Nie chodzi mi tylko o to, że nasi wybrańcy nie pamiętają o przedwyborczych obietnicach, ale przede wszystkim o to, że zapominają, dzięki komu (obywatele) i czemu (demokracja) zostali powołani do sprawowania władzy. Bo amnezja to problem nie tylko rządzących, ale i nasz - wyborców. Stawiając krzyżyk przed nazwiskiem kandydata kierujemy się często jakimiś nieracjonalnymi sympatiami, zapominając o tym, że kandydat powinien reprezentować i dbać o nas i nasze interesy. Po wyborach, czując się i mając poczucie dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku, zapominamy patrzeć rządzącemu na ręce. O przyjmowanych ustawach albo uchwałach samorządowych dowiadujemy się często po fakcie, kiedy już trudno jest wpłynąć na niekorzystne dla nas posunięcia władz. To generuje konflikt, opozycję, sprzeczność pomiędzy rządzącymi a rządzonymi. Przeciwieństwem takiego społeczeństwa: pasywnego, nieświadomego, nieracjonalnego i zajmującego się stanowieniem o publicznych sprawach (czyli polityką) jedynie od święta, jest społeczeństwo obywatelskie. W Polsce nadal jednak poczucie obywatelskości szwankuje, a polityka to temat niemodny. Nie wierzymy i nie chcemy wierzyć w to, że mamy wpływ na nasze życie, na nasze otoczenie, na sprawy lokalne. A przecież to właśnie na naszym gdańskim, słupskim i kartuskim podwórku dzieje się prawdziwa polityka! Przecież to my jesteśmy władzą, bo to my daliśmy politykom mandat do jej sprawowania!
Nieświadomość i bierność społeczeństwa nie służy demokracji, ale jest na rękę tak zwanej klasie politycznej. Nie muszą się już wówczas usprawiedliwiać ze swoich posunięć, a mogą zająć naszą uwagę co najwyżej pałacowymi grami i intrygami, które my śledzimy niczym najlepszy mecz. Rządzącym nie pasuje również zbyt uważne obserwowanie tego, co robią a czego nie. Nie podoba się im, jeżeli pojawiają się osoby, które świadome swoich praw, chcą się mieszać do spraw publicznych.
W Gdańsku już od dłuższego czasu widać to w negatywnej postawie radnych z Platformy Obywatelskiej wobec zmniejszenia liczby podpisów, które są wymagane do złożenia obywatelskiego projektu uchwały do Rady Miasta. Dyskusja na ten temat rozpoczęła się już kilka lat temu. Dzisiaj, aby złożyć obywatelską inicjatywę uchwałodawczą do RM Gdańska potrzebne jest 2000 (!) podpisów (0,46 procent wszystkich mieszkańców). Kilkanaście gdańskich organizacji pozarządowych zawiązało więc Gdańską Inicjatywę Obywatelską, która chce obniżenia tego progu do 750 podpisów. Jeśli zwrócić uwagę na to, że w niektórych miastach liczba wymaganych podpisów jest o wiele niższa, jak np. w Toruniu - 150 (0,07 procent mieszkańców), to i tak jest to ilość dość wysoka. Mimo to znajdują się rajcy, którzy sprzeciwiają się pomysłowi. Najaktywniejszymi z nich są ci z Platformy Obywatelskiej. Twierdzą, że zmniejszenie ilości wymaganych podpisów doprowadzi do tego, że RM zostanie zasypana projektami uchwał. Dramat, prawda? Radni mają i tak dużo pracy, a tu jeszcze będą musieli grzebać i babrać się w jakichś bezsensownych projektach napisanych przez mieszkańców, co do których z góry wiadomo, że są idiotami! Jak twierdzą radni - 750 osób popierających jakiś projekt to grupa marginalna. Garstka ekstremistów! Dodatkowego smaku dodaje ich argument, że niedawno zmieniono Statut Miasta, dlatego też radni z PO uważają, że to jest zbyt trudny proces i nie należy zmieniać Statutu za często. Można by było odpowiedzieć po prostu powiedzeniem: dla chcącego nic trudnego.
Politycy PO powinni zastanowić się nad zmianą nazwy swojej formacji, gdyż ta dzisiejsza jest kpiną. Kpiną z obywateli, którzy chcą mieć wpływ na to co dzieje się w ich mieście; kpiną z demokracji. Na myśl przychodzi ostatnia kampania wyborcza popod hasłem: Nie róbmy polityki. Lepmy bałwany... Ups, pomyliło mi się. To jest akurat nazwa jednej z grup na Facebooku. Oczywiście chodziło o stadiony. Trzeba przyznać, że przynajmniej to jedno hasło PO było szczere. Można je inaczej sformułować: wara od polityki, bo my tu rządzimy. Jak widać, mimo że od wyborów dzieli nas zaledwo kilka miesięcy, radni klubu PO uznali to hasło wyborcze za priorytetowe i niezwłocznie podjęli się jego realizowania.
Chciałoby się wierzyć, że demokracja przestanie być pustym sloganem na ustach polityków. Muszą wreszcie zrozumieć, że my takiej demokracji nie chcemy! Chcemy demokracji autentycznej, czyli bezpośredniej. Dlatego, że to my - ludzie - wiemy lepiej co się dzieje na naszych podwórkach, że to my jesteśmy obywatelami, mieszkańcami naszego miasta, a według konstytucji suwerenem. Co to więc za suweren, który ważny jest tylko od święta i tylko nadaje się do zakreślenia symbolicznego krzyżyka na karcie wyborczej?
Hasło władza w ręce ludu wielu się dzisiaj źle kojarzy. Można to jednak ująć inaczej - władza w ręce mieszkańców! A w starym niemodnym haśle cała władza w ręce rad, wystarczy dodać: dzielnicowych!
Aleksander Gavlas
Tekst ukazał się na stronie Młodych Socjalistów (www.mlodzisocjalisci.pl).