Kobiecość w "Gotowych na wszystko"
2008-10-19 21:01:58
W poniższej dyskusji weźmie udział gościnnie Agnieszka Mrozik: amerykanistka, znawczyni mediów i pop kultury, współpracowniczka portalu Feminoteka.pl

Katarzyna Szumlewicz:

Serdecznie witamy, a raczej witam, na naszym blogu. Twoją specjalnością są wizerunki kobiet w pop-literaturze i serialach. Co z tego punktu widzenia powiesz o wizji kobiecości przedstawionej w serialu chyba już wszech czasów, jakim są "Gotowe na wszystko"? Bohaterki realizują ideały z lat pięćdziesiątych, są pięknymi i bogatymi paniami zadbanych domów na przedmieściach. Jednocześnie ogromna dawka czarnego humoru i ironii nie pozwala odczytywać filmu jako po prostu afirmacji, zwłaszcza że bohaterki nie są potulnymi aniołami....

Agnieszka Mrozik:

W Stanach Zjednoczonych "Desperate Housewives" budzą wielkie emocje. Głównie z powodu swej niejednoznaczności właśnie. Istotnie, zarówno sceneria (amerykańskie przedmieście), jak i zawód: gospodyni domowa nawiązują do klimatu lat 50.: sztywnych konwencji społecznych, podziałów rasowych i klasowych, dyskryminacji kobiet w życiu publicznym itd. O tym wszystkim pisała Betty Friedan w książce "The Feminine Mystique" (1963), demaskując "problem, który nie ma nazwy" - frustrację Amerykanek zamkniętych w domach, między kuchnią, sypialnią, a łazienką, pozbawionych szans na samorealizację. Dziennikarze pytali Friedan (jeszcze przed jej śmiercią w 2006 roku), co sadzi o serialu i ona wypowiedziała się dość pozytywnie: że uważa go za zabawny i przewrotny. Podobnie komentowała "Gotowe na wszystko" (swoją drogą, to tłumaczenie nie oddaje dwuznaczności oryginału, a tym samym serialowego przekazu) Gloria Steinem - inna "weteranka" drugiej fali, która uznała, że sam tytuł - "zdesperowane gospodynie domowe" - jest "dowodem prawdziwego postępu". I że on sam wystarczy, by "zatrzymać ruch kobiet w kierunku przedmieść". Nie wiem, czy wystarczy, ale myślę, że doskonale wyraża amerykańskie (i nie tylko) niepokoje wokół kwestii kobiecej. Co ciekawe, "Desperate Housewives" znalazły się "pod obstrzałem" nie tylko niektórych feministek (np. Germaine Greer, która uważa, że skojarzenie z latami 50. jest mimo wszystko zbyt silne), ale i konserwatystów, którzy uznali, że serial promuje seksualną rozwiązłość, pedofilię, alkoholizm, narkomanię, homoseksualizm itd. Niektóre firmy wręcz wycofały reklamy swych produktów przed i w trakcie emisji "zdesperowanych", ulegając tym samym retoryce "obrońców moralności".

KS:

Niezależnie, czy przypiszemy film do obozu "postępu" lub "konserwatyzmu"
(chyba mimo wszystko bliżej mu do tego drugiego), nie sposób nie dojrzeć
w nim odbicia dylematów trapiących kobiety tu i teraz. I nie tylko odbicia, także bardzo przenikliwej analizy, która podważa uważane za bezsprzeczne osiągnięcia feminizmu. Spójrzmy na Lynette, kobietę niezwykle aktywną, zdolną, borykająca się z wychowaniem kilkorga dzieci (ich liczba wciąż się zmienia!). Udaje ona przed światem, mężem i sobą potulną żonę niezależnie od tego, kto aktualnie zarabia na dom i kto podejmuje w nim decyzje. Bardzo mi się kojarzy to z Michelle Obamą, która będąc kobietą o umiejętnościach przywódczych, musi powtarzać w wywiadach, że najważniejszy jest dla niej dom i rodzina (oraz oczywiście pięknie wypadać z córkami na zdjęciach).

