Jaworski: Globalny handel głodem

[2008-05-06 01:04:31]

Trzeba zazwyczaj nie lada sensacji, aby mainstreamowe media, zwłaszcza polskie, wyraziły zainteresowanie tym, co się dzieje w takich miejscach na świecie, jak Haiti, Niger lub Burkina Faso. Szanse na to znacząco rosną, jeżeli w rejonach tych dochodzi jednocześnie do podobnych wydarzeń – szuka się wówczas wspólnego mianownika. I faktycznie, przez wiele krajów południowej półkuli przetoczyła się ostatnio fala protestów społecznych i zamieszek, sprowokowanych rekordowymi podwyżkami cen żywności, straszącymi zresztą już na każdej szerokości geograficznej. Fala buntu stopniowo przelewa się przez kolejne granice. W Egipcie doszło do największych od 40 lat rozruchów na tle podwyżek cen. W Meksyku, po trzystuprocentowym wzroście cen tortilli, tysiące ludzi, bijąc w metalowe garnki, ruszyły pod ministerstwo finansów. Nawet w Belgii i we Włoszech tłumy wyszły na ulicę, by wyrazić swe niezadowolenie z powodu tego, że muszą więcej płacić, by pozostać tak syci, jak dotychczas. Włoskie władze na razie nie muszą się obawiać takiej rewolty, jak ta na Haiti, gdzie niepokoje społeczne doprowadziły do upadku rządu. Tam jednak sytuacja jest o tyle odmienna, że ludzie zmuszeni są dożywiać się wypiekami z... gliny. Dla Włocha musi to brzmieć jak czarny humor (Ale to nie żart! Patrz: "Przekrój", 17-18/2008).

Sytuacja jest naprawdę dramatyczna. W ciągu roku światowe ceny pszenicy podskoczyły o 130 procent, ryżu – 80 procent, soi – prawie 90 procent. ONZ załamuje ręce, prorokując, że w tym roku więcej ludzi niż kiedykolwiek umrze z głodu. Oenzetowski Światowy Program Żywnościowy, dożywiający głodnych w Trzecim Świecie, kupuje oczywiście zboża po normalnych, rynkowych cenach, a te – jak mówią prognozy – rosnąć będą przez kolejne kilka lat. Zapasy żywności nie były tak małe od czasów drugiej wojny światowej. Świat stanął w obliczu największego od lat kryzysu żywnościowego, a to oznacza, że wszyscy będziemy musieli zacisnąć pasa. Wiadomo jednak z góry, komu pas będzie zaciśnięty najbardziej. Kto będzie płacił więcej za hot-dogi, a kto będzie marzył o przeżyciu kolejnego dnia na garści ryżu. Geografia głodu jest powszechnie znana.

Komentatorzy prasowi prześcigają się w diagnozach, starając się możliwie najprecyzyjniej określić przyczyny cenowych zawirowań i proponując najsłuszniejsze w ich oczach mniej lub bardziej śmiałe rozwiązania, z których najbardziej radykalnym wydaje się być postulat zniesienia amerykańskich i europejskich dopłat do rolnictwa, szczególnie do biopaliw, sugerując, że to właśnie one są przyczyną nędzy w odległych rejonach globu. Kontekst krachu żywnościowego jest oczywiście o wiele szerszy. Nie da się zlekceważyć zmian klimatycznych i ubocznych efektów samych technologii rolniczych, w wyniku których proces wyjaławiania gruntów i rozrostu obszarów pustynnych co roku pożera obszar ziemi rolnej mniej więcej wielkości Ukrainy. Z kolei wszyscy, niemalże jednogłośnie, podkreślają rolę, jaką gwałtowna industrializacja Chin pełni w zbożowym wyścigu cen. Sztucznie nakręcona koniunktura na biopaliwa wypycha z rynku żywności jedną szóstą zbóż zebranych w USA, które są największym na świecie eksporterem żywności, żeby przerobić ją na etanol. Sam fakt, że handel żywnością coraz bardziej podlega globalizacji powoduje wzrost cen, a nie ich spadek, ponieważ istotnie rozrastają się łączne koszty transportu, te zaś są ostatecznie wliczane w ceny detaliczne. Wspomniane dopłaty są aktem jawnej nieuczciwości, który krępuje ręce farmerom Trzeciego Świata, zdających sobie sprawę, że nie mogą uczestniczyć w światowym rynku na równych zasadach.To nie one jednak odpowiadają za kierunek ewolucji światowego rolnictwa. Wszyscy , niczym od ognia, uciekają od pytania, na ile bunt głodnych jest problemem samego kapitalizmu. W rzeczywistości rolnictwo nastawione wyłącznie na pomnażanie zysków w oparciu o własność, podlega tym samym procesom, co kapitalizm jako taki, z których najważniejszą rolę pełni proces akumulacji. To on każe – oprócz zadania pytania: kto i co produkuje? – zadać pytanie o to, kto realnie kontroluje produkcję i handel żywnością, od której wszyscy zależymy w tym samym stopniu.

