2009-06-15 19:17:34
Już nie wspomina się o kilku tysiącach. Teraz oceny wahają się od stutysięcznych do nawet dwumilionowych tłumów, wytrwale maszerujących po zapchanych ulicach.
Wbrew przepowiedniom większości ekspertów, jeszcze wczoraj wieszczącym szybkie wygaśnięcie protestów, ulice Teheranu i pozostałych większych miast kraju, gdzie przecież mieszka prawie 70% Irańczyków, eksplodują.
Być może są to nawet największe protesty, już nie od rozruchów studenckich 10 lat temu, ale nawet od lat 80.
Nie pomagają ostrzeżenia sił policyjnych, odgrażających się możliwością otwarcia ognia (i, jak donosi nawet irańska TV, z tej możliwości korzystających). Zupełnym niewypałem okazały się też kontrdemonstracje zwolenników Ahmadineżada. Nawet nie niewypałem, tylko powodem do drwin, gdy okazało się, iż specjalnie zwożono ich do Teheranu z okręgów wiejskich, gdzie prezydent cieszy się dużym poparciem, ale które w skali kraju stanowią zdecydowaną mniejszość.
Krążą również słuchy o nerwowych ruchach na szczytach władzy, między innymi (choć nie zostało to potwierdzone) o rezygnacji Akbara Haszemiego Rafsandżaniego ze stanowiska przewodniczącego Zgromadzenia Ekspertów, a pamiętajmy, że chodzi tu o osobę, uznawaną od wielu lat za drugiego najpotężniejszego przedstawiciela religijnego establishmentu. Najistotniejsze jednak wydaje się stanowisko ajatollaha Chameneiego, najwyższego przywódcy, który wcześniej kategorycznie poparł „zwycięstwo” Ahmadineżada, a obecnie dopuścił publicznie możliwość „zbadania rzekomych nadużyć”.
Pozycja Chameneiego wydaje się szczególnie trudna. Decydując się na utrzymanie stałego kursu, ryzykuje możliwość niekontrolowanego przez nikogo wybuchu. Idąc na kompromis, utwierdza ruch reformatorski, owe miliony obywateli, głównie bardzo młodych, a więc stanowiących przyszłość kraju, w przekonaniu, że mogą coś zdziałać, czyli osobiście wspomoże erozję systemu.
Ludzie najwyraźniej zdają sobie z tego sprawę, gdyż na ulicach słychać głosy, otwarcie wzywające do obalenia wielkiego ajatollaha i pozbawieniu mułłów władzy. Rzecz jeszcze tydzień temu nie do pomyślenia.
Niektórzy już określili trwające od kilku dni wydarzenia mianem nowej rewolucji. To stwierdzenie może wydawać się przedwczesne. Ale jedno jest pewne: trzeba potraktować to bardzo poważnie.
Osobiście jestem skłonny, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, w to uwierzyć, choć szybkie przejęcie władzy przez ulicę wydaje się mało prawdopodobne.
Najprawdopodobniej nowa rewolucja będzie wyglądała zupełnie inaczej, co nie oznacza, iżby miała być w ostatecznym rozrachunku „mniej rewolucyjna”. Stawianie barykad i palenie opon może skończyć się po kilku dniach, ale wyłom został dokonany.
Chameini może łatwo zgnieść demonstrantów, jak niegdyś szach, ale mleko już się rozlało. Wielu satrapów nie nauczyło się nigdy, że wściekłość nie znika z dnia na dzień, tylko rośnie w sercach, a potem przekonywało się o tym, gdy było za późno.
Rewolucją samą w sobie jest mobilizacja i taki stopień koordynacji protestu, także dzięki nowoczesnym, niedostępnym za czasów Chomeiniego i Pahlawiego, środkom technicznym. Rewolucją będzie też zmuszenie ajatollahów do choćby częściowych ustępstw gdyż, jak i tu uczy historia, to stanowi początek zmian.
Jeżeli Chamenei zgodzi się nawet na drobny kompromis pod naciskiem zrewoltowanej ulicy, rewolucja będzie miała charakter aksamitny i rozłożony w czasie. Być może za jakieś dziesięć lat, rzeczywista władza będzie leżała w rękach instytucji, nazwijmy to, „cywilnych”, a wszechmocne obecnie, organy religijne, z najwyższym przywódcą na czele, będą pełnić rolę „monarchy, który panuje, a nie rządzi”, w najlepszym razie ceremonialnego prezydenta. A z czasem może i to zniknąć. Reformiści na pewno nie poprzestaną w tym scenariuszu, wydającym się zresztą z godziny na godzinę coraz bardziej prawdopodobnym, tylko na przejęciu osłabionej prezydentury i zabiorą się, mając okoliczności po swojej stronę, do dalszych przeobrażeń.
Jeżeli jednak sprawy przybiorą zły, bo krwawy obrót, reżim również wyjdzie z całej awantury mocno osłabiony i o wiele więcej w nieokreślonej przyszłości straci. Nie uda się przejść nad tym do porządku dziennego.
Wyłom już jest. Rewolucja, a co najmniej jej zalążki, też.
