Kiedy kibice Lecha maszerują karnie w wyreżyserowanych patriotycznych manifestacjach, kiedy oddają część wielkim polskim antysemitom, kiedy ze łzami w oczach odśpiewują hymn Polski, wówczas mieszczańskie elity tego miasta czują pełen związek z klubem i jego najwierniejszymi fanami. Na czoło pochodu wskakują dygnitarze. Wszak to są sytuacje, które można przekuć na popularność, głosy w wyborach i zysk ze sprzedanych parówek. Kiedy jednak, rekrutujący się w dużej części z najuboższych dzielnic Poznania i podupadłych podpoznańskich miejscowości kibice kipią złością i uwalniają swoją frustrację, wówczas te same mieszczańskie elity się od nich odcinają, potępiają, wzywają policję i żądają surowych kar.
Futbol to opium dla tych wszystkich, dla których ten system zbyt wielu szans na życiowy sukces nie daje. A "młyn" to awangarda sfrustrowanych. Od meczu do meczu, od piłkarskiego wydarzenia do wydarzenia, wreszcie od zadymy do zadymy stadion pomaga zapomnieć o ogłupiającej pracy lub widmie bezrobocia, o niezapłaconym czynszu i groźbie eksmisji, o niespełnionych obietnicach lepszej przyszłości i dzikich kłótniach w domu, o niechcianych ciążach i przeludnionych mieszkaniach. Pomaga zapomnieć o miałkości i bylejakości codziennego życia, w którym każdy jest skazany na siebie. Kiedy nadchodzi dzień meczu odbywa się ceremonia, w której dwugodzinny spektakl jest kulminacyjnym momentem. Rośnie podniecenie. Kibic, który jest przeważnie "nikim" poza stadionem, może uczestniczyć z innymi kibicami w wydarzeniu, o którym piszą wszystkie gazety i pokazuje telewizja, tak jakby decydowały się najważniejsze kwestie tego miasta, kraju i świata. Jednak następny dzień się czai tuż za stadionową bramą. Anonimowi kibice wracają nią do swych codziennych ról potulnego pracownika, przeciętnego ucznia lub drobnego złodziejaszka.
Stadionowi dresiarze nie mają w tym układzie innej przyszłości. Ma się ich za prymitywnych głupków, każe się im kibicować sprzedanym meczom, uwielbiać sportowych herosów (którzy w sezonie potrafią zarobić więcej, niż większość z nich w czasie całego swojego życia) i być tłem dla tego całego spektaklu. Falujące stadiony, konfetti, flagi, śpiewy, race, wszystko co da się później sprzedać jako czas antenowy dla reklamodawców czy zwiększony nakład gazet, co pomnoży dochody sportowym koncernom czy przyniesie krociowe zyski najlepszym zawodnikom, co wyżywi skorumpowanych polityków, działaczy i sędziów. Na całym tym układzie żerują "wielbiciele piłki nożnej": prezesi PZPN, członkowie władz stowarzyszeń piłkarskich, prezydenci miasta, prominentni urzędnicy, szacowni biznesmeni, wszyscy którzy zajmują miejsca w lożach vipów, a od "młynów" odgradza ich nie tylko płot i zasieki, ale policja i ochrona. W "młynie" natomiast próbują rządzić handlarze narkotyków i skrajnie prawicowi agitatorzy. Stadion to obraz naszego społeczeństwa w soczewce, gdzie widać ogromne różnice majątkowe, zinstytucjonalizowaną przemoc, uliczną brutalność oraz ogłupiającą indoktrynację, gdzie zmaskulinizowane i rasistowskie symbole urastają do rangi świętości, a za ich skalanie grozi śmierć. Dla kibica nie pozostaje zbyt wiele, a jeszcze musi zapłacić za coś, co sam faktycznie tworzy - za piłkarskie widowisko, za własny testosteron i adrenalinę.
Czy w takim przypadku można się dziwić erupcjom przemocy? Czy można się wahać po czyjej stronie się opowiedzieć? Popieram w tym starciu z postliberalną rzeczywistością kibiców Lecha, choć nie mam złudzeń. Kieruje nimi nie bunt lecz resentyment. Starcie takie jak w Bydgoszczy, to dresiarski odwet za życiowe porażki, za klasową segregację na stadionach i w szkołach, za minimalne wynagrodzenia i brak stabilności zatrudniania, za hipokryzję władz. To w skutek poczucia niższości wobec ich własnych liderów i idoli, robiących szemrane interesy na koronie stadionu i w szatniach. To krzyk: "My też tak chcemy, ale kurwa nam nie wychodzi". I nigdy nie wyjdzie! "Ole, Ole, Ole, zajebać Legię!"
Nie będą apelował do tych kibiców, aby porzucili złudzenia, które wszczepiają im politycy prawicy, aby wypieli dupę na prywatny klub pana od lodówek i kuchenek, aby stali się filosemitami i pokochali afrykańską kulturę, aby zerwali znad swoich łóżek plakaty piłkarskich gogusi z ubrylantowanymi fryzurami. Wiem, że tego nie zrobią. Z całym szacunkiem - to nie takie proste. Niech jednak dają upust swojej frustracji: niszczą trybuny, wszczynają burdy, walczą z policją, aż sytuacja wymknie się spod kontroli, a władze zostaną zmuszone zamknąć stadiony (na stałe) lub spacyfikować "młyny" - miejsce ich zniewolenia. Wówczas wrócą ze swoim gniewem tam, gdzie tkwi źródło ich realnych problemów - do zakładów pracy i miejsc zamieszkania. I może zrobią coś z własnym życiem, kiedy skończy się narkotyczne odurzenie ideologią futbolu.
Stanisław Krastowicz
Felieton ukazał się na stronie Kolektywu Rozbrat (www.rozbrat.org).