2011-08-28 22:52:09
Odkąd tylko zacząłem interesować się bieżącą polityką, byłem wpierw zwolennikiem, a następnie wyborcą SLD. Wyborcą, muszę zaznaczyć, niechętnym, lecz wiernym.
Starałem się patrzeć na sprawy pragmatycznie. Byłem, rzecz jasna, świadom, jak wiele brakuje Sojuszowi do europejskiego modelu lewicy demokratycznej. Pełno w nim było starego aparatczykowstwa, ledwie maskowanej nomenklatury, bezmyślnego zadurzenia ogłupiającym neoliberalnym klimatem lat dziewięćdziesiątych. SLD było zdecydowanie bardziej wspólnotą życiorysów, niż formacją ideową: związkiem ludzi ancien regime'u, starających się z gorliwością neofitów zaprezentować się bardziej prawicowo (pardon, o ile się nie mylę, oficjalnymi terminami były "nowoczesność" i "trzecia droga") niż reprezentanci przeciwnego spektrum.
Mimo to nadal popierałem SLD, ponieważ była to jedyna znacząca formacja, w której mogli działać ludzie o takim formacie jak choćby Izabella Sierakowska, Piotr Gadzinowski czy, potem, Izabela Jaruga-Nowacka. Mówiąc dosadnie, SLD było kompostem, w którym można było od czasu do czasu odnaleźć prawdziwe perły. Partie jawnie prawicowe dla wyborcy o moich poglądach z definicji były stuprocentowym kompostem politycznym.
Długo żywiłem nadzieję, że wraz ze wchodzeniem w dojrzałość mojej generacji, ludzi wychowanych już w III RP i nie obciążonych bagażem przeszłości, wciąż odgrywającym na polskiej scenie politycznej rolę decydującą, zmienić się będzie musiała też parlamentarna lewica.
Wybory prezydenckie w 2010 roku wydawały się początkiem upragnionych zmian. Kiedy Grzegorz Napieralski przystępował do udziału w mocno przyśpieszonej imprezie, najczęstszą reakcją był, w najlepszym wypadku, pełen politowania uśmieszek. Napieralski nie był w żadnym razie kandydatem idealnym, ale dokonał nie lada sztuki. Jego wynik, a zatem wynik SLD, mógł prezentować się średnio pod względem matematycznym, ale niestrudzona kampania przynajmniej częściowo przełamała czarno- (PiS) biały (PO) schemat myślenia społeczeństwa, którego lewicowa część długo nie widziała alternatywy poza wyborem między przysłowiowymi dżumą a cholerą. Wyłom został dokonany.
Wydawało się, że przed SLD roztaczają się piękne perspektywy. Polacy byli coraz bardziej znużeni POPiSowym status quo, a sama parlamentarna lewica zaczynała wreszcie się otwierać na nową generację i jej idee, odgrywające w kampanii bardzo istotną rolę. Oczywiście, proces tego rodzaju musiałby być stopniowy i wiele wody upłynęłoby w Wiśle, ale od czegoś trzeba przecież zacząć.
Napieralski i jego sojusznicy okazali się prawdziwymi artystami, reanimując SLD i kierując je na nowy szlak. Niestety, okazali się jeszcze większymi artystami, marnując wielką szansę.
Sam przewodniczący, upojony sukcesem, okazał się kiepskim wyrazicielem tych, którzy uwierzyli, że poprowadzi SLD ku modelowi skutecznej europejskiej lewicy. Mimo akcentowanej młodości i braku historycznego obciążenia, pod ostentacyjnie noszoną maską cały czas kryła się kwintesencja starego systemu.
Napieralski okazał się typowym aparatczykiem, który, gdyby nie łaska późnego urodzenia, z powodzeniem mógłby spędzać dni na wycinaniu konkurentów w KC, od czasu do czasu dla odmiany powtarzając publicznie frazesy, w które sam nie wierzy.
Aparat jest ważny, panie przewodniczący. Co do tego zgoda. Nie da się utrzymać w poważnej polityce bez posiadania silnych struktur. Jednak aparat to nie wszystko.
Kiedy wycina się wartościowych kandydatów z list, kandydatów mogących przemówić do zdezorientowanych lewicowych wyborców, aby upchnąć miernych, ale wiernych z aparatu, coś jest nie tak.
Kiedy w dobie kryzysu gospodarczego i ogólnego zmęczenia prawicowymi rządami partia lewicowa nie jest w stanie zaprezentować alternatywy, coś jest nie tak.
Kiedy przewodniczący ostrzy sobie zęby na fotel wicepremiera u boku pana Tuska, zamiast uczciwie postarać się wykorzystać rzadką okazję, coś jest nie tak.
Kiedy tacy ludzie, jak Izabella Sierakowska skłaniają się do kandydowania z list PO, coś jest nie tak.
Wielka szansa została zmarnowana. Tegoroczne wybory parlamentarne nie będą następnym etapem odrodzenia, a SLD będzie szczęśliwie, jeżeli uda mu się przekroczyć osiem procent poparcia. Mamy przed sobą kolejne cztery lata prawicowej dominacji, z oficjalną partią lewicową jako żałosnym kadłubkiem, pozbawionym wybitniejszych indywidualności i możliwości oddziaływania.
Obecne SLD jest skończone. Jedyne co nam pozostaje, to pogrzebać trupa, aby nie zatruwał powietrza. Jako były już wyborca tej partii nie widzę sensu w reanimowaniu na siłę marnie frabowanej kukły.
