2013-07-11 18:39:47
Zwalnianie związkowców, publiczna nagonka na związki zawodowe, kolejne antypracownicze ustawy. Sytuacja kryzysowa w Polsce ulega ciągłemu pogorszeniu. Na powierzchni, jak ryby w wodzie, pływają tylko prawicowi politycy i dziennikarze, reprezentanci służalczych wobec kapitalizmu mediów.
Sytuacja jest tak zła, że trudno pojąć jest jednocześnie dlaczego – w takich warunkach – tak bierni pozostają sami pracownicy, wszyscy Polacy.
Stan gospodarki, poziom płac, kolonialne miejsce Polski w Europie… zdecydowana większość Polaków jest świadoma tej sytuacji. Prawie każdy wie, że jedyna szansa na uczciwy zarobek jest poza granicami, a i ta szansa jest już niewielka. Niewielu trzeba więc przekonywać do tego, że w Polsce panuje bezwzględny wyzysk. A jednak społeczny gniew pozostaje prawie całkowicie stłumiony, swoje ujście (ku przerażeniu elit) znajdując co najwyżej pośród (wychowanych przez te elity) nacjonalistycznych bojówek i ich ekscesów.
Odpowiedzialny jest za to oczywiście skrajnie prawicowy rząd Platformy Obywatelskiej, antysocjalistyczny i zagrażający nie tylko kodeksowi pracy ale w ogóle egzystencji ludzkiej w Polsce.
Młotem na polskich pracowników pozostają także niezwykle bierne i potulne, żółte związki zawodowe, które lewicowości i socjalizmu boją się o wiele bardziej niż Jarosława Kaczyńskiego i katofaszystowskiego oszołomstwa rodem z rozgłośni Ojca Dyrektora.
Nie można nie wspomnieć w tym miejscu także o Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który od dawna myśli i zachowuje się już jak koalicjant PO. Szczyty w tym zakresie osiąga młodzieżówka SLD – FMS, wystosowując apele do Tuska niczym do dobrego wujka Kazia, by ten powstrzymał prawicowy radykalizm… Zaślepieni egoizmem nie wiedzą, że prawicowym radykałem numer jeden jest teraz Donald Tusk. Lider antypracowniczej propagandy, nadzorca obozu pracy, jakim stała się Polska w realiach europejskiego wyzysku.
Docieramy do sedna problemu.
W Polsce nastąpiło kompletne przecięcie i oddzielenie się politycznych elit od społeczeństwa – pracowników. Polska klasa polityczna to klasa kompradorska. Nie różniąca się niczym od bangladeskich nadzorców bangladeskich fabryk, gdzie w imię zysku zagranicznych korporacji wyzyskiwani są rodzimi pracownicy. Zarówno PO, SLD jak i PiS to partie, które są dziś rzecznikami ekonomicznych mechanizmów, które zostały już puszczone w ruch, mechanizmów imperialnego wyzysku Polski przez – przede wszystkim – zagraniczne koncerny i topniejący w oczach – prawie równie jadowity – polski mikrokapitał.
Ogłupieni i przytłoczeni tą sytuacją są oczywiście wyborcy. Połowa nie głosuje (podświadomie zdając sobie sprawę z iluzoryczności tej możliwości wyboru), a druga połowa łudzi się, że z grona – Tusk, Kaczyński, Miller ktoryś wreszcie przejrzy na oczy i postara się odwrócić dotychczasowy bieg rzeczy. Tusk miałby to zrobić w imię europejskich wartości. Kaczyński w imię narodowej wspólnoty. Miller z uwagi na swoje lewicowe przekonania gospodarcze.
Coś jednak w tym mechanizmie nie działa. Żaden z nich po dojściu do władzy nie robi tego, co obiecywał. Nie stara się spełnić nawet swych deklarowanych, programowych obietnic.
Dzieje się tak dlatego, że władza nie ustala się wcale na poziomie wyborów parlamentarnych. Wybory parlamentarne to w rzeczywistości post scriptum mechanizmów i procesów o wiele ważniejszych i o wiele bardziej dla państwa rozstrzygających. Mowa oczywiście o mechanizmach gospodarczych, a konkretnie – własnościowych.