Buszujący w paszach

Podstawowym faktem o iście nokautującej mocy jest to, że podczas gdy pewna część ludzkości objada się wprost chorobliwie – o czym świadczą statystyki otyłości i chorób układu krążenia – ponad osiemset milionów ludzi codziennie wegetuje na krawędzi śmierci głodowej. Dzieje się to na planecie, której zasoby mogłyby bez większego trudu wykarmić 12 miliardów osób. Najbardziej niezrozumiałe wydaje się jednak, że znaczna ich część pochodzi z rejonów, w których uprawa ziemi ma się całkiem nieźle. Aby dostrzec, dlaczego tak się dzieje, trzeba zrozumieć na jakiej zasadzie funkcjonuje dzisiejsze rolnictwo.

Przykład brazylijski. W Brazylii istnieją wielkie połacie ziemi rolnej obsianej soją przeznaczoną na eksport, podczas gdy dosłownie obok żyją bezrolni chłopi nie mający co włożyć do garnka. Jak na ironię jednak, eksportowana soja jedzie do Europy, by się na niej pasły zwierzęta hodowane przemysłowo. Oprócz soi, znaczna część zbóż idzie na paszę. Ponieważ przerabianie zboża na mięso w celu uzyskania optymalnej ilości kalorii jest bardzo nieefektywne – aby "wyhodować" kilogram wołowiny potrzeba 8 kg ziarna – trzeba stwierdzić, że zboża niedostępne biedakom są z ich punktu widzenia po prostu marnowane. W debacie toczonej na łamach brytyjskiego "Guardiana" pojawiły się właśnie sugestie, że być może tradycyjna hodowla bydła na trawie wcale nie jest złym pomysłem. Jest to jednak myślenie czysto życzeniowe: w gospodarce, w której bydło hoduje się przemysłowo właśnie po to, by wycisnąć więcej zysku od tych którzy je hodują na zielonej trawce, dla strażników systemu pomysł ten wygląda po prostu niedorzecznie.

Nie samym zbożem żyje człowiek (choć niektórzy – owszem) i różnorodność diety jest pożądana. Gdy jednak uświadomić sobie, że przeciętny Amerykanin pochłania ponad 120 kg mięsa rocznie i rozpędzonym chińskim apetytom na befsztyki nadal sporo brakuje do światowej czołówki, trudno opędzić się od wrażenia, że proporcje możliwe do zaakceptowania przez rozsądek zostały zachwiane, i że rynkowa alokacja biologicznie podstawowych zasobów prowadzi do globalnego paradoksu: od nadwyżki, której brakuje jednym, inni chorują z przejedzenia. Jest to możliwe jedynie w rzeczywistości gospodarczej, w której przywilej obżarstwa zakotwiczony jest w gospodarczej bezsilności głodnych.

Mechanizm wyłaniający się z sieci zależności w systemie rolnym jest irytująco prosty, warto więc przyjrzeć się jego składnikom. Ponieważ na rynku głos o największej sile posiadają ci, którzy są w stanie zapłacić najwyższą cenę, to pozwalając sobie na luksus nadkonsumpcji, są oni w stanie trzymać pod kreską innych, choćby nawet tego nie chcieli. Bez globalnego rynku żywności, gdzie naczelne trendy kształtują się na poziomie ponadlokalnym, i nad którym kontrolę sprawują megakorporacje rolno-spożywcze, sytuacja ta byłaby niemożliwa. Ci znajdujący się na dole globalnej drabiny społecznej siłą rzeczy byliby tymi, których apetyty musiałyby być zaspokojone, by lokalne lub regionalne rolnictwo odnajdywało swoją rację bytu. Tymczasem lokalna działalność rolnicza wydana jest na pastwę globalnych trendów, więc wskutek coraz większych ilości jedzenia przerzucanych bez żadnych ograniczeń z jednego końca świata na drugi, w sposób całkowicie "naturalny" zostaje ono spożyte przez tych, którzy zdolni są płacić odpowiednio wysoką cenę za możliwość oddania się obłędowi obżarstwa. Kluczem do sukcesu światowego „wolnego handlu” żywnością jest brak samowystarczalności rolnej biednej części ludzkości. Podporządkowanie globalnego systemu rolnego logice zysku i – co za tym idzie – przeniesienie środka ciężkości na sam obrót żywnością na jak największą skalę, przynosi zatem pewien zabójczy efekt – ludzie w odległych częściach globu pozbawieni są przez kapitał zdolności do kontrolowania zasobów na których siedzą, a które z powodzeniem pozwoliłyby im nie głodować.

