2010-04-30 13:51:34
Prawie wszyscy wiemy, choćby ze wzmianek na lekcjach historii, co się działo w grudniu roku pamiętnego 1922, a raczej, czym to się wszystko skończyło.
Aby zrozumieć istotę tamtych wydarzeń nie możemy ograniczyć się do suchych faktów historycznych. W tym wypadku kluczem jest panująca wówczas atmosfera w kraju. Wystarczy obejrzeć wciąż niestety jakże aktualne arcydzieło Jerzego Kawalerowicza pt. „Śmierć prezydenta”, aby przekonać się, iż w owym czasie pokaźna część naszego społeczeństwa po prostu oszalała.
Czemu oszalała? Jak, nie bez kozery, rzecze stare przysłowie, nie ma dymu bez ognia, a ogień został z całą premedytacją rozpalony, aby na samonakręcającej się spirali nienawiści, irracjonalnej a mimo to (albo właśnie dlatego) trafiającej do przekonania tysiącom zwykłych obywateli, którym przyszło żyć w ciężkich warunkach dopiero odradzającego się państwa, gdzie o zapłon było bardzo łatwo.
Wystarczy sobie wyobrazić ulice Warszawy zaślepionych od prowokowanego gniewu bojówek endecji, pełne nienawiści okrzyki, lejącą się krew i żądania głowy człowieka, którego jedyną „winą” było to, że wybrano go na prezydenta RP wbrew życzeniom inspiratorów awantury. Tragiczny strzał w warszawskiej Zachęcie był, niestety, tylko logiczną kumulacją nagromadzonych dzikich namiętności.
Tak, było to w roku 1922. Bez mała 90 lat temu. Wielka zaprawdę jest pokusa, aby pokiwać ze smutkiem głową, ciesząc się jednocześnie, że takie rzeczy mamy dawno za sobą? W końcu mamy rok 2010.
Właśnie, 2010.
Nie ma sensu doszukiwać się w obecnym położeniu prostych analogii do 1922. Jest „śmierć prezydenta”, ale nie w zamachu fanatyka, tylko niefortunnym wypadku. Nie jako finał, tylko początek. Nie ma też sensu snucie porównań między pierwszym, a (póki co) ostatnim prezydentem RP, to jakby dwie zupełnie różne bajki. Nie da się przyporządkować nikomu z obecnych polityków ról aktorów tamtych wydarzeń: generała Hallera, marszałków Rataja i Trąmpczyńskiego, posła Strońskiego, premiera Nowaka, Ignacego Daszyńskiego itd. itd. Zupełnie inne czasy, inni ludzie, inne otoczenie, inne role.
Tym natomiast, co budzi mój osobisty niepokój i nasuwa obrazy sprzed 88 lat jest ta szczególna atmosfera.
Nie mamy bijących się bojówek na ulicach. Nie mamy pełnego zapalczywości ciskania epitetami „nieprawdziwych Polaków” czy „zdrajców”. Nie mamy propagandy nienawiści w prawicowych gazetach.
Mamy za to regularne bitwy w komentarzach i na forach internetowych, wysnuwanie rozmaitych teorii spiskowych, pana Jana Pospieszalskiego, zagrzewającego niestety nie tylko dorabiających poza planem „Plebanii” aktorów, oraz przebąkiwania, na razie nieśmiałe, o misji rzekomych „prawych Polaków” (czyli, w domyśle, mamy też wrogów, czyli nieprawych Polaków). Po Warszawie krążą ulotki utrzymane w podobnym tonie, co niegdyś listy „zdrajców narodu”.
Tak więc, mimo odmiennych okoliczności, mamy narastającą histerię, jak w roku 1922. Na miarę epoki telewizji i internetu. Mamy i inspiratorów, którzy dla własnych politycznych celów tę atmosferę rozniecają, niepomni nauk historii, łudzących się zapewne, o ile im to w ogóle do głowy przychodzi, że „to przecież nie to samo”.
Owszem, nie to samo, jeżeli patrzeć przez pryzmat politycznej układanki. Ale niestety dokładnie to samo, jeżeli idzie o poziom narastającej nienawiści, podejrzliwości, wyssanych z palca teorii spiskowych. Atmosfera, podsycana przez bezprecedensowe emocje, gęstnieje do niebezpiecznego stopnia.
Mam nadzieję, naprawdę wielką nadzieję, że nie padnie iskra, zdolna wywołać nieprzewidywalny w skutkach wybuch, który w 1922 skutecznie zwichnął polską demokrację, tak, że w dwudziestoleciu już się nie podniosła. To zaś, w jakim stopniu znowu zaczynamy wariować i jakie oblicze zbiorowe szaleństwo z wolna przyjmuje, każe się poważnie nad tym zastanowić.