AM:

Historia Lynette obrazuje ciągły niepokój kobiet uwikłanych w dylemat typu dziecko czy kariera i to dobrze, że ten wątek został wreszcie poruszony, w dodatku z propozycjami różnych rozwiązań w stylu: kobieta zajmuje się domem/mąż zarabia, mąż opiekuje się dziećmi/żona pracuje, oboje pracują w korporacji/dziećmi zajmuje się niania, a wreszcie oboje pracują na własny rachunek, by zarazem mieć bliższy kontakt z dziećmi. Myślę, że to dobrze, że te różne rozwiązania się pojawiają: żadne nie jest idealne, każde do pewnego stopnia uwiera, ale jakaś dyskusja na temat podziału obowiązków zawodowych i rodzinnych w końcu się pojawiła w amerykańskiej telewizji. Po okresie demonizacji pracujących matek czy też lansowania mniej lub bardziej szczęśliwych singielek przyszedł czas na dyskusję, w której mówi się nie tylko o kobietach, ale i mężczyznach. Zwróć uwagę, że Tom, mąż Lynette, również musi zmierzyć się z ideałem mężczyzny - wydajnego pracownika korporacji. "Przymierzanie kostiumów ról płciowych" - tak bym nazwała to, co się dzieje w "Desperate Housewives" - nie dotyczy zatem wyłącznie kobiet, ale i mężczyzn. Historia Lynette doskonale obrazuje dylematy Amerykanów i Amerykanek: jak pogodzić życie rodzinne z aktywnością zawodową, przy czym nie jest to już wyłącznie problem kobiet.
KS

Ale jednak Lynette nie wychodzi na tym najlepiej, popija, bierze proszki na uspokojenie, zapada na ciężką chorobę – innymi słowy, żyje w ciągłym stresie, co jest bardzo prawdziwe, dalekie od obłudnych zapewnień, że wychowanie dzieci da się bezkolizyjnie pogodzić z pracą w kraju pozbawionym instytucji opiekuńczych. Ma ona też bardzo wyraźną chęć rządzenia swoim mężem, co musi ukrywać, przyjmując jakże popularną rolę „szyi”. Oboje z mężem, który chętnie poddałby się jej władzy (byle jego męskość na tym nie ucierpiała), muszą zatem udawać „klasyczne” małżeństwo i nie czują się z tym zbyt komfortowo.

Gorzko prawdziwy jest także inny wątek, który na początku oglądania serialu wydawał mi się jako osobie lewicowej szokujący i nie do zaakceptowania. Pochodząca z Ameryki Południowej była modelka Gabrielle Solis uzyskuje pozycję społeczną przez małżeństwo z bogatym biznesmenem i wykorzystuje ją, by pomiatać innymi kobietami, zwłaszcza tymi stojącymi niżej w hierarchii społecznej lub seksualnej. Nie oszczędza kobiet z mniejszości etnicznych - służącą Chinkę traktuje jak niewolnicę. Właściwie trudno wyobrazić sobie bardziej stereotypowy obraz głupiej ślicznotki ze społecznych nizin, która przez łóżko awansowała do klas wyższych. Z drugiej strony jest on pozbawiony lukrowanych zapewnień, że Gabrielle mogłaby żyć inaczej i nie używając swojej inteligencji wyłącznie do intryg. Bo czy naprawdę by mogła? Być może fiksacja na urodzie i rywalizacja z innymi kobietami nie stanowi aberracji, tylko podejście w jakiś sposób pragmatyczne, racjonalne.

AM:

Cóż, wątek Lynette demitologizuje macierzyństwo jako instytucję, a chwilami także jako doświadczenie (by sparafrazować Adrienne Rich). I taki przekaz, w dobie konserwatywnych rządów, uważam mimo wszystko za dość śmiały.

