokrację”, „panuje demokracja”, „wywalczyliśmy demokrację”… W ten sposób aktorzy tego spektaklu informują nas, że podstawy systemu społecznego, w którym żyjemy są (magicznie) sprawiedliwe, są oparte na zasadach równości i innymi słowy – nienaruszalne. Pojęcie „Demokracji” działa tak, jak wisząca na płocie sąsiada tabliczka „Uwaga! Zły pies!”, jesteśmy wobec niej bezradni i tak ma być, jedyne co nam pozostanie to grzecznie, z podkulonym ogonem, uciec przed majestatem prawa państwowego, w obliczu którego pozbawieni mamy być wszelkich argumentów.

Dla prawdziwych polityków i naukowców elementarnym zadaniem powinno być demistyfikowanie, odkłamywanie totalitaryzmu, który przykrył i osiadł na pojęciu demokracji. „Demokracja” współczesna opiera się nie na zasadzie parlamentaryzmu (bo parlament sam w sobie od dawna spacyfikowany jest przez tych, których stać na kampanie wyborcze i którzy realizują cele wielkiego kapitału), nie na równości szans (bo tej nie ma, bo nie ma równości szans edukacyjnych, kulturalnych, finansowych), ani na rzekomym dobrobycie (w sytuacji emigracji zarobkowych, bezrobocia, głodu, wojen…). „Demokracja”, czyli Kapitalizm funkcjonuje w oparciu o wymienioną już świętą zasadę „szansy w kasynie dla każdego”.

Ta „szansa” to nie zawsze szansa na milion, to często tylko egoistyczna wiara w bezpieczną indywidualną egzystencję pomimo (uświadamianej sobie) pewnej klęski większości. Z tej perspektywy zrozumiałym staje się dla nas to, dlaczego zachodni kapitalizm oparty został na sile tzw. klasy średniej. Klasa średnia nie jest ani jednym procentem, który przywykł do bogactwa i jest usatysfakcjonowany, ani klasami niższymi, które – najczęściej – wiedzą już o tym, że ich szanse na społeczny awans i społeczne panowanie są niewielkie, bądź żadne, a w życiu przypadnie im udział konsumentów śmieci dyskontowych i śmierć przedemerytalna. Klasa średnia to optymalne dla kapitalizmu rozwiązanie, to klasa, która jest buforem bezpieczeństwa przeciwko spauperyzowanej większości i arystokracji finansowej. To także klasa, która święcie wierzy w swój milion, a dowodem na istnienie tej szansy ma być nędza, w którą wpadli wszyscy znajdujący się niżej na drabinie społecznej i od których klasa średnia za wszelką cenę chce się odróżnić.

Kapitalistyczna „demokracja” żyje więc nie tylko dzięki jednemu procentowi, ale także ~dwudziestu kolejnym procentom, które żyjąc przy tym pierwszym wspomagają go i tworzą „strefę wiary” w funkcjonowanie systemu.

Moralność a niegodziwość

W paru udzielonych ostatnio przez siebie wywiadach Profesor Grzegorz Kołodko (na którego doskonałym wykładzie na Uniwersytecie Szczecińskim miałem okazję się znaleźć) wyraził kilka ciekawych myśli, które dla ludzi pragnących zmiany mogą być ważną lekcją. Jedną z takich lekcji może być dokonany przez Profesora podział na „ekonomistów znanych” i „ekonomistów dobrych”. To, co różnić ma jednych od drugich to nie tylko inna ideologia i inne zapatrywania na rzeczywistość (w przypadku tych pierwszych jest to z reguły neoliberalizm), ale także godziwość, czyli moralność.

Szansą na głos wykluczonych, zatrudnionych na śmieciówkach, ofiar kapitalizmu jest moralne i uczciwe zachowanie elit. Ale nie tych elit, które system kapitalistyczny wyciąga na powierzchnie i które trzyma z interesem dla siebie przy systemowym korytku. Lecz tych elit, które z uwagi na wyznawane wartości, inną sytuację ekonomiczną są w stanie uniezależnić się od dyktatu kapitału i tworzyć alternatywną hegemonię polityki, kultury i – przede wszystkim na początku – właściwych postaw.

Głos wyzwolenia pracowników najemnych nie obudzi się tam, gdzie wyzysk zdemolował ludzi do tego stopnia, że nie wiedzą już oni ani na jakim świecie żyją, ani kto jest odpowiedzialny za ich biedę, ani co można by zrobić żeby odmienić swój los. Obudzi się tam tylko wtedy, jeśli zyska ideologiczny, kulturowy, polityczny, a przede wszystkim godny wiary i zaufania przykład i koncepcję skutecznego i twórczego jednocześnie oporu. Sztuką nie jest walczyć (choć obecnie nawet walki o prawa ludzi pracy jest mało lub nie ma jej prawie wcale), sztuką jest wiedzieć jak i o co walczyć, a żeby ta „sztuka” spotkała się z praktyką pracowniczej walki o godność i równość potrzebne jest spotkanie się i zejście się dwóch politycznych, niszczycielsko twórczych sił – sił pracowniczych i sił rewolucyjnej inteligencji.

Tekst pierwotnie opublikowany na Socjalizm Teraz.

poprzedninastępny komentarze