Skowyt
2012-08-10 13:02:20
Na Chmielnej pod murkiem zasnął pan. Na oko bezdomny, być może pijany. Rozmiarów drobnych, twarz okaleczona. Murek jest z boku, we wnęce, pan tym bardziej, nie widać go ani nie słychać, śpi.

Znienacka jest nad tym panem dwóch innych panów, jeden w mundurze straży miejskiej, drugi wygląda jak ochroniarz, tyle że na tiszercie ma napis "policja". Obaj atleci, a każdy zjadłby tysiąc kotletów, ale kotletów nie ma, więc zjedzą bezdomnego. Ubrania na nich ciasno opięte, obaj jak z teledysku Georga Michaela, tylko że niestety to nie są modele. Obaj wyjęci ze sportowej odżywki. Masa, fason i maszyzm.

On leży, oni stoją nad nim i drą się: "wstawaj", "na izbę jedziemy". Jeden chwyta leżącego za ucho i krzycząc "podnosimy się!" wykręca mu je i ciągnie, jakby zamierzał go za to ucho podnieść. Wtedy my też zaczynamy się drzeć: ja i kolega. Atleta ze straży miejskiej odwraca się do nas i zmienia obiekt perswazji, zaś pan-zapewne-bezdomny budzi się i widząc nad sobą dwóch mundurowych pierwsze, co robi to zasłaniając twarz krzyczy: "nie bij mnie, nie bij!". Ciekawe, skąd mu się wziął taki niedorzeczny odruch na widok policji. Pewnie z PRL-u.

Strażnik miejski argumentuje do nas zawzięcie, że wykręcanie ucha to jest "profesjonalna metoda wybudzania ludzi". Uczyli go otóż tego specjaliści. Lekarze zapewne. To nie jest żadna przemoc, co też pani za bzdury wygaduje. Mój kolega mu na to, że skoro tak, to proszę do mnie podejść, ja panu też tak ucho wykręcę, chce pan? Ten zamarł i spurpurowiał, a ja przymarzłam do chodnika ze zgrozy, że takiego afrontu mundur nie zniesie bez krwawej zemsty. Tymczasem drugi funkcjonariusz, szczerze ubawiony naszym przewrażliwieniem, zaprasza byśmy sami postawili leżącego na nogi, skorośmy takie mądrale. I tak trwamy w pyskówce, a pan bezdomny w tym czasie się podniósł.

I na to ze sklepu obok wychodzi pani. Około pięćdziesięcioletnia, na oko sympatyczna, długie, rude, kręcone włosy. Spotkawszy ją przypadkiem, z taką panią na pewno chciałabym sobie pogawędzić, wymienić dwa zdania o pogodzie i poradzić, które czereśnie na bazarze smaczniejsze, taką panią miło byłoby mieć za sąsiadkę. Ale ona bezdomnego za sąsiada mieć nie chce, ona w sklepie obok pracuje, ona tych policmajstrów zawezwała, a teraz przyszła powiedzieć mi, że grubo przesadzam wtrącając się do pracy policji, przecież oni wiedzą co robią. I czy jeśli ten leżący tutaj jegomość zrobi kupę to czy ja ją posprzątam. No posprząta pani? Proszę pani, przez takich jak pani to w Polsce jest jak jest, syf jest, brud, źle tu wszystko wygląda, nic się w tym kraju nie da zrobić, bo pani by chciała, żeby taki pijaczyna był nietykalny, a porządni ludzie muszą się o niego potykać.

I wtedy już tylko skowyt słyszę we własnej głowie. Porażająco kiczowata fantazja wyhodowana na teledyskach Madonny zamienia mnie w dobermana, spadam na cztery łapy, porastam czarną sierścią, ta sierść mi śmierdzi, bo przed chwilą padał deszcz, drapię pazurami w chodnik, ślina mi kapie spomiędzy wyszczerzonych zębów, warczę, ujadam, szczekam i zgrzytam zębami, kłapię dziobem i wyję, wyję, wyję. Aż całe to tałatajstwo pilnujące czystości chodnika znika, bo znieść już nie może mojego ujadania. I robi się spokojnie, robi się cicho.

Ale życie to nie youtube. Więc ubieram ten skowyt w słowa. Gadam coś o szacunku, o tym, że ja nie chodzę z pałką i bronią jak ci panowie, że policję obowiązują pewne zasady bez względu na to, z kim rozmawiają, że każdej osobie się należy, że przecież gdyby ona miała kłopoty, że przemoc. I tak dalej.

Desperacko przekrzykuję alarm, który wyje mi w głowie, z szalonym trudem znajduję słowa, bo wszystkie są na ten skowyt jak anorektyczne bikini założone na poparzone ciało: wpijają się w nie, bolą, nie pasują. Bo ta pani. Gdyby nie ona, zachowałabym resztki nadziei na lepsze jutro. Wszak po mundurowych, prócz mniej lub bardziej wyrafinowanej przemocy, niczego więcej spodziewać się nie można. Taka profesja, taki trening, taka funkcja. Jedyne, co można zrobić, to patrzeć im na ręce, starać się, by nie czuli się anonimowymi władcami życia i śmierci świadkując ich nadużyciom, nachalnie i bezczelnie gapiąc się, gdy "interweniują", spisując ich dane.

Ale ta pani. Pani, która staje po stronie dwóch uzbrojonych osiłków przeciwko leżącemu na ziemi. Pani, której wartością koronną jest czystość. Pani, której jeśli jutro powiedzą, że teraz brudem są Wietnamczycy, to ona jutro wezwie policję, by Wietnamczyków z Chmielnej usunąć. Prawdziwa bohaterka (z książki Elfriede Jelinek). Jest dziewiąty sierpnia, dziewiąty dzień Powstania Warszawskiego, Polska podnosi się z kolan, a tu jakiś brudas zamiast powstania to położenie zrobił, tuż koło jej wielkomiejskiego miejsca pracy, miała być stolica jak Wiedeń albo Budapeszt, a jest bezdomność. Scum of Town. Scum of Toytown.

Wracam do domu, pluję sobie w brodę, że nie spisałam danych tych wyspecjalizowanych w podnoszeniu za ucho stróżów prawa, trzęsę się, choć nieco sobą gardzę, że się trzęsę (i że ich nie spisałam), wycie nie ustaje, co chwila otwieram usta, ale zamiast dobermanem jestem rybą, bo przecież nie mogę wyć, zaraz by zapukała sąsiadka. I może nawet miałaby długie, rude, kręcone włosy.

poprzedninastępny komentarze