2013-03-06 02:59:07
Uwielbiany przez jednych, przez innych znienawidzony. Dla jednych idol i wzór do naśladowania. Autokrata i zamordysta według innych. Twórca bezprecedensowego awansu społecznego milionów obywateli i patron gigantycznej koterii zwanej boliburżuazją. Symbol walki z agresywnym imperializmem i żołnierz uwielbiający militarny dryl. Demokrata wygrywający wszystkie wybory i sojusznik Mahmuda Ahmadineżada. Przyjaciel klasy pracującej wysyłający wojsko na strajkujący lud pracujący. Wyrachowany gracz i nieobliczalny ekstrawertyk. Zaciekły krytyk Stanów Zjednoczonych, walczący z nimi za amerykańskie pieniądze. Modernizator szastający petrodolarami. Błazen i poważny polityk. Kabotyn i geniusz.
Chaveza nie obejmuje żadna spójna definicja. Jako podmiot polityczny był pełen sprzeczności. Nie przeszkodziło mu to jednak w staniu się czołową postacią światowej lewicy w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Był symbolem spełnionej alternatywny wobec neoliberalnej polityki ekonomicznej. Zastał Wenezuelę łupioną przez międzynarodowe korporacje, które wyprowadzały z kraju miliardy dolarów pochodzących ze sprzedaży narodowego bogactwa – ropy naftowej. Zostawił kraj z rozbudowanym systemem opieki społecznej, powszechną i bezpłatną służbą zdrowia, inkluzywnym szkolnictwem i systemem dotacji dla lokalnych inicjatyw.
Oczywiście nie wszystko mu się udało. Stolica Wenezueli – Caracas – to jedno z najbardziej niebezpiecznych miast na świecie. Dokonuje się tam rocznie około 20 tysięcy morderstw. Chavez w ciągu 14 lat swojej prezydentury nie zdołał zahamować tej krwawej fali. Fiaskiem zakończyła się próba reformy policji. W Wenezueli nadal funkcjonuje kilka niezależnych od siebie komórek parapolicyjnych, bezskutecznie walczących z eskalacją przemocy. W porywie bezradności oddane Chavezowi władze Caracas wprowadziły częściową cenzurę informacji dotyczących przestępstw kryminalnych z ofiarami śmiertelnymi.
Twardą rękę El Presidente odczuły też związki zawodowe. Strajk w jednej z państwowych rafinerii naftowych został spacyfikowany przez wojsko. Tak właśnie hołubiony przez część światowej lewicy prezydent obchodził się z roszczeniami pracowniczymi. Tolerował je, o ile nie zagrażały ciągłości produkcji w sektorach generujących największe bogactwo. Odbite z rąk międzynarodowego kapitału bajeczne naftowe eldorado miało służyć finansowaniu programów socjalnych dla biedoty. Jeśli jednak proces akumulacji kapitału był zagrożony, Chavez nie wahał się sięgnąć po środki sprawdzone przez najbrutalniejsze kapitalistyczne reżimy. O tym powinniśmy pamiętać: stabilność wenezuelskiego socjalu jest zabezpieczona karabinem wymierzonym w niepokornych pracowników. Święta przemoc w imię socjalistycznej ojczyzny, w imię ludu, w imię boliwariańskiej rewolucji.
Jest jednak coś, co wyróżnia postać Chaveza spośród innych władców. Moc. Potencja Chaveza pochodziła z oddolnej woli, z konstruującej mocy wielości, która poprzez swojego przedstawiciela otrzymała szansę na upodmiotowienie. I szansę tą wykorzystała. To nie Chavez wydobył miliony obywateli z nędzy. To nie Chavez zintegrował rozszczepioną przez łupieżczy kapitał tkankę społeczną. To lud stworzył Chaveza, wskazał mu kierunek i nadał impet. Hugo Chavez był zanikającym pośrednikiem oddolnej rewolucji społecznej, która rozpoczęła się w Wenezueli w momencie nieudanego puczu wojskowego w 2002 r, kiedy tłum zebrany pod pałacem Miraflores przywrócił do władzy obalonego przez pachołków CIA prezydenta. Ta rewolucja trwa nadal.
Po śmierci Chaveza urząd głowy państwa obejmie najpewniej jego dotychczasowy zastępca – Nicolas Maduro. Chavez już dawno namaścił tego polityka na swojego następcę. Wiedział, że jego śmierć może spowodować zachwianie socjalistycznej transformacji społeczno-ekonomicznej. Osoba Maduro ma zapewnić realizacje dalszych reform, zapowiadanych przez Chaveza podczas kampanii wyborczej jesienią 2012 r. Mimo oczywistych wypaczeń projekt rewolucji boliwariańskiej stanowi pewną wartość dla światowej lewicy.
Nie mam najmniejszych złudzeń: Wenezuela to ciągle kraj kapitalistyczny, w którym wartość wypracowana przez klasę pracującą jest wychwytywana przez państwo – największego wyzyskiwacza i kapitalistę zbiorowego. Ale trudno też nie dostrzec, że kierunki redystrybucji tego bogactwa w dużym stopniu rozmijają się z logiką rynkowej alokacji zasobów. Wartość w dużym stopniu powraca do wytwórców w formie złożonej palety usług publicznych. Władza dokonuje uspołecznienia części bogactwa, ku rozpaczy kapitalistów – rozdysponowuje je pośród pracowników. Dlatego właśnie światowe media, finansjera, wielcy i możni tego świata wszelkimi siłami próbowali utrącić prezydenta. Strach przed wolą ludu i żądaniem sprawiedliwego podziału bogactwa był przyczyną kampanii nienawiści skierowanej przeciwko wenezuelskiemu systemowi. A model ten – przy całej jego niedoskonałości – zapewnił lepsze życie milionom ludzi i zainspirował kolejnych do działania przeciwko wyzyskowi i imperializmowi. I dlatego myślę, że powinniśmy czasem powiedzieć dobre słowo o Hugo Chavezie.