Aby móc faktycznie zacząć budować autentyczną lewicę w Polsce, trzeba najpierw zakopać trupy z szafy.
Starałem się patrzeć na sprawy pragmatycznie. Byłem, rzecz jasna, świadom, jak wiele brakuje Sojuszowi do europejskiego modelu lewicy demokratycznej. Pełno w nim było starego aparatczykowstwa, ledwie maskowanej nomenklatury, bezmyślnego zadurzenia ogłupiającym neoliberalnym klimatem lat dziewięćdziesiątych. SLD było zdecydowanie bardziej wspólnotą życiorysów, niż formacją ideową: związkiem ludzi ancien regime'u, starających się z gorliwością neofitów zaprezentować się bardziej prawicowo (pardon, o ile się nie mylę, oficjalnymi terminami były "nowoczesność" i "trzecia droga") niż reprezentanci przeciwnego spektrum.
Mimo to nadal popierałem SLD, ponieważ była to jedyna znacząca formacja, w której mogli działać ludzie o takim formacie jak choćby Izabella Sierakowska, Piotr Gadzinowski czy, potem, Izabela Jaruga-Nowacka. Mówiąc dosadnie, SLD było kompostem, w którym można było od czasu do czasu odnaleźć prawdziwe perły. Partie jawnie prawicowe dla wyborcy o moich poglądach z definicji były stuprocentowym kompostem politycznym.
Długo żywiłem nadzieję, że wraz ze wchodzeniem w dojrzałość mojej generacji, ludzi wychowanych już w III RP i nie obciążonych bagażem przeszłości, wciąż odgrywającym na polskiej scenie politycznej rolę decydującą, zmienić się będzie musiała też parlamentarna lewica.
Wybory prezydenckie w 2010 roku wydawały się początkiem upragnionych zmian. Kiedy Grzegorz Napieralski przystępował do udziału w mocno przyśpieszonej imprezie, najczęstszą reakcją był, w najlepszym wypadku, pełen politowania uśmieszek. Napieralski nie był w żadnym razie kandydatem idealnym, ale dokonał nie lada sztuki. Jego wynik, a zatem wynik SLD, mógł prezentować się średnio pod względem matematycznym, ale niestrudzona kampania przynajmniej częściowo przełamała czarno- (PiS) biały (PO) schemat myślenia społeczeństwa, którego lewicowa część długo nie widziała alternatywy poza wyborem między przysłowiowymi dżumą a cholerą. Wyłom został dokonany.
Wydawało się, że przed SLD roztaczają się piękne perspektywy. Polacy byli coraz bardziej znużeni POPiSowym status quo, a sama parlamentarna lewica zaczynała wreszcie się otwierać na nową generację i jej idee, odgrywające w kampanii bardzo istotną rolę. Oczywiście, proces tego rodzaju musiałby być stopniowy i wiele wody upłynęłoby w Wiśle, ale od czegoś trzeba przecież zacząć.
Napieralski i jego sojusznicy okazali się prawdziwymi artystami, reanimując SLD i kierując je na nowy szlak. Niestety, okazali się jeszcze większymi artystami, marnując wielką szansę.
Sam przewodniczący, upojony sukcesem, okazał się kiepskim wyrazicielem tych, którzy uwierzyli, że poprowadzi SLD ku modelowi skutecznej europejskiej lewicy. Mimo akcentowanej młodości i braku historycznego obciążenia, pod ostentacyjnie noszoną maską cały czas kryła się kwintesencja starego systemu.
Napieralski okazał się typowym aparatczykiem, który, gdyby nie łaska późnego urodzenia, z powodzeniem mógłby spędzać dni na wycinaniu konkurentów w KC, od czasu do czasu dla odmiany powtarzając publicznie frazesy, w które sam nie wierzy.
Aparat jest ważny, panie przewodniczący. Co do tego zgoda. Nie da się utrzymać w poważnej polityce bez posiadania silnych struktur. Jednak aparat to nie wszystko.
Kiedy wycina się wartościowych kandydatów z list, kandydatów mogących przemówić do zdezorientowanych lewicowych wyborców, aby upchnąć miernych, ale wiernych z aparatu, coś jest nie tak.
Kiedy w dobie kryzysu gospodarczego i ogólnego zmęczenia prawicowymi rządami partia lewicowa nie jest w stanie zaprezentować alternatywy, coś jest nie tak.
Kiedy przewodniczący ostrzy sobie zęby na fotel wicepremiera u boku pana Tuska, zamiast uczciwie postarać się wykorzystać rzadką okazję, coś jest nie tak.
Kiedy tacy ludzie, jak Izabella Sierakowska skłaniają się do kandydowania z list PO, coś jest nie tak.
Wielka szansa została zmarnowana. Tegoroczne wybory parlamentarne nie będą następnym etapem odrodzenia, a SLD będzie szczęśliwie, jeżeli uda mu się przekroczyć osiem procent poparcia. Mamy przed sobą kolejne cztery lata prawicowej dominacji, z oficjalną partią lewicową jako żałosnym kadłubkiem, pozbawionym wybitniejszych indywidualności i możliwości oddziaływania.
Obecne SLD jest skończone. Jedyne co nam pozostaje, to pogrzebać trupa, aby nie zatruwał powietrza. Jako były już wyborca tej partii nie widzę sensu w reanimowaniu na siłę marnie frabowanej kukły.
Aby móc faktycznie zacząć budować autentyczną lewicę w Polsce, trzeba najpierw zakopać trupy z szafy.