2009-06-14 00:08:55
Wściekłe, wielotysięczne tłumy mieszkańców Teheranu i innych większych miast Iranu, które dzień wcześniej wyczekiwały godzinami w kolejkach do lokali wyborczych, ponownie wyległy na ulicę. Tym razem jednak w powietrzu zamiast nadziei unosił się dym palonych opon.
Tak zwolennicy kandydata reformistów, Mira-Hosseina Mousaviego zareagowali na ogłoszenie oficjalnych wyników wyborów, które dają urzędującemu prezydentowi, skrajnemu konserwatyście Mahmoudowi Ahmadineżadowi, 62% głosów.
62 procent? Doprawdy, trzeba wielkiej wyobraźni, aby w to uwierzyć. Nawet, gdy założymy, iż pomimo rekordowej, bo przekraczającej osiemdziesiąt procent frekwencji, zwłaszcza wśród zdecydowanie preferującej kandydata opozycji (a stanowiącej większą część mieszkańców kraju) młodzieży, a także mimo złej sytuacji gospodarczej, za którą winą obarczono urzędującego prezydenta, że o głębokich podziałach, jakie swoją polityką wprowadził w społeczeństwie nie wspomnieć, Ahmadineżad wybory wygrał to na pewno nie lawiną, lecz o grubość włosa (choć inne źródła i tak wskazują na Musawiego).
To wszystko zaś może dziwić, albowiem rządzący religijny establishment raczej nie uciekał się do fałszowania wyborów, bo nie było takiej potrzeby. Co prawda niektórzy prezydenci, jak obecny najwyższy przywódca Ali Chamenei czy Akbar Haszemi Rafsandżani cieszyli się zasłużoną opinią jednych z najpotężniejszych ludzi w kraju, ale wynikało to z ich umocowania w rzeczywistej strukturze władzy, a nie ze sprawowanego urzędu. Dlatego tolerowano tryumfalny wybór Mohammada Chatamiego, który do „klubu” nie należał.
Ahmadineżad też nie ma wiele do powiedzenia, przez co wszelkie, uparcie powtarzane twierdzenia, o zagrożeniu jakie dla pokoju stanowi są całkowicie wyssane z palca. Faktyczny decydent i naczelny dowódca sił zbrojnych, ajatollah Chamenei, który utrzymuje się u władzy od 20 lat, bez wątpienia reprezentuje skrajne skrzydło reżimu, ale też nie jest szaleńcem, bo gdyby chciał coś zrobić, już dawno by to uczynił.
Nie znaczy to jednak, iż Ahmadineżad w ogóle nie stanowi zagrożenia. Nie dla Izraela, Stanów Zjednoczonych, Europy czy sąsiadów, ale Irańczyków owszem. Choć pozbawiony realnej władzy, odgrywa rolę „duchowego przywódcy” i elementu jednoczącego najbardziej skrajne i przeciwne wszelkim reformom siły. Tych zaś nie brak, zwłaszcza na prowincji.
Oczywiście każdy „kij” ma dwa końce. Wybrany dużą przewagą Musawi mógł stać się rzecznikiem zmian, o wiele efektywniejszym niż Chatami, ponieważ sam dysponuje dużo większym kapitałem politycznym i, rzecz by można, moralnym. Choć należał do grona pionierów politycznych islamskiej republiki, to plasował się raczej na jego lewym, bardziej świeckim skrzydle. Jako premier zapisał się dobrze w pamięci, sprawnie utrzymując gospodarkę przy życiu podczas wyniszczającej wojny z Irakiem i nie będąc jednocześnie zamieszanym, jak Chamenei czy Rafsandżani, w krwawe ekscesy nowej władzy. Każda zmiana ma swój początek.
Od miesięcy mówiło się nieoficjalnie, iż konfrontacyjny styl Ahmadineżada zaczyna irytować nawet samego Chameneiego i że tym razem nie może liczyć na jego nieformalne, ale jednak silne poparcie. Jednakże, gdy przyszło co do czego, następca Chomeiniego, zdecydowanie stanął po stronie wątpliwego zwycięzcy wyborów.
Możliwe, że rządzących kleryków przestraszyła niespotykana mobilizacja zwolenników reform. Oczywiście, nie utraciliby z tego powodu władzy a możliwe, że Musawi nie zdołałby zrealizować, zupełnie jak Chatami, nawet części ambitnych przecież planów. Jednakże sam fakt wybrania reformatora na stanowisko prezydenta, może pozbawione wielkich możliwości ale posiadającego społeczną legitymację, zwłaszcza takiego kalibru, co ostatni premier republiki, może okazać się niezłym początkiem.