Chaveza nie obejmuje żadna spójna definicja. Jako podmiot polityczny był pełen sprzeczności. Nie przeszkodziło mu to jednak w staniu się czołową postacią światowej lewicy w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Był symbolem spełnionej alternatywny wobec neoliberalnej polityki ekonomicznej. Zastał Wenezuelę łupioną przez międzynarodowe korporacje, które wyprowadzały z kraju miliardy dolarów pochodzących ze sprzedaży narodowego bogactwa – ropy naftowej. Zostawił kraj z rozbudowanym systemem opieki społecznej, powszechną i bezpłatną służbą zdrowia, inkluzywnym szkolnictwem i systemem dotacji dla lokalnych inicjatyw.
Oczywiście nie wszystko mu się udało. Stolica Wenezueli – Caracas – to jedno z najbardziej niebezpiecznych miast na świecie. Dokonuje się tam rocznie około 20 tysięcy morderstw. Chavez w ciągu 14 lat swojej prezydentury nie zdołał zahamować tej krwawej fali. Fiaskiem zakończyła się próba reformy policji. W Wenezueli nadal funkcjonuje kilka niezależnych od siebie komórek parapolicyjnych, bezskutecznie walczących z eskalacją przemocy. W porywie bezradności oddane Chavezowi władze Caracas wprowadziły częściową cenzurę informacji dotyczących przestępstw kryminalnych z ofiarami śmiertelnymi.
Twardą rękę El Presidente odczuły też związki zawodowe. Strajk w jednej z państwowych rafinerii naftowych został spacyfikowany przez wojsko. Tak właśnie hołubiony przez część światowej lewicy prezydent obchodził się z roszczeniami pracowniczymi. Tolerował je, o ile nie zagrażały ciągłości produkcji w sektorach generujących największe bogactwo. Odbite z rąk międzynarodowego kapitału bajeczne naftowe eldorado miało służyć finansowaniu programów socjalnych dla biedoty. Jeśli jednak proces akumulacji kapitału był zagrożony, Chavez nie wahał się sięgnąć po środki sprawdzone przez najbrutalniejsze kapitalistyczne reżimy. O tym powinniśmy pamiętać: stabilność wenezuelskiego socjalu jest zabezpieczona karabinem wymierzonym w niepokornych pracowników. Święta przemoc w imię socjalistycznej ojczyzny, w imię ludu, w imię boliwariańskiej rewolucji.
Jest jednak coś, co wyróżnia postać Chaveza spośród innych władców. Moc. Potencja Chaveza pochodziła z oddolnej woli, z konstruującej mocy wielości, która poprzez swojego przedstawiciela otrzymała szansę na upodmiotowienie. I szansę tą wykorzystała. To nie Chavez wydobył miliony obywateli z nędzy. To nie Chavez zintegrował rozszczepioną przez łupieżczy kapitał tkankę społeczną. To lud stworzył Chaveza, wskazał mu kierunek i nadał impet. Hugo Chavez był zanikającym pośrednikiem oddolnej rewolucji społecznej, która rozpoczęła się w Wenezueli w momencie nieudanego puczu wojskowego w 2002 r, kiedy tłum zebrany pod pałacem Miraflores przywrócił do władzy obalonego przez pachołków CIA prezydenta. Ta rewolucja trwa nadal.
Po śmierci Chaveza urząd głowy państwa obejmie najpewniej jego dotychczasowy zastępca – Nicolas Maduro. Chavez już dawno namaścił tego polityka na swojego następcę. Wiedział, że jego śmierć może spowodować zachwianie socjalistycznej transformacji społeczno-ekonomicznej. Osoba Maduro ma zapewnić realizacje dalszych reform, zapowiadanych przez Chaveza podczas kampanii wyborczej jesienią 2012 r. Mimo oczywistych wypaczeń projekt rewolucji boliwariańskiej stanowi pewną wartość dla światowej lewicy.
Nie mam najmniejszych złudzeń: Wenezuela to ciągle kraj kapitalistyczny, w którym wartość wypracowana przez klasę pracującą jest wychwytywana przez państwo – największego wyzyskiwacza i kapitalistę zbiorowego. Ale trudno też nie dostrzec, że kierunki redystrybucji tego bogactwa w dużym stopniu rozmijają się z logiką rynkowej alokacji zasobów. Wartość w dużym stopniu powraca do wytwórców w formie złożonej palety usług publicznych. Władza dokonuje uspołecznienia części bogactwa, ku rozpaczy kapitalistów – rozdysponowuje je pośród pracowników. Dlatego właśnie światowe media, finansjera, wielcy i możni tego świata wszelkimi siłami próbowali utrącić prezydenta. Strach przed wolą ludu i żądaniem sprawiedliwego podziału bogactwa był przyczyną kampanii nienawiści skierowanej przeciwko wenezuelskiemu systemowi. A model ten – przy całej jego niedoskonałości – zapewnił lepsze życie milionom ludzi i zainspirował kolejnych do działania przeciwko wyzyskowi i imperializmowi. I dlatego myślę, że powinniśmy czasem powiedzieć dobre słowo o Hugo Chavezie.