Jeden, dwa, wiele Meksyków

Sztandarowym przykładem tej zasady stał się Meksyk. W 1994 r. kraj ten stał się członkiem NAFTA, czyli porozumienia między Kanadą, Stanami Zjednoczonymi i ich południowym sąsiadem, gwarantującego bezcłowy lub prawie bezcłowy handel większością towarów. Inicjatywa ta, pod którą Leszek Balcerowicz podpisałby się obiema rękami, będąca do dziś istnym klejnotem w koronie międzynarodowej polityki neoliberalnej, w krótkim czasie doprowadziła meksykańskie rolnictwo do ruiny. Rynek zalany został przez śmiesznie tanią amerykańską kukurydzę, a ceny tortilli zamiast tanieć, od lat drożeją. Jedynymi wygranymi tej wolnorynkowej "modernizacji" są wielcy producenci i dystrybutorzy żywności w Meksyku, którzy wskutek przetrzebienia lokalnego rolnictwa stali się zdolni do dyktowania coraz wyższych cen detalicznych. W 1994 r. jedna trzecia populacji Meksyku utrzymywała się z rolnictwa, dziś jest to 18%. Drobni farmerzy, którzy potracili swe ziemie na rzecz koncernów rolniczych, zasilają dziś armię nielegalnych imigrantów w USA. W drugą stronę jedzie amerykańska kukurydza, zaspokajająca dziś 25% meksykańskiego popytu na to zboże. Całość potrzeb żywieniowych Meksykanów, z których 90% odnotowało w ostatnich latach stagnację lub spadek dochodów, zaspokajana jest w 40 procentach przez import. Kierunek zmiany cen jest znany. Pointą niech będzie to, że ostatnie zamieszki żywnościowe po koszmarnych podwyżkach cen, tzw. tortilla riots, towarzyszą kolejnej fazie integracji pod szyldem NAFTA.

Tendencje w rolnictwie krajów rozwijających się, przybierające na sile w ostatnich latach, nie pozostawiają wątpliwości. By kontynuować wątek południowoamerykański, Boliwia, gdzie lwia część produktów rolnych idzie na eksport, 95% ludności wiejskiej żyje za mniej niż jeden dolar dziennie. Podobnie jest w Brazylii, jednym z największych światowych eksporterów żywności i jednocześnie jednym z największych importerów. Azja podlega podobnym procesom. W Indiach co roku przybywa 2 miliony bezrolnych chłopów. Ich ziemie są przeznaczane przez koncerny rolnicze pod uprawę kawy lub kwiatów. Rośnie eksport, rośnie import. Przypadkiem najtragiczniejszym jest los Afryki, regularnie dożywianej przez instytucje międzynarodowe. Jednak 60% Afrykańczyków posiadających zatrudnienie pracuje w rolnictwie. Kenia jeszcze 20 lat temu była samowystarczalna żywnościowo. Dzisiaj 80% żywności sprowadza z zagranicy, a 80% eksportu to produkty rolne. W Etiopii, gdzie 45% ludności głoduje, produkcja rolna mogłaby zaspokoić 90% potrzeb żywieniowych kraju. Kto dostrzegł całkowity brak logiki, nie myli się.