Jest zdecydowanie za wcześnie, aby wyrokować, w jakim kierunku rozwinie się sytuacja. Na żadną kolorową (w tym wypadku „zieloną”) rewolucję, chyba nie ma co liczyć. Aby się powiodła, reformiści musieli by przedtem zdobyć wpływy w resortach siłowych, a te zachowają wierność ajatollahom. Nie wiadomo też, jak długo potrwa wybuch niezadowolenia.
Jedno jest pewne. Choćby rozruchy już jutro wygasły a Ahmadineżad został spokojnie zaprzysiężony na drugą kadencję, najwięcej na całej sprawie straci właśnie religijny establishment. Nawet mając po stronie Gwardię Rewolucyjną i tajną policję nie można bez konsekwencji zlekceważyć głosu kilkunastu milionów obywateli. Tym bardziej, że w większości to obywatele bardzo młodzi, przed którymi niemal całe życie i tym samym wielkie możliwości. A to, że po raz pierwszy od dziesięciu lat na ulicach stolicy toczą się bitwy z osławioną tajną policją znaczy, że bardzo poważnie potraktowali swoje prawa wyborcze i są mocno wkurzeni, gdy to prawo zostało podeptane.
Kto wie? Może jesteśmy świadkami początku dłuższego, ale nieuniknionego procesu? Szach, jak dziś Chamenei, też był mocno usadowiony w siodle, ale w ostatecznym rozrachunku nic mu to nie pomogło.
PS: Omawiając ostatnie wydarzenia nie sposób pominąć zachowania polskich mainstreamowych mediów, zwłaszcza TVN i Gazety Wyborczej. Podczas gdy media niemal na całym świecie przewidywały, że Ahmadineżad może mieć poważne trudności, rodzime środki przekazu od tygodni trąbiły, wbrew faktom oczywistym, o jego wielkiej popularności. Także po wyborach, jako jedne z pierwszych (co znaczące, obok irańskiej reżimowej telewizji), otrąbiły jego „reelekcję”, choć wszędzie indziej zachowywano stosowną ostrożność. Nazajutrz mówiono i pisano o „wielkim przegranym”, udowadniając, iż żadne manipulacje nie były potrzebne, bo Ahmadineżad „i tak by wygrał” oraz bagatelizowano demonstracje.
Ciekawe dlaczego? Czyżby nie mogły obyć się bez Ahmadineżada i nie chciały rozstać z utrwalonym, wyłącznie negatywnym wizerunkiem Iranu i Irańczyków?
Jak widać niektórzy po prostu potrzebują własnej "osi zła".
Tak zwolennicy kandydata reformistów, Mira-Hosseina Mousaviego zareagowali na ogłoszenie oficjalnych wyników wyborów, które dają urzędującemu prezydentowi, skrajnemu konserwatyście Mahmoudowi Ahmadineżadowi, 62% głosów.
62 procent? Doprawdy, trzeba wielkiej wyobraźni, aby w to uwierzyć. Nawet, gdy założymy, iż pomimo rekordowej, bo przekraczającej osiemdziesiąt procent frekwencji, zwłaszcza wśród zdecydowanie preferującej kandydata opozycji (a stanowiącej większą część mieszkańców kraju) młodzieży, a także mimo złej sytuacji gospodarczej, za którą winą obarczono urzędującego prezydenta, że o głębokich podziałach, jakie swoją polityką wprowadził w społeczeństwie nie wspomnieć, Ahmadineżad wybory wygrał to na pewno nie lawiną, lecz o grubość włosa (choć inne źródła i tak wskazują na Musawiego).
To wszystko zaś może dziwić, albowiem rządzący religijny establishment raczej nie uciekał się do fałszowania wyborów, bo nie było takiej potrzeby. Co prawda niektórzy prezydenci, jak obecny najwyższy przywódca Ali Chamenei czy Akbar Haszemi Rafsandżani cieszyli się zasłużoną opinią jednych z najpotężniejszych ludzi w kraju, ale wynikało to z ich umocowania w rzeczywistej strukturze władzy, a nie ze sprawowanego urzędu. Dlatego tolerowano tryumfalny wybór Mohammada Chatamiego, który do „klubu” nie należał.
Ahmadineżad też nie ma wiele do powiedzenia, przez co wszelkie, uparcie powtarzane twierdzenia, o zagrożeniu jakie dla pokoju stanowi są całkowicie wyssane z palca. Faktyczny decydent i naczelny dowódca sił zbrojnych, ajatollah Chamenei, który utrzymuje się u władzy od 20 lat, bez wątpienia reprezentuje skrajne skrzydło reżimu, ale też nie jest szaleńcem, bo gdyby chciał coś zrobić, już dawno by to uczynił.
Nie znaczy to jednak, iż Ahmadineżad w ogóle nie stanowi zagrożenia. Nie dla Izraela, Stanów Zjednoczonych, Europy czy sąsiadów, ale Irańczyków owszem. Choć pozbawiony realnej władzy, odgrywa rolę „duchowego przywódcy” i elementu jednoczącego najbardziej skrajne i przeciwne wszelkim reformom siły. Tych zaś nie brak, zwłaszcza na prowincji.
Oczywiście każdy „kij” ma dwa końce. Wybrany dużą przewagą Musawi mógł stać się rzecznikiem zmian, o wiele efektywniejszym niż Chatami, ponieważ sam dysponuje dużo większym kapitałem politycznym i, rzecz by można, moralnym. Choć należał do grona pionierów politycznych islamskiej republiki, to plasował się raczej na jego lewym, bardziej świeckim skrzydle. Jako premier zapisał się dobrze w pamięci, sprawnie utrzymując gospodarkę przy życiu podczas wyniszczającej wojny z Irakiem i nie będąc jednocześnie zamieszanym, jak Chamenei czy Rafsandżani, w krwawe ekscesy nowej władzy. Każda zmiana ma swój początek.
Od miesięcy mówiło się nieoficjalnie, iż konfrontacyjny styl Ahmadineżada zaczyna irytować nawet samego Chameneiego i że tym razem nie może liczyć na jego nieformalne, ale jednak silne poparcie. Jednakże, gdy przyszło co do czego, następca Chomeiniego, zdecydowanie stanął po stronie wątpliwego zwycięzcy wyborów.
Możliwe, że rządzących kleryków przestraszyła niespotykana mobilizacja zwolenników reform. Oczywiście, nie utraciliby z tego powodu władzy a możliwe, że Musawi nie zdołałby zrealizować, zupełnie jak Chatami, nawet części ambitnych przecież planów. Jednakże sam fakt wybrania reformatora na stanowisko prezydenta, może pozbawione wielkich możliwości ale posiadającego społeczną legitymację, zwłaszcza takiego kalibru, co ostatni premier republiki, może okazać się niezłym początkiem.
Jest zdecydowanie za wcześnie, aby wyrokować, w jakim kierunku rozwinie się sytuacja. Na żadną kolorową (w tym wypadku „zieloną”) rewolucję, chyba nie ma co liczyć. Aby się powiodła, reformiści musieli by przedtem zdobyć wpływy w resortach siłowych, a te zachowają wierność ajatollahom. Nie wiadomo też, jak długo potrwa wybuch niezadowolenia.
Jedno jest pewne. Choćby rozruchy już jutro wygasły a Ahmadineżad został spokojnie zaprzysiężony na drugą kadencję, najwięcej na całej sprawie straci właśnie religijny establishment. Nawet mając po stronie Gwardię Rewolucyjną i tajną policję nie można bez konsekwencji zlekceważyć głosu kilkunastu milionów obywateli. Tym bardziej, że w większości to obywatele bardzo młodzi, przed którymi niemal całe życie i tym samym wielkie możliwości. A to, że po raz pierwszy od dziesięciu lat na ulicach stolicy toczą się bitwy z osławioną tajną policją znaczy, że bardzo poważnie potraktowali swoje prawa wyborcze i są mocno wkurzeni, gdy to prawo zostało podeptane.
Kto wie? Może jesteśmy świadkami początku dłuższego, ale nieuniknionego procesu? Szach, jak dziś Chamenei, też był mocno usadowiony w siodle, ale w ostatecznym rozrachunku nic mu to nie pomogło.
PS: Omawiając ostatnie wydarzenia nie sposób pominąć zachowania polskich mainstreamowych mediów, zwłaszcza TVN i Gazety Wyborczej. Podczas gdy media niemal na całym świecie przewidywały, że Ahmadineżad może mieć poważne trudności, rodzime środki przekazu od tygodni trąbiły, wbrew faktom oczywistym, o jego wielkiej popularności. Także po wyborach, jako jedne z pierwszych (co znaczące, obok irańskiej reżimowej telewizji), otrąbiły jego „reelekcję”, choć wszędzie indziej zachowywano stosowną ostrożność. Nazajutrz mówiono i pisano o „wielkim przegranym”, udowadniając, iż żadne manipulacje nie były potrzebne, bo Ahmadineżad „i tak by wygrał” oraz bagatelizowano demonstracje.
Ciekawe dlaczego? Czyżby nie mogły obyć się bez Ahmadineżada i nie chciały rozstać z utrwalonym, wyłącznie negatywnym wizerunkiem Iranu i Irańczyków?
Jak widać niektórzy po prostu potrzebują własnej "osi zła".