Irańczykom należy jedynie życzyć, aby nie powtórzył się rok 1979, kiedy spod buta jednego tyrana trafili pod sandał drugiego.
Wbrew przepowiedniom większości ekspertów, jeszcze wczoraj wieszczącym szybkie wygaśnięcie protestów, ulice Teheranu i pozostałych większych miast kraju, gdzie przecież mieszka prawie 70% Irańczyków, eksplodują.
Być może są to nawet największe protesty, już nie od rozruchów studenckich 10 lat temu, ale nawet od lat 80.
Nie pomagają ostrzeżenia sił policyjnych, odgrażających się możliwością otwarcia ognia (i, jak donosi nawet irańska TV, z tej możliwości korzystających). Zupełnym niewypałem okazały się też kontrdemonstracje zwolenników Ahmadineżada. Nawet nie niewypałem, tylko powodem do drwin, gdy okazało się, iż specjalnie zwożono ich do Teheranu z okręgów wiejskich, gdzie prezydent cieszy się dużym poparciem, ale które w skali kraju stanowią zdecydowaną mniejszość.
Krążą również słuchy o nerwowych ruchach na szczytach władzy, między innymi (choć nie zostało to potwierdzone) o rezygnacji Akbara Haszemiego Rafsandżaniego ze stanowiska przewodniczącego Zgromadzenia Ekspertów, a pamiętajmy, że chodzi tu o osobę, uznawaną od wielu lat za drugiego najpotężniejszego przedstawiciela religijnego establishmentu. Najistotniejsze jednak wydaje się stanowisko ajatollaha Chameneiego, najwyższego przywódcy, który wcześniej kategorycznie poparł „zwycięstwo” Ahmadineżada, a obecnie dopuścił publicznie możliwość „zbadania rzekomych nadużyć”.
Pozycja Chameneiego wydaje się szczególnie trudna. Decydując się na utrzymanie stałego kursu, ryzykuje możliwość niekontrolowanego przez nikogo wybuchu. Idąc na kompromis, utwierdza ruch reformatorski, owe miliony obywateli, głównie bardzo młodych, a więc stanowiących przyszłość kraju, w przekonaniu, że mogą coś zdziałać, czyli osobiście wspomoże erozję systemu.
Ludzie najwyraźniej zdają sobie z tego sprawę, gdyż na ulicach słychać głosy, otwarcie wzywające do obalenia wielkiego ajatollaha i pozbawieniu mułłów władzy. Rzecz jeszcze tydzień temu nie do pomyślenia.
Niektórzy już określili trwające od kilku dni wydarzenia mianem nowej rewolucji. To stwierdzenie może wydawać się przedwczesne. Ale jedno jest pewne: trzeba potraktować to bardzo poważnie.
Osobiście jestem skłonny, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, w to uwierzyć, choć szybkie przejęcie władzy przez ulicę wydaje się mało prawdopodobne.
Najprawdopodobniej nowa rewolucja będzie wyglądała zupełnie inaczej, co nie oznacza, iżby miała być w ostatecznym rozrachunku „mniej rewolucyjna”. Stawianie barykad i palenie opon może skończyć się po kilku dniach, ale wyłom został dokonany.
Chameini może łatwo zgnieść demonstrantów, jak niegdyś szach, ale mleko już się rozlało. Wielu satrapów nie nauczyło się nigdy, że wściekłość nie znika z dnia na dzień, tylko rośnie w sercach, a potem przekonywało się o tym, gdy było za późno.
Rewolucją samą w sobie jest mobilizacja i taki stopień koordynacji protestu, także dzięki nowoczesnym, niedostępnym za czasów Chomeiniego i Pahlawiego, środkom technicznym. Rewolucją będzie też zmuszenie ajatollahów do choćby częściowych ustępstw gdyż, jak i tu uczy historia, to stanowi początek zmian.
Jeżeli Chamenei zgodzi się nawet na drobny kompromis pod naciskiem zrewoltowanej ulicy, rewolucja będzie miała charakter aksamitny i rozłożony w czasie. Być może za jakieś dziesięć lat, rzeczywista władza będzie leżała w rękach instytucji, nazwijmy to, „cywilnych”, a wszechmocne obecnie, organy religijne, z najwyższym przywódcą na czele, będą pełnić rolę „monarchy, który panuje, a nie rządzi”, w najlepszym razie ceremonialnego prezydenta. A z czasem może i to zniknąć. Reformiści na pewno nie poprzestaną w tym scenariuszu, wydającym się zresztą z godziny na godzinę coraz bardziej prawdopodobnym, tylko na przejęciu osłabionej prezydentury i zabiorą się, mając okoliczności po swojej stronę, do dalszych przeobrażeń.
Jeżeli jednak sprawy przybiorą zły, bo krwawy obrót, reżim również wyjdzie z całej awantury mocno osłabiony i o wiele więcej w nieokreślonej przyszłości straci. Nie uda się przejść nad tym do porządku dziennego.
Wyłom już jest. Rewolucja, a co najmniej jej zalążki, też.
Irańczykom należy jedynie życzyć, aby nie powtórzył się rok 1979, kiedy spod buta jednego tyrana trafili pod sandał drugiego.