Aby zrozumieć istotę tamtych wydarzeń nie możemy ograniczyć się do suchych faktów historycznych. W tym wypadku kluczem jest panująca wówczas atmosfera w kraju. Wystarczy obejrzeć wciąż niestety jakże aktualne arcydzieło Jerzego Kawalerowicza pt. „Śmierć prezydenta”, aby przekonać się, iż w owym czasie pokaźna część naszego społeczeństwa po prostu oszalała.
Czemu oszalała? Jak, nie bez kozery, rzecze stare przysłowie, nie ma dymu bez ognia, a ogień został z całą premedytacją rozpalony, aby na samonakręcającej się spirali nienawiści, irracjonalnej a mimo to (albo właśnie dlatego) trafiającej do przekonania tysiącom zwykłych obywateli, którym przyszło żyć w ciężkich warunkach dopiero odradzającego się państwa, gdzie o zapłon było bardzo łatwo.
Wystarczy sobie wyobrazić ulice Warszawy zaślepionych od prowokowanego gniewu bojówek endecji, pełne nienawiści okrzyki, lejącą się krew i żądania głowy człowieka, którego jedyną „winą” było to, że wybrano go na prezydenta RP wbrew życzeniom inspiratorów awantury. Tragiczny strzał w warszawskiej Zachęcie był, niestety, tylko logiczną kumulacją nagromadzonych dzikich namiętności.
Tak, było to w roku 1922. Bez mała 90 lat temu. Wielka zaprawdę jest pokusa, aby pokiwać ze smutkiem głową, ciesząc się jednocześnie, że takie rzeczy mamy dawno za sobą? W końcu mamy rok 2010.
Właśnie, 2010.
Nie ma sensu doszukiwać się w obecnym położeniu prostych analogii do 1922. Jest „śmierć prezydenta”, ale nie w zamachu fanatyka, tylko niefortunnym wypadku. Nie jako finał, tylko początek. Nie ma też sensu snucie porównań między pierwszym, a (póki co) ostatnim prezydentem RP, to jakby dwie zupełnie różne bajki. Nie da się przyporządkować nikomu z obecnych polityków ról aktorów tamtych wydarzeń: generała Hallera, marszałków Rataja i Trąmpczyńskiego, posła Strońskiego, premiera Nowaka, Ignacego Daszyńskiego itd. itd. Zupełnie inne czasy, inni ludzie, inne otoczenie, inne role.
Tym natomiast, co budzi mój osobisty niepokój i nasuwa obrazy sprzed 88 lat jest ta szczególna atmosfera.
Nie mamy bijących się bojówek na ulicach. Nie mamy pełnego zapalczywości ciskania epitetami „nieprawdziwych Polaków” czy „zdrajców”. Nie mamy propagandy nienawiści w prawicowych gazetach.
Mamy za to regularne bitwy w komentarzach i na forach internetowych, wysnuwanie rozmaitych teorii spiskowych, pana Jana Pospieszalskiego, zagrzewającego niestety nie tylko dorabiających poza planem „Plebanii” aktorów, oraz przebąkiwania, na razie nieśmiałe, o misji rzekomych „prawych Polaków” (czyli, w domyśle, mamy też wrogów, czyli nieprawych Polaków). Po Warszawie krążą ulotki utrzymane w podobnym tonie, co niegdyś listy „zdrajców narodu”.
Tak więc, mimo odmiennych okoliczności, mamy narastającą histerię, jak w roku 1922. Na miarę epoki telewizji i internetu. Mamy i inspiratorów, którzy dla własnych politycznych celów tę atmosferę rozniecają, niepomni nauk historii, łudzących się zapewne, o ile im to w ogóle do głowy przychodzi, że „to przecież nie to samo”.
Owszem, nie to samo, jeżeli patrzeć przez pryzmat politycznej układanki. Ale niestety dokładnie to samo, jeżeli idzie o poziom narastającej nienawiści, podejrzliwości, wyssanych z palca teorii spiskowych. Atmosfera, podsycana przez bezprecedensowe emocje, gęstnieje do niebezpiecznego stopnia.
Mam nadzieję, naprawdę wielką nadzieję, że nie padnie iskra, zdolna wywołać nieprzewidywalny w skutkach wybuch, który w 1922 skutecznie zwichnął polską demokrację, tak, że w dwudziestoleciu już się nie podniosła. To zaś, w jakim stopniu znowu zaczynamy wariować i jakie oblicze zbiorowe szaleństwo z wolna przyjmuje, każe się poważnie nad tym zastanowić.