Michał Kozłowski: Kościół dni ostatnich

[2011-11-23 07:59:01]

Często dziś słychać opinię, że hegemonia kościoła katolickiego w Polsce, jeśli nie chyli się ku upadkowi, to w każdym razie traci wiele z dawnego blasku i splendoru. Socjologowie poświadczają, że wielkie miasta nie są już świadectwem polskiej wyjątkowości, jeśli idzie o praktyki sekularyzacji – społeczeństwa wielkomiejskie, mimo że powoli i ociężale, podążają ścieżką wytyczoną przez metropolie zachodniej części kontynentu przed czterdziestu laty. Zmienił się także standard dyskursu tzw. liberalnych elit w kwestiach do niedawna uważanych za wrażliwe. Sprawy "kościelne", to znaczy takie, które KK sam raczył uznać za własną domenę (obejmującą zarówno kwestie dotyczące jego interesów ekonomicznych, jak i moralności publicznej, tożsamości narodowej, edukacji, reprodukcji etc.), nie są już, jak dawniej, obwarowane regułami odwróconej poprawności politycznej, a w każdym razie nie do tego stopnia, co dawniej. Nie tylko Przekrój, lecz także "Polityka" i "Gazeta Wyborcza" dopuszczają głosy krytyczne zarówno wobec "błędów i wypaczeń" pojawiających się na marginesie życia państwa i kościoła, jak i wobec samego modelu polskiej "demokracji konfesyjnej". Teksty, które ukazują się dziś w tych pismach, jeszcze pięć lat temu mogłyby się ukazać jedynie w "Bez Dogmatu" (lub w "NIE" po uprzedniej wulgaryzacji stylu). Charakterystyczne, że rolę straży przedniej odegrali tu dwaj odszczepieńcy - byli kapłani, Stanisław Obirek i Tadeusz Bartoś. To oni bodaj jako pierwsi powiedzieli głośno, że przeciwstawianie ojca Tadeusza Rydzyka Janowi Pawłowi II to w najlepszym razie uproszczenie lub po prostu myślenie życzeniowe tych konserwatywnych elit, które lubią uważać się za oświecone. Obaj panowie trafnie dowodzili, a w każdym razie ujawniali, że różnica, o którą chodzi, to raczej różnica stylu niż treści. Zaprzestano też w zasadzie budowania retorycznej symetrii - z jednej strony Radio Maryja, z drugiej strony feministki, a w środku my, prawdziwie oświeceni, bezstronni, rozważni i odpowiedzialni. Gwoli dygresji wypada wspomnieć, że przynajmniej jeśli chodzi o najpotężniejszą GW ("postkomunistyczna" "Polityka" to trochę inna historia), zmianę tę zawdzięczamy Prawu i Sprawiedliwości. Dopiero po roku 2005 i ofensywie politycznej IV RP zapanowała w Gazecie atmosfera "wszystkie ręce na pokład", a wszystkie ręce to także ci, którym najbardziej chciało się działać, czyli m.in. feministki.

Ostatnimi czasy organy państwa podejmowały też pewne decyzje, które mogłyby potwierdzać tezę o odwróceniu lub przynajmniej zahamowaniu w Polsce tendencji klerykalnej. Sąd Najwyższy orzekł, że zakazy manifestacji, jakie ochoczo wydawali prezydenci miast w 2005 roku, żeby nie dopuścić do parad równości, są bezprawne. Zmieniło się także orzecznictwo i decyzje prokuratury w kwestii ochrony uczuć religijnych. Dorotę Nieznalską, