Myśl o okolicznym sklepiku przyszła mi po lekturze zbioru tekstów jednej z legend polskiej spółdzielczości, Romualda Mielczarskiego, zebranych w ramach wydanej w serii "Biblioteka Obywatela" książki "Razem! czyli Społem". Lektura to nie za długa, ale całkiem przyjemna. O ile Edward Abramowski trącił momentami może nie myszką, ale z pewnością olbrzymią dawką idealistycznego entuzjazmu, o tyle Mielczarski, który na spółdzielczości zjadł zęby, brzmi bardzo trzeźwo, momentami wręcz przyziemnie. To spora jego zaleta - kiedy bowiem pisze o realnych problemach, na jakie natykał się pączkujący na ziemiach polskich ruch spółdzielczy, widzi się oczami wyobraźni świat ludzi podobnych do nas. Nie dziwią zatem historie o lokalnych działaczach, których praktyka gospodarowania nie odróżniała się zanadto od tej drobnych sklepikarzy, skupionych na pomnażaniu zysku, czy też o lekceważeniu społecznych i edukacyjnych obowiązków zrzeszeń spółdzielczych. Tworzenie "nowego człowieka" poprzez wyzwalanie go z ograniczeń ekonomii kapitalistycznej, w takich właśnie momentach ukazuje swoje trudności i ograniczenia.
Czy w porównaniu do pierwszej ćwierci XX wieku warunki do rozwoju spółdzielczości w formie proponowanej przez ówczesnych aktywistek i aktywistów tego ruchu są coraz gorsze? Wydaje się, że tak - wówczas mieliśmy do czynienia ze społeczeństwem masowym, czytelnymi podziałami klasowymi i rozwojem taśmowej produkcji, zaspokajającej potrzeby rosnącej grupy konsumentek i konsumentów. Można było wówczas wierzyć, że powolna akumulacja dużej ilości niewielkich kapitałów da realną szansę ekonomicznej transformacji. Z tego punktu widzenia nie rażą mnie aż tak wspomniane w obszernym posłowiu przez Remigiusza Okraskę fragmenty, wskazujące na potrzebę efektywnego funkcjonowania ekonomicznego kooperatyw - jeśli bowiem, jak chciał Mielczarski, miałyby one służyć jako szkoła ekonomicznej demokracji, musiałyby uczyć zdolności poruszania się w gąszczu tajników gospodarzenia z zyskiem, jednocześnie wdrażając w nie zasady współpracy i wzajemnej troski, zastępujące egoistyczny wyścig szczurów. Stąd tak wielką rolę przykładał do zjednoczenia polskiego ruchu spółdzielczego po I Wojnie Światowej, widząc w tym szansę na społeczny i ekonomiczny sukces.
Cóż jednak począć w czasach, w których tak ważne stają się indywidualne tożsamości, wspólne działania społeczne nadal są zjawiskami dość wątłymi (dość wspomnieć niski poziom uzwiązkowienia czy też uczestnictwa w organizacjach pozarządowych), a do rangi czołowego osiągnięcia dzisiejszych czasów urasta możliwość wyboru spośród niezliczonej ilości wariantów czekolad, kawy, mąki, herbaty, chleba i tysięcy innych produktów? Co więcej, jak promować gospodarowanie, unikające za wszelką cenę używania narzędzi kredytowych w czasach, kiedy nasze zadłużenia - tak prywatne, jak i publiczne - notują niebotyczne rozmiary, a pieniądz stał się w dużej mierze wirtualny? Czy spółdzielnie zatem mają pójść z duchem czasów, a może jednak trzymać się brzmiących dziś staroświecko zasad, które mogą stać się początkiem nowej ekonomii, mającej na nowo więcej wspólnego z lokalnymi społecznościami, a mniej - z oderwanym od realnej gospodarki sektorem finansowym?
Wydaje się, że to ważne pytania, także dla okolicznego sklepu. Czy ma on szansę zachęcić do przystąpienia do spółdzielni większą ilość klientek i klientów? Czy spółdzielni w ogóle na tym zależy? Czy w czasie, gdy nowe inicjatywy spółdzielcze, jak Warszawska Spółdzielnia Spożywcza, wracając do źródeł zakupują wyłącznie towary zamówione przez jej członkinie i członków, sklep funkcjonujący jak każdy inny ma szanse utrzymać się na rynku? Czy da się wyobrazić w dzisiejszych, zindywidualizowanych czasach sukces przedsięwzięcia, które wróciłoby do sprzedaży tylko kilku, kilkunastu podstawowych towarów, kiedy tuż za rogiem konsumentki i konsumenci mieliby wybór znacznie większy? Wystarczy pójść do wspomnianego przez Okraskę w posłowiu dyskontu by zauważyć, że prezentowana przezeń oferta produktów bywa całkiem spora. Być może trzeba zatem się pogodzić, że nie da się już zrealizować marzenia o jednakowo intensywnym zaangażowaniu w kooperatystyczne dzieło i zaakceptować, że jeśli chce się utrzymać na powierzchni i przynosić zyski, trzeba zaakceptować klientów nie należących do spółdzielni i oferować im bogaty asortyment, wiedząc, że w przeciwnym wypadku nie będą mieć żadnych skrupułów, by podjechać parę przystanków autobusowych czy stacji metra do całodobowego supermarketu?
Wyważenie proporcji nigdy nie jest zadaniem prostym, pozwala jednak na przechowanie cennych wartości. Mogą okazać się one zdumiewająco aktualne, kiedy ceny benzyny będą zniechęcać do sprowadzania i konsumowania olbrzymich ilości żywności i innych produktów pochodzących z miejsc oddalonych o kilka tysięcy kilometrów, co przy wyczerpywaniu się złóż ropy i niechęci wielu rządów (w tym i polskiego) do przejścia na "zieloną stronę energetycznej mocy" zdaje się być kwestią czasu. Może się wtedy okazać, że na nowo odkryjemy, że czasem "mniej znaczy więcej", a współpraca i odbudowa więzi międzyludzkich na szczeblu naszych osiedli, dzielnic, wsi i miast będzie mogła przynieść nam więcej korzyści, niż byliśmy skłonni przyznać. Być może, jeśli uda się przechować pamięć o ekonomicznej solidarności, pewnego pięknego dnia znów więcej będzie osiedlowych pikników, zgromadzeń w sprawie przyszłości okolicy i cennych znajomości, na co w dzisiejszej, rozpędzonej gospodarce brakuje nam czasu. Jeśli tak będzie, być może łatwiej będzie znieść fakt, że czekolada z nadzieniem agrestowo-porzeczkowym będzie dostępna nieco rzadziej, niż do tej pory. Właśnie dlatego mam nadzieję, że mój osiedlowy sklep nie zniknie z mapy Starego Mokotowa, a teksty Mielczarskiego zawitają pod strzechy.
Romuald Mielczaraki: "Razem! czyli społem. Wybór pism spółdzelczych". Wybór i opracowanie: Remigiusz Okraska, Stowarzyszenie Obywatele Obywatelom, [brak informacji o miejscu wydania] 2010, stron 168.
Bartłomiej Kozek
Recenzja ukazała się na prowadzonym przez Autora blogu Zielona Warszawa (zielonawarszawa.blogspot.com).