W Polsce, w której niezmiennie dzieli i rządzi kapitalistyczna ideologia prywaty większość PKB i większość produktu społecznego kontrolowana jest przez prywatnych właścicieli środków produkcji. Innymi słowy- kapitalistów. To oni mają kapitał, to oni mają pieniądze, to oni dzierżą w Polsce berło władzy.
Wybory to dodatek. Dodatek… dodajmy do tego… niezwykle kosztowny. A istniejące partie polityczne potrzebują: pieniędzy, kontaktów, etatów, wsparcia medialnego…
Jakie partie mogły więc przetrwać w tych warunkach, w warunkach ekonomicznej dominacji prywaty i kultu wyprzedaży wszystkiego co państwowe i społeczne? Wyłącznie partie kapitalistyczne.
Fałszywość demokracji w kapitalizmie jest oczywiście tematem tabu, jest zaklęta. Nikt nie ma prawa naruszyć tej świętości – rzekomej demokratyczności kapitalizmu. Tabu to urosło w Polsce do tej rangi, że często nie nazywa się już polskiego systemu kapitalizmem (kogo w końcu interesuje gospodarka i płaca skoro żyjemy w czasach postmaterialistycznej gospodarki wiedzy i życzliwości?), lecz właśnie “demokracją” – doskonale maskując w ten sposób cały mechanizm stojący za fasadą demokratyczności systemu.
Polacy, wyborcy… czują, że coś jest nie tak. W wiedzy potocznej hasło “wybory nic nie znaczą” jest hasłem powszechnie znanym i przez wielu akceptowanym. Dominuje poczucie bezsilności. Polacy nie tylko czują, że nie mają wpływu na elity, które w rzeczywistości robią co chcą – a robią co chcą bo mają finansowanie i wsparcie od tych, którym w obecnej sytuacji ekonomicznej się powodzi. Polacy wiedzą też, że nie istnieje w Polsce żadna równowaga pomiędzy interesami odgórnymi (kapitalistyczno-europejskimi) a interesami oddolnymi (pracowniczo-patriotycznymi).
Stąd ta buta i pewność siebie rządzących, kiedy mówią, że nie będą w Polsce rządziły związki zawodowe. Stąd ta pewność siebie specjalistów i ‘ekspertów’ ekonomicznych z BCC, Lewiatana, centrum Adama Smitha… którzy okupują wszystkie kluczowe stanowiska komentatorskie w polskich mediach. Stąd też alienacja polskich elit, które żyją w kompletnie innym świecie… w świecie warszawskich salonów, rywalizacji o stanowiska w komisjach europejskich, czy przepychanek w ramach swoich partii.
Samopodpalenia, miliony emigrantów, wywalanie na bruk pracowników, płaca urągająca godności człowieka… czy któregoś polityka to wzrusza? Czy dla kogoś spośród polskich elit jest to ważny problem? Nie. Politycy jeśli pojawiają się w mediach to najchętniej mówią o wraku Tupolewa, o sprawie małej Madzi, o walce o władzę w którejś z partii, czy o innych wewnętrznych zmartwieniach salonów. Na podobne schorzenie choruje z resztą sama lewica…
Arystokracja nie schyla się do ulicy.
Ulica sama jednak wpadła tym samym w pułapkę bezsilności i bierności. Bo nie ma liderów, nie ma politycznej organizacji, nie ma przywódców, nie ma idei, nie ma swoich koncepcji i swojego języka. Pracownicy polscy nawet jeśli trafią pod most i stracą zasiłek nie będą wiedzieli dlaczego tak się stało. Najodważniejsi i najbardziej awanturniczy najpewniej winą o to obarczą socjalizm… jak przyuczył ich święty duch IPN-u…
A przecież jest ich masa. Przecież to pracownicy stanowią 99% społeczeństwa… warunki ekonomiczne, warunki w bazie skłaniają nie tylko do protestów. One aż proszą się o rewolucję.
Ten konflikt polski kapitalizm wciąż wygrywa jednak dzięki ideologicznej ofensywie, a także dzięki totalnej pacyfikacji tych, bez których żadna zmiana społeczna i żadna rewolucja nie odniesie sukcesu. Mowa w tym miejscu oczywiście o politykach, o intelektualistach, o ludziach, którzy byliby w stanie stworzyć realnie lewicowy ruch i nadać mu kierunek zgodny ze społecznym, pracowniczym interesem.
Mechanizm pacyfikacji elit jest niezwykle silny. Zdolnych ludzi kapitalizm szybko i łatwo przekupuje. Moralność schodzi na dalszy plan, jeśli pojawia się szansa pracy w fundacji, przy partii, czy przy uczelni… w warunkach 15 procentowego i wciąż rosnącego bezrobocia, szalejącej emigracji i postępującej nędzy. Wszystkie szczury chcą ratować się z okrętu i nie oglądają się na innych.
Są oczywiście i inne czynniki. Wszystko to prowadzi jednak do sytuacji, w której społeczne wrzenie nie znajduje swojego ujścia, a ruch polityczny – choć posiadający bazę – nie znajduje swoich organizatorów i egzekutorów. Nikt nie chce ryzykować utraty szansy na publikację w Gazecie Wyborczej.
Polskie kompradorskie elity, polscy właściciele i zagraniczni sponsorzy polskiej kolonii przekonają się jednak wkrótce, że samo spacyfikowanie elit to za mało. W Polsce powoli zbliżamy się już do momentu, w którym praca przestaje się opłacać, w którym płaca oznacza głodówkę i w którym pracownikom nie pozostanie już nic innego jak wyjść na ulicę i odpowiedzieć zgodnie z odwiecznym prawem – przemocą na przemoc.
Bo nie jest prawdą, że tylko właściciele mogą uprzykrzać życie pracownikom. Wystarczy tylko trochę śmiałości, desperacji i gnębieni przez polski kapitalizm zaczną strajkować, okupować i niszczyć kapitalistyczną własność, zagrażając tym samym samemu sercu polskiego systemu – kapitalistycznej produkcji. Wyzysk bez zgody wyzyskiwanych nie przetrwa.
Gdy do tego dojdzie nie będzie już miała większego znaczenia polityczna narracja, nie będą miały znaczenia polityczne barwy. Polityka dotrze wreszcie tam, gdzie ma swoje prawdziwe źródła. I w takich warunkach narodzić się będzie miał szansę nie tylko autentyczny ruch pracowniczy, czy związkowy. Ale i polityczny, który ubierze protest w program i który zerwie z alienacją elit, odpowiadając na społeczne zapotrzebowanie zmiany systemu.
Tekst pierwotnie ukazał się na Socjalizm Teraz
Sytuacja jest tak zła, że trudno pojąć jest jednocześnie dlaczego – w takich warunkach – tak bierni pozostają sami pracownicy, wszyscy Polacy.
Stan gospodarki, poziom płac, kolonialne miejsce Polski w Europie… zdecydowana większość Polaków jest świadoma tej sytuacji. Prawie każdy wie, że jedyna szansa na uczciwy zarobek jest poza granicami, a i ta szansa jest już niewielka. Niewielu trzeba więc przekonywać do tego, że w Polsce panuje bezwzględny wyzysk. A jednak społeczny gniew pozostaje prawie całkowicie stłumiony, swoje ujście (ku przerażeniu elit) znajdując co najwyżej pośród (wychowanych przez te elity) nacjonalistycznych bojówek i ich ekscesów.
Odpowiedzialny jest za to oczywiście skrajnie prawicowy rząd Platformy Obywatelskiej, antysocjalistyczny i zagrażający nie tylko kodeksowi pracy ale w ogóle egzystencji ludzkiej w Polsce.
Młotem na polskich pracowników pozostają także niezwykle bierne i potulne, żółte związki zawodowe, które lewicowości i socjalizmu boją się o wiele bardziej niż Jarosława Kaczyńskiego i katofaszystowskiego oszołomstwa rodem z rozgłośni Ojca Dyrektora.
Nie można nie wspomnieć w tym miejscu także o Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który od dawna myśli i zachowuje się już jak koalicjant PO. Szczyty w tym zakresie osiąga młodzieżówka SLD – FMS, wystosowując apele do Tuska niczym do dobrego wujka Kazia, by ten powstrzymał prawicowy radykalizm… Zaślepieni egoizmem nie wiedzą, że prawicowym radykałem numer jeden jest teraz Donald Tusk. Lider antypracowniczej propagandy, nadzorca obozu pracy, jakim stała się Polska w realiach europejskiego wyzysku.
Docieramy do sedna problemu.
W Polsce nastąpiło kompletne przecięcie i oddzielenie się politycznych elit od społeczeństwa – pracowników. Polska klasa polityczna to klasa kompradorska. Nie różniąca się niczym od bangladeskich nadzorców bangladeskich fabryk, gdzie w imię zysku zagranicznych korporacji wyzyskiwani są rodzimi pracownicy. Zarówno PO, SLD jak i PiS to partie, które są dziś rzecznikami ekonomicznych mechanizmów, które zostały już puszczone w ruch, mechanizmów imperialnego wyzysku Polski przez – przede wszystkim – zagraniczne koncerny i topniejący w oczach – prawie równie jadowity – polski mikrokapitał.
Ogłupieni i przytłoczeni tą sytuacją są oczywiście wyborcy. Połowa nie głosuje (podświadomie zdając sobie sprawę z iluzoryczności tej możliwości wyboru), a druga połowa łudzi się, że z grona – Tusk, Kaczyński, Miller ktoryś wreszcie przejrzy na oczy i postara się odwrócić dotychczasowy bieg rzeczy. Tusk miałby to zrobić w imię europejskich wartości. Kaczyński w imię narodowej wspólnoty. Miller z uwagi na swoje lewicowe przekonania gospodarcze.
Coś jednak w tym mechanizmie nie działa. Żaden z nich po dojściu do władzy nie robi tego, co obiecywał. Nie stara się spełnić nawet swych deklarowanych, programowych obietnic.
Dzieje się tak dlatego, że władza nie ustala się wcale na poziomie wyborów parlamentarnych. Wybory parlamentarne to w rzeczywistości post scriptum mechanizmów i procesów o wiele ważniejszych i o wiele bardziej dla państwa rozstrzygających. Mowa oczywiście o mechanizmach gospodarczych, a konkretnie – własnościowych.
W Polsce, w której niezmiennie dzieli i rządzi kapitalistyczna ideologia prywaty większość PKB i większość produktu społecznego kontrolowana jest przez prywatnych właścicieli środków produkcji. Innymi słowy- kapitalistów. To oni mają kapitał, to oni mają pieniądze, to oni dzierżą w Polsce berło władzy.
Wybory to dodatek. Dodatek… dodajmy do tego… niezwykle kosztowny. A istniejące partie polityczne potrzebują: pieniędzy, kontaktów, etatów, wsparcia medialnego…
Jakie partie mogły więc przetrwać w tych warunkach, w warunkach ekonomicznej dominacji prywaty i kultu wyprzedaży wszystkiego co państwowe i społeczne? Wyłącznie partie kapitalistyczne.
Fałszywość demokracji w kapitalizmie jest oczywiście tematem tabu, jest zaklęta. Nikt nie ma prawa naruszyć tej świętości – rzekomej demokratyczności kapitalizmu. Tabu to urosło w Polsce do tej rangi, że często nie nazywa się już polskiego systemu kapitalizmem (kogo w końcu interesuje gospodarka i płaca skoro żyjemy w czasach postmaterialistycznej gospodarki wiedzy i życzliwości?), lecz właśnie “demokracją” – doskonale maskując w ten sposób cały mechanizm stojący za fasadą demokratyczności systemu.
Polacy, wyborcy… czują, że coś jest nie tak. W wiedzy potocznej hasło “wybory nic nie znaczą” jest hasłem powszechnie znanym i przez wielu akceptowanym. Dominuje poczucie bezsilności. Polacy nie tylko czują, że nie mają wpływu na elity, które w rzeczywistości robią co chcą – a robią co chcą bo mają finansowanie i wsparcie od tych, którym w obecnej sytuacji ekonomicznej się powodzi. Polacy wiedzą też, że nie istnieje w Polsce żadna równowaga pomiędzy interesami odgórnymi (kapitalistyczno-europejskimi) a interesami oddolnymi (pracowniczo-patriotycznymi).
Stąd ta buta i pewność siebie rządzących, kiedy mówią, że nie będą w Polsce rządziły związki zawodowe. Stąd ta pewność siebie specjalistów i ‘ekspertów’ ekonomicznych z BCC, Lewiatana, centrum Adama Smitha… którzy okupują wszystkie kluczowe stanowiska komentatorskie w polskich mediach. Stąd też alienacja polskich elit, które żyją w kompletnie innym świecie… w świecie warszawskich salonów, rywalizacji o stanowiska w komisjach europejskich, czy przepychanek w ramach swoich partii.
Samopodpalenia, miliony emigrantów, wywalanie na bruk pracowników, płaca urągająca godności człowieka… czy któregoś polityka to wzrusza? Czy dla kogoś spośród polskich elit jest to ważny problem? Nie. Politycy jeśli pojawiają się w mediach to najchętniej mówią o wraku Tupolewa, o sprawie małej Madzi, o walce o władzę w którejś z partii, czy o innych wewnętrznych zmartwieniach salonów. Na podobne schorzenie choruje z resztą sama lewica…
Arystokracja nie schyla się do ulicy.
Ulica sama jednak wpadła tym samym w pułapkę bezsilności i bierności. Bo nie ma liderów, nie ma politycznej organizacji, nie ma przywódców, nie ma idei, nie ma swoich koncepcji i swojego języka. Pracownicy polscy nawet jeśli trafią pod most i stracą zasiłek nie będą wiedzieli dlaczego tak się stało. Najodważniejsi i najbardziej awanturniczy najpewniej winą o to obarczą socjalizm… jak przyuczył ich święty duch IPN-u…
A przecież jest ich masa. Przecież to pracownicy stanowią 99% społeczeństwa… warunki ekonomiczne, warunki w bazie skłaniają nie tylko do protestów. One aż proszą się o rewolucję.
Ten konflikt polski kapitalizm wciąż wygrywa jednak dzięki ideologicznej ofensywie, a także dzięki totalnej pacyfikacji tych, bez których żadna zmiana społeczna i żadna rewolucja nie odniesie sukcesu. Mowa w tym miejscu oczywiście o politykach, o intelektualistach, o ludziach, którzy byliby w stanie stworzyć realnie lewicowy ruch i nadać mu kierunek zgodny ze społecznym, pracowniczym interesem.
Mechanizm pacyfikacji elit jest niezwykle silny. Zdolnych ludzi kapitalizm szybko i łatwo przekupuje. Moralność schodzi na dalszy plan, jeśli pojawia się szansa pracy w fundacji, przy partii, czy przy uczelni… w warunkach 15 procentowego i wciąż rosnącego bezrobocia, szalejącej emigracji i postępującej nędzy. Wszystkie szczury chcą ratować się z okrętu i nie oglądają się na innych.
Są oczywiście i inne czynniki. Wszystko to prowadzi jednak do sytuacji, w której społeczne wrzenie nie znajduje swojego ujścia, a ruch polityczny – choć posiadający bazę – nie znajduje swoich organizatorów i egzekutorów. Nikt nie chce ryzykować utraty szansy na publikację w Gazecie Wyborczej.
Polskie kompradorskie elity, polscy właściciele i zagraniczni sponsorzy polskiej kolonii przekonają się jednak wkrótce, że samo spacyfikowanie elit to za mało. W Polsce powoli zbliżamy się już do momentu, w którym praca przestaje się opłacać, w którym płaca oznacza głodówkę i w którym pracownikom nie pozostanie już nic innego jak wyjść na ulicę i odpowiedzieć zgodnie z odwiecznym prawem – przemocą na przemoc.
Bo nie jest prawdą, że tylko właściciele mogą uprzykrzać życie pracownikom. Wystarczy tylko trochę śmiałości, desperacji i gnębieni przez polski kapitalizm zaczną strajkować, okupować i niszczyć kapitalistyczną własność, zagrażając tym samym samemu sercu polskiego systemu – kapitalistycznej produkcji. Wyzysk bez zgody wyzyskiwanych nie przetrwa.
Gdy do tego dojdzie nie będzie już miała większego znaczenia polityczna narracja, nie będą miały znaczenia polityczne barwy. Polityka dotrze wreszcie tam, gdzie ma swoje prawdziwe źródła. I w takich warunkach narodzić się będzie miał szansę nie tylko autentyczny ruch pracowniczy, czy związkowy. Ale i polityczny, który ubierze protest w program i który zerwie z alienacją elit, odpowiadając na społeczne zapotrzebowanie zmiany systemu.
Tekst pierwotnie ukazał się na Socjalizm Teraz