Co do Gabrielle, w wielu punktach zgadzam się z Tobą, zwłaszcza gdy mówimy o traktowaniu służącej Chinki. Ten wątek wyraźnie pokazuje, kto dziś jest "innym" w Ameryce. Nie są nim z pewnością Latynosi (przynajmniej ci, których stać na luksusowy dom na przedmieściach); również zamożnych Czarnych nikt dziś nie wypędza z przedmieść. To taka subtelna różnica, jeśli wspominamy kontekst lat 50. Jednak "inny" się pojawia, bo pojawić się musi - tu w postaci Azjatki. Myślę, że konflikt między Latynoską Gabrielle a jej chińską służącą przypomina trochę konflikt między Żydami a Czarnymi na początku XX wieku (doskonałą metaforą tego konfliktu był film "The Jewish Singer" z 1927 roku), gdy toczyła się gra o podobną stawkę: amerykańskie obywatelstwo. W tej grze ktoś musiał przegrać - być obcym, innym, na którego zaprojektowane zostały wszystkie społeczne lęki, niepokoje, obawy - by ktoś inny mógł wygrać - stać się obywatelem Stanów Zjednoczonych nie tylko w sensie prawnym, ale i społecznej akceptacji. Na początku XX wieku Żydzi asymilowali się kosztem Czarnych, dziś Latynosi asymilują się kosztem np. Azjatów. By nie przedłużać wątku Gabrielle powiem tylko, że mimo wszystko lubię tę postać. Mimo, a może właśnie z powodu jej intryganctwa, podstępności, ale też waleczności, determinacji w walce o to, czego chce. Gabrielle jest "łotrzycą", o której Tania Modleski w książce "Loving with a vengeance" poświęconej operom mydlanym pisze, że kumuluje się w niej cały kobiecy gniew, złość, żądza władzy, marzenia o zwycięstwie. Jest Kopciuszkiem, który nie czeka biernie na to, co przyniesie los, ale wyciąga po to rękę, i najczęściej wygrywa. Nieważne przy tym, czy będzie to bogaty mąż, czy seksowny, młody kochanek.

KS:

Tylko czy Gabrielle nie jest oszukana, myśląc, że wszystkich wywiodła w pole? Mężczyźni rządzą nadal i walczą o nią jak o swój fetysz. Carlos, jej mąż, daje jej to odczuć, kiedy umieszcza w swojej teczce fałszywe papiery, z których wynika, że zarobił dwa miliony dolarów; ona natychmiast rezygnuje z decyzji o rozwodzie i zaczyna go erotycznie uwodzić, a wtedy on jej się śmieje w nos, pokazując wyraźnie, kto jest od kogo zależny, kto panuje. Dlatego jej arogancja jest adresowana głównie do kobiet i odnosi się do dziedzin, gdzie to mężczyźni rozdają karty. Ja bym powiedziała, że wątek Gabrielle jest niezły, bo właśnie taki ewidentny w ukazaniu granic władzy, jaka oferowana jest kobietom w rodzaju Gabrielle. I wcale bym nie powiedziała, że nie działa tu rasizm. Jako Latynoska ma prawo być bardziej „namiętna” niż inne kobiety z serialu – a także bardziej niż one sprowadzona do erotyki, traktowana jako fetysz. Jeszcze mniej niż reszta może buntować się przeciwko odgrywanej roli: kochającej pieniądze, drogą biżuterię i ubrania, próżnej „laleczki”.

Także reszta gospodyń domowych mimo sprytu, ambicji, determinacji okazuje się zmanipulowana może nie tyle przez mężczyzn, co przez odgórne wzorce, które im sprzyjają i które summa sumarum nie czynią desperatek szczęśliwymi. Podobno reżyser jako pierwszą wymyślił Bree van de Kamp, doskonałą gospodynię domową i prawdziwą damę, która wskutek tłumienia wszelkich uczuć staje się potworem. Wzorował ją na swojej matce, strasznie nieszczęśliwej i toksycznej pod pozorami realizacji, bycia wcieleniem amerykańskiego modelu kobiecej doskonałości. To ktoś w rodzaju Dulskiej; nic nie może się wydostać na zewnątrz: homoseksualizm syna, perwersje męża, kryminalna przeszłość drugiego męża. Jednocześnie wciąż spotyka ją to, czego się boi, na co reaguje kompulsywnym robieniem porządku i piętrzeniem pozorów. Woli sama udawać ciążę, niż pozwolić, by sąsiadki się dowiedziały, że jej córka jest w ciąży. A jednocześnie wszystkie desperatki wciąż mówią o przyjaźni, otwartości. W tym sensie film jest o alienacji: samych kobiet i przyświecających im wzorców, które mimo upływu mnóstwa czasu od lat 50. wcale tak bardzo się nie zmieniły. Tę alienację doskonale widać w jednej mistrzowskiej scenie. Bree uzależnia się od alkoholu, ale kiedy się upije, nie robi burd (na to jest zbyt dyskretna), lecz... zasypia. W pewnym momencie przymierza olśniewającą zieloną kreację w sklepie i budzi się nocą wśród ubrań, biegnie przerażona przed siebie i napotyka swoje wystrojone odbicie w lustrze.


AM:

W Gabrielle podoba mi się aktywność, energia, niestrudzone dążenie do celu. Czy jej władza ma ograniczenia? Z pewnością tak. Choć ciekawe jest to, że jej działania zaburzają mimo wszystko dynamikę rynku, na którym kobiety są towarem, a mężczyźni – kupującymi/sprzedającymi. Spójrz na romans Gabrielle z ogrodnikiem. Ten wątek jest wyraźnym odwróceniem relacji Gabrielle-Carlos. Tutaj to ona „rozdaje karty”: ona jest „księżną”, a ogrodnik „Kopciuszkiem”. Etyczny aspekt tego typu „transakcji” to jedno, zaś fakt, że kobiety w ogóle przystąpiły do „gry” – to drugie.

Co do Bree, przyznaję, że to moja ulubiona bohaterka. Wzorca dostarczyła tu nie tylko matka reżysera, ale także autorka popularnych programów telewizyjnych o prowadzeniu domu - Martha Stewart. Bree jest karykaturą perfekcyjnej pani domu; to postać przerysowana, wyolbrzymiona do tego stopnia, że dosłownie rozsadza wizerunek i rolę gospodyni domowej. Nie bez kozery nazywa się Van de Kamp. Czy estetyka kampu tłumaczy jej zachowanie? Na pewno nie. Jednak pozwala spojrzeć na nią z innej perspektywy - z dystansem, który towarzyszył jej konstruowaniu. Przywołałaś postać Dulskiej, a mnie na myśl przychodzi inna koncepcja artystyczna, a mianowicie kobiecy gotyk - coś między "Jane Eyre" Charlotte Brönte a powieściami Joyce Carole Oates. Bree jest "szaloną gospodynią domową": ma o wiele poważniejsze tajemnice niż ciąża córki - np. zabójstwo kochanka, aptekarza George'a. Bree jest figurą kobiecego szaleństwa, którym żywi się amerykańska literatura i film, ale też kobiecej zemsty. Jest nieobliczalna, zdolna do wszystkiego, włącznie z pozostawieniem syna gdzieś na pustkowiu, by ukarać go za jego zachowanie. Przypomnij sobie koniec pierwszej serii "DH". Mąż Bree, Rex, podejrzewa ją, że go systematycznie podtruwała. Jeśli przypomnisz sobie filmy w rodzaju "Lśnienie" Kubricka, w których to kobieta nieustannie obawiała się swojego partnera, "Gotowe na wszystko" okażą się ironicznym odwróceniem relacji ofiara (niewinna, nieświadoma zagrożenia kobieta) - kat (mężczyzna-psychopata). Joanna Russ, amerykańska krytyczka literacka, nadała jednemu ze swoich esejów - analizie fenomenu popularności powieści gotyckich w USA - tytuł: "Ktoś chce mnie zabić i myślę, że to mój mąż". Postać Bree Van de Kamp zmienia znaki w tym równaniu: ktoś chce mnie zabić i może to być moja (zdesperowana) partnerka.

KS:

Tak, ale to nie ona go podtruwała, tylko jej kochanek aptekarz, którego uznała, sądząc oczywiście po pozorach – takich jak pedanteria i jego tezy o konieczności surowego wychowania dzieci – za porządnego, godnego zaufania człowieka. Bree jest niewątpliwie wyjęta z horroru (mnie się kojarzyła z filmami Lyncha jeszcze zanim wyszła za postać graną przez Kyle'a MacLachanana) i właśnie to czyni ją tak wiarygodną psychologicznie. Trudno nie dostrzec w niej charakterystycznej dla matek ze środowisk konserwatywnych (Bree głosuje na Republikanów) perfekcyjnej kobiecej alienacji, gotową na wszystko, byle nikt nie dostrzegł rysy na idealnym wizerunku. Dla niej naprawdę ciąża córki jest czymś o wiele straszniejszym niż morderstwa, o które są podejrzewani jej mężczyźni. Wrażenie ogromnego autentyzmu robi też szczera nienawiść syna, który zaczyna się prostytuować, żeby jej zrobić na złość. Ich późniejsze pogodzenie w procesie ukrywania ciąży jej córki, a jego siostry było dla mnie rozczarowaniem. Później podobną nienawiścią zaczęła darzyć ją córka, która jeździ na wrotkach w ósmym miesiącu ciąży, także na złość.

Zajmijmy się jednak najmniej perfekcyjną desperatką, Susan. Jest to kobieta, której bez ustanku coś spada na głowę, która się potyka, pali firanki, popełnia gafy itp. Ona też jest wiarygodna, ją też rozpoznajemy; po prostu nie jest u siebie w otaczającym świecie. Porusza się po nim trochę jak niewidoma, na przykład nigdy nie zdaje sobie sprawy ze swoich uczuć, sama sobie wszystko jakby celowo komplikuje itd. Może najlepszym słowem na określenie Susan byłaby bezradność. Ona to sprawia, że Susan często wychodzi na idiotkę. Szczytem okrucieństwa jest scena – w gruncie rzeczy podobna do tej ze śpiącą Bree, jeśli chodzi o kulturowe odgrywanie żeńskości, przywdziewanie uniformu idealnej kobiety – gdzie Susan ubrana w suknię ślubną swojej matki biegnie za Mikiem, który nie chce z nią rozmawiać, ponieważ chcąc dobrze, jak zwykle coś sknociła.

AM:

Myślę, że problemy Bree z jej dziećmi są kolejnym, po historii Lynette, przejawem zabiegu demitologizacji figury matki w kulturze amerykańskiej. Ta figura od zawsze była z jednej strony przedmiotem kultu, z drugiej zaś źródłem frustracji, oskarżeń itd. Zachowanie Andrew i Danielle odbieram jako parodię postawy wszystkich tych, którzy za swoje życiowe niepowodzenia obwiniają własne matki: parodię przekazu psychologów ostrzegających przed czymś, co sami nazywają „momismem”, a więc „terrorem matek”. Sądzę zatem, że to nie Bree – „diaboliczna mamuśka”, ale terapeutyczno-poradnikowy dyskurs o matkach i macierzyństwie został tu wykpiony.

O ile Bree jest moją ulubioną bohaterką, o tyle Susan, muszę przyznać, darzę najmniejszą sympatią. Przede wszystkim z powodów, które wymieniłaś: jest bezradna, niezdarna, gapowata, nieustannie wpada w tarapaty. Jest też niepoprawną romantyczką: ciągle czeka na księcia na białym koniu. W tym sensie przypomina heroinę romansu, choć od bohaterek harlequinów różni ją owa niezdarność, która nas tak drażni. Różni ją także większa „desperacja” w szukaniu „Pana Właściwego” (choćby z tego względu, że Susan jest po 40., jest rozwiedziona i ma nastoletnią córkę) oraz kroki przedsiębrane w celu znalezienia i utrzymania go przy sobie. Nie oszukujmy się: kobiety uwielbiają (uwielbiamy?) romanse - miłosne perypetie, niepewność, cały ten proces bycia zdobywaną, i oczywiście szczęśliwe zakończenie. Historia Susan im (nam) to daje, jednak bez całej tej pompatyczności i sztuczności, od której kapią komedie romantyczne i harlequiny. Znalezienie „drugiej połówki” to ciężka praca. Przestańmy się oszukiwać, mówi Susan, że wystarczy siedzieć i czekać na księcia, a ten się zjawi. Zróbmy coś! Inaczej niż w bajce o Kopciuszku, Susan wyrusza zatem na poszukiwanie księcia, a gdy go znajdzie, nie wypuści z rąk. Nie cofnie się przed niczym, by przyciągnąć jego uwagę i wyeliminować potencjalne rywalki, np. inną seksowną samotną, Edie (pamiętasz scenę, w której Susan podpaliła dom Edie, chcąc sprawdzić, czy ta nie spędziła przypadkiem nocy z Mikiem?). W romansowej opowieści o Susan i Mike’u nie wiadomo do końca, kto kogo zdobywa, kto jest aktywny, a kto bierny. W tym sensie „DH” odczarowują romans jako gatunek, w którym przeznaczeniem kobiety było „być wybraną” i zaślubioną. Niezdarnie, nieporadnie, ale aktywnie – w życiu, w miłości. Tak odczytuję historię Susan. Na koniec wrócę do sceny, o której wspomniałaś: tej, w której Susan, ubrana w ślubną suknię, biegnie za samochodem Mike’a. Ta scena – kiczowata, to prawda – wzrusza. Wzrusza autentyzmem skumulowanych w niej emocji. I życiową „prawdą”: inaczej niż w romansie, zwieńczeniem miłości nie musi być ślub. Może być nim rozstanie. Parodiując romans, „DH” nie kpią jednak z uczuć. Rozpacz Susan, która traci ukochanego (przynajmniej na tamtą chwilę), jest autentyczna i autentycznie wzrusza widzów. Wzrusza również mnie. Niezależnie bowiem od tego, czy mamy świadomość schematyczności tego serialu, czy nie, szukamy w nim przede wszystkim emocji. I na poziomie emocjonalnym, nie zaś intelektualnym wybieramy sobie bohaterki, z którymi możemy się zidentyfikować. Lub nie.

KS:

Dla mnie ta scena nie była kiczowata, tylko okrutna. Takie: poznęcajmy się nad sympatyczną fajtłapą. Tyle że Susan robi ze swojej bezbronności atut, co pewnie sprawia, że za nią nie przepadamy – może dlatego, że jesteśmy do niej podobne wówczas, gdy siebie nie akceptujemy. Jako niesympatyczna jest przedstawiona jej rywalka Edie Britt. Nie jest ona rozmamłana jak Susan, ale jest od niej znacznie bardziej zdesperowana. Główne bohaterki jej nie akceptują. Czy dlatego, że ze swoim sztucznym biustem jest zbyt seksualna, zbyt zdeterminowana? Gabrielle też jest seksualna, ale jej to uchodzi, może dlatego że jest młodsza. Usiłując uwieść Carlosa, Edie wykorzystuje swojego małego synka, do którego nie jest przesadnie przywiązana. Chociaż Bree także okrutnie traktuje swoje dzieci, to na Edie mamy patrzeć krytycznie, jako na wyrodną matkę, w ogóle nieudaną kobietę. Pomimo że reszta desperatek też jest jakoś nieudanych, zaprawionych neurozą, kiczem, zachowujących się czasem jak klasyczne idiotki, wiemy, że one są "cute", a ona nie jest. Jak sądzisz, dlaczego?

AM:

Edie – samotna, niezależna, przedsiębiorcza, ambitna agentka w handlu nieruchomościami – wzbudza (bo ma wzbudzać) niechęć widzów. Przede wszystkim dlatego, że jest niezależna i ambitna właśnie. Zbyt ambitna i niezależna. To taka współczesna Alexis z „Dynastii”, ale też Alex z „Fatalnego zauroczenia” – drapieżna, niebezpieczna, groźna. Zagraża Susan – tej nieporadnej, poczciwej kobiecinie – gdyż, nie przebierając w środkach, usiłuje zdobyć Mike’a. Nie uda jej się, gdyż jak świat światem silne kobiety muszą przegrać w walce o mężczyznę z nieporadnymi kobieciątkami. Edie zresztą sięga także po (eks)męża Gabrielle, Carlosa, nie licząc się z żadnymi zobowiązaniami, więzami – z małżeńskimi włącznie. W tym sensie konflikt na linii Edie-Susan (czy też Edie – reszta „desperatek”) „pachnie” dość mocno backlashem lat 80.: niech sobie niezależne kobiety rządzą w sferze publicznej, ale w życiu prywatnym (np. w miłości, macierzyństwie) skazane są na porażkę.

KS:

No właśnie, czyli w tej postaci ujawnia się - jednak - konserwatyzm, jakkolwiek mocno trącący campem. Edie to groźba, co będzie, gdy wykroczy się poza świat "housewives" w normalną społeczną przestrzeń. Bohaterki filmu reprezentują stereotypową „kobiecość” wraz z nieodłącznymi od niej strategiami, śmiesznościami i wadami. Zostaje ona zdemaskowana jako model alienujący, ale jednocześnie nadaje jej się powab, sugeruje, że nie warto mimo wszystko z niego rezygnować.

AM:

Mam trochę problem z „DH” ze względu na tę niejednoznaczność, o której wspominałam wcześniej. Mamy tu wszystko: ironię, dystans, czarny humor, przewrotne żonglowanie schematami, stereotypami płciowymi, rasowymi, klasowymi itd. A jednak, gdzieś „pod powierzchnią”, wibruje mniej lub bardziej wyczuwalny konserwatyzm serialowego przekazu (trochę jak w „Miasteczku South Park”, które miało być kpiną ze wszystkich i wszystkiego, a w rezultacie okazało się mocno zachowawcze). Jest w „DH” strach przed obcymi (choćby wątek azjatyckiej służącej), są elementy retoryki backlashu (np. „kobiece zapasy w kisielu”, jak określiłabym konflikt Edie-Susan). A wszystko sprytnie zakamuflowane, ubrane w campową estetykę. Pikanterii sporom wokół „Desperatek” dodaje biografia reżysera, Marca Cherry’ego, który w wywiadach podkreśla, że jest republikańskim gejem. Co ciekawe, „Gotowe na wszystko” to nie pierwszy serial o kobietach, wyreżyserowany przez Cherry’ego. W latach 80. nakręcił on bowiem „The Golden Girls” – serial o czterech emerytkach z Florydy, które wbrew faktycznej aktywności tej grupy społecznej w USA (podróże, udział w różnych kursach itd.) spędzały głównie czas we wspólnych czterech ścianach, rozwiązując różne domowe konflikty. Być może, „DH” to taki prequel tego serialu...




poprzedninastępny komentarze