Problemem leżącym u postaw kryzysu żywnościowego jest zatem nie tyle brak żywności, a raczej postępujący brak niezależności. Światowe rolnictwo, stopniowo restrukturyzowane w kierunku rynku globalnego, osiągnęło stan, w którym społeczeństwa rolnicze stanęły na krawędzi swojego bezpieczeństwa żywnościowego. Za rozłożenie na łopatki lokalnych producentów przez głównych aktorów globalnych nie odpowiadają subsydia, choć one często stanowią gwóźdź do trumny. Mamy obecnie do czynienia ze zwieńczeniem procesów rozpoczętych już dawno temu, gdy kolonializm wprzęgł gospodarki rolne Azji, Afryki i Ameryki Łacińskiej w logikę bezceremonialnego obrotu jedzeniem na skalę światową celem maksymalizacji zysków. O ile standardowe wyobrażenie rynku kusić ma obietnicą dobrobytu, pojęcie globalnego rynku roztacza wizję wszechogarniającego dobrobytu. Tymczasem podręcznikowe "korzyści z wymiany", zakładające specjalizację i ponadlokalną wymianę, okazują się korzyściami wyjątkowo jednostronnymi. Leżą one po stronie tych, którzy kontrolują krwiobieg światowego rynku.

Kto tasuje, kto rozdaje, kto zbiera

Obecne załamanie zaopatrzenia w żywność to przede wszystkim porażka rynku zbożowego. Rynek ten to w rzeczywistości ścisły oligopol. Trzy koncerny: Cargill, ADM i Louis Dreyfus kontrolują 90%. światowego handlu zbożem, z czego sam Cargill – 45%. Prawie połowa ziarna przeznaczana jest na przemysłowy tucz zwierząt. Dochodzą do tego biopaliwa, na które niedługo wędrowała będzie jedna piąta zbiorów. Drugim co do ważności towarem rolnym w światowym handlu jest soja, której przytłaczająca większość również kończy jako pasza. Żywność poddana globalnemu obiegowi przechodzi przez swoiste "wąskie gardło". W przypadku soi w punkcie wyjścia znajdują się setki tysięcy rolników w Ameryce Łacińskiej, w punkcie dojścia – miliony konsumentów produktów mięsnych na całym świecie. Jednak proces przetwórstwa i produkcji w praktyce ogranicza się do kilku korporacji z Cargill i ADM na czele. Przerobienie soi na mięso to złożony proces, z konieczności angażujący skoncentrowane siły przemysłowe. Pewne produkty rolne nie przechodzą przez takie industrialne sito, np. banany. Mimo to, pięć sieci handlowych ma udział w prawie 90 proc. ceny detalicznej bananów, podczas gdy pracownicy uprawiających je plantacji – zaledwie 1,5%!

Produkcja kawy jest gospodarczą podstawą wielu tzw. gospodarek rozwijających się w Ameryce Płd., Afryce i Azji. W jej uprawę zaangażowanych jest około 25 milionów ludzi na całym świecie. Handel i przetwórstwo kawy – co nie będzie już niespodzianką – kontrolowany jest przez kilka gigantów, m.in. Nestle i Phillip Morris. Ten układ ma oczywiście swoje konsekwencje. W latach 90. światowy rynek kawy dostarczał rocznie 30 miliardów dolarów, z czego do krajów ją uprawiających szło 12 miliardów. Dziś wartość rynku kawy przekracza 70 miliardów dolarów, ale społeczeństwa żyjące z tego surowca zarabiają znacznie mniej – zaledwie 5 miliardów. Podobne relacje cechują rynek kakao.

Jak to możliwe? Przecież zrobiono podobno wszystko, by tym ludziom żyło się dostatniej. Kiedyś na cenę eksportowanej kawy wpływ miały rządy krajów biednego Południa. Światowa Organizacja Handlu (WTO) dostrzegła ten „socjalistyczny absurd” i zdecydowała się nie dopuścić do tego, by nadal psuł on krajobraz po upadku ZSRR i światowym "zwycięstwie nad komunizmem". Postanowiono zatem, że rządy nie będą się już mieszać w nieswoje sprawy, a cena będzie ustalana w "naturalny" sposób, czyli drobni rolnicy będą ją negocjować bezpośrednio z przedstawicielami koncernów, prowadzeni wyłącznie przez "niewidzialną rękę rynku". Faktycznie jednak pozostają w owej ręki morderczym uścisku, a dziś płacić będą za to własnym głodem, bo uprawiając kawę uzależniają przecież swoje życie od ceny importowanych zbóż.

Mimo, że w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, po przejściu tzw. "zielonej rewolucji", rolnictwo pozornie stało się bardziej wydajne, lokalna produkcja rolna w coraz wyraźniej przestaje być gwarantem zaspokojenia potrzeb ludzi w nią zaangażowanych. Ich poddańczy stosunek wobec garstki korporacyjnych gigantów, siły napędowej dzisiejszego kapitalizmu, wynika głównie stąd, że w wielu rolniczych rejonach przedstawiciele jednego z tych przemysłowo-handlowych gigantów zajmują pozycję quasi-monopolisty, będąc jedynym źródłem zbytu dla farmerów uprawiających soję, kawę lub kakao. Obecnie sam Bank Światowy otwarcie mówi o "niedoskonałościach" konkurencji, stanowiących podstawę sytuacji w światowym rolnictwie. Korporacje bez skrupułów korzystają z sytuacji, w której lokalni producenci, rozsiani po całym świecie, skazani są na wzajemną konkurencję cenową, podczas gdy „kawowi” magnaci mogą do woli przebierać w ich ofercie. Ostatecznie sami rolnicy dostają za swoją pracę tak liche wynagrodzenie, że ich żałosna siła nabywcza prawie nie istnieje w porównaniu ze społeczeństwami, w których pija się ich kawę. Okazuje się tym samym, że wolny handel uprawiany na światową skalę polega na wyrwaniu produkcji rolnej spod kontroli tych, których potrzeby powinna ona zaspokajać – ich zdolność wywierania wpływu na udział, jaki im przypadnie w światowym produkcie rolnym, jest żadna. Jasne więc, że w tym systemie pozostaną ostatnimi, którzy czekają w kolejce po jedzenie. Najpierw pszenicą zostaną napełnione baki europejskich i amerykańskich aut, na końcu – ich żołądki.

Dolar nie słucha pustego brzucha...

W czym zatem ostatecznie tkwią korzenie dzisiejszego kryzysu? Możnaby od biedy uznać, że dopłaty do biopaliw były bodźcem spustowym obecnego załamania żywnościowego, należy jednak pamiętać, że wszystkie wymienione na początku czynniki (oil peak, demografia, ekologia, zmiany klimatu) nie oddziałują wzajemnie w próżni. Istnieje szersze tło pozwalające im na osiągnięcie tej destrukcyjnej synergii, napędzającej osobliwą "bańkę żywnościową", pękającą dziś wraz z eksplozją gniewu na całym globie. Tym tłem jest światowy obieg żywności, kierowany logiką nieograniczonych zysków. Rolnictwo jest dziś kapitalistycznym konglomeratem hodowlano-przetwórczo-handlowym, zorganizowanym wokół kluczowych centrów akumulacji kapitału i zależnym z swoim funkcjonowaniu od ich zdolności do zaspokajania popytu w Europie, Ameryce Północnej, Japonii i Australii. Południe pogrążone w ubóstwie pełni rolę dostarczyciela surowców, koniecznych do produkcji towarów o największej wartości dodanej.

Globalny handel towarami rolnymi polega de facto na przerzucaniu milionów ton jedzenia ponad głowami całych społeczeństw, by swobodnie akumulować je w tych miejscach na świecie, gdzie już jest go za dużo (kto oglądał film "We feed the World", pamięta zapewne góry chleba przeznaczone na śmietnik). Ci, którzy mają go za mało, podporządkowują swoje rolnictwo wytwarzaniu towarów, których sami nie potrzebują, zależąc jednocześnie od produktów żywnościowych dostarczanych im za pośrednictwem światowego rynku. Żyjemy w systemie, w którym brak samowystarczalności żywnościowej jest nie tylko wypaczeniem, akcydentalnym odchyleniem od rzekomej perfekcji globalnej równowagi – jest ono wręcz jego zasadą, jednym z kół zamachowych światowej gospodarki. Ponieważ jest to podstawowa zasada oddzielenia producenta od konsumenta, która wraz z separacją producenta i środków produkcji oraz motywacją merkantylną stanowi warunek istnienia kapitalizmu, światowy bunt głodnych należy uznać za krzyk sumienia samego systemu, w którym słowo rynek odmieniano już na wszelkie możliwe sposoby.

Wiara w to, że rynek idealnie rozwiązuje wszelkie problemy alokacyjne, pochodzi stąd, że przyjmuje się założenie doskonałej konkurencji, pozwalającej na osiągnięcie symetrycznej zależności pomiędzy obiema stronami wymiany handlowej. Sęk w tym, że realny kapitalizm nigdy tego warunku nie spełniał i spełniać nie może. Produkcja wielkoskalowa, nieodzowna dla istnienia kapitału, wymaga olbrzymiej koncentracji sił produkcji, i jeżeli jej proces podporządkowany jest decyzjom dokonywanym w oparciu o własność, jej rozwój zawsze oznacza wzrost dominacji nielicznych nad licznymi. W warunkach takiej asymetrycznej relacji obroty mogą wzrastać, lecz dramatyczna różnica pozycji przetargowych partnerów wymiany nie dość, że stanowi kpinę z wolności rzekomo wpisanej w rzeczywistość rynku, to prowadzić może do wzbogacenia się paru kluczowych graczy i pogrążenia w ubóstwie całych społeczeństw.

Podczas gdy modele rynków wskazują na równowagę jako na ich nieodłączną zaletę, rzeczywistość natarczywie przypominająca o sobie w czasach kryzysu, przekonuje nas, że to mit, a raczej bajka opowiadana do znudzenia w nadziei, że rozum w końcu pójdzie spać. Powszechnie zakładana symetryczna współzależność wiążąca aktorów rynku gwarantować ma niekończącą się reprodukcję systemu mocą sprzężenia zwrotnego, ale dzieje się coś wręcz przeciwnego. Tak jak kapitalistyczna lokomotywa zawsze przyspiesza na zakrętach, globalna nadwyżka jedzenia rozsadza najedzonych ("Jeszcze tylko jeden miętowy opłateczek..."), a głodzi głodnych. Rzeczywista tyrania rynkowych despotów wciąga system w wir sprzężenia, lecz nie ujemnego, a dodatniego, co zawsze kończy się katastrofą. Można robić wszystko, by jak najbardziej odwlec ją w czasie, ale jedynym tego skutkiem będzie bardziej bolesny upadek. Nie należy mniemać, że widma dwóch kryzysów – finansowego i żywnościowego – krążą dziś po świecie oddzielnie. One jedynie straszą serce systemu, ale w ślad za nimi podążają już ci, którzy stracili cierpliwość i gdyby mogli, nie zawahaliby się to serce wyrwać w piersi. Wznoszą pięści, żądają zmian.

Imagine...

Wiadomo, że takie rozwiązania, jak zamrażanie cen, regulacje ilościowe, ograniczanie eksportu, choć na krótką metę mogą łagodzić skutki kryzysu, na dłuższą metę w warunkach rynkowych doprowadzą do ograniczenia produkcji. W takim układzie, polegającym na zakonserwowaniu status quo, głodni pozostaną głodni. Potrzebujemy innej gospodarki, która funkcjonowałaby w oparciu o zaspokajanie podstawowych potrzeb wszystkich jej uczestników. Wszyscy zależymy od tego, co jemy i czy w ogóle mamy co jeść, zatem w globalnym obiegu żywności wszyscy powinniśmy uczestniczyć na równych zasadach. Eksport i import żywności trudno uznać za coś złego samo w sobie – nie ma powodu dla którego nadwyżka żywności wytwarzana w jednym miejscu nie miałaby trafiać tam, gdzie jest jej za mało, a takie miejsca będą istnieć zawsze, chociażby ze względu na kaprysy przyrody. Nie może być zatem mowy o powrocie do rolnictwa polegającego na uprawie ziemniaków, by samemu się nimi najeść. Ponadlokalna wymiana żywności powinna istnieć, ale jednocześnie podlegać alokacji w demokratycznym procesie określania celów i doboru adekwatnych środków. Zasada ta nie może współbrzmieć z nieustającą histerią rynków. Nie może też współistnieć z systemem decydowania co-komu nabudowanym na "świętym prawie własności", ponieważ posiadanie na własność środków koniecznych innym do życia jest prostą ścieżką do ich zniewolenia. Jest to własność, która nigdy nie przestaje się rozrastać, bo stanowi to jedyną jej rację bytu – coraz większa więc staje się rzesza tych, których ta własność trzyma w głodowym szachu. To właśnie oni chcą dziś zerwać reguły gry. Wysyłają czytelny sygnał: chcesz mieć co jeść – pozwól jeść innym.

Paweł Jaworski


Tekst ukazał się na stronie www.socjalizm.org.


drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


24 listopada:

1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.

1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).

2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.

2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.


?
Lewica.pl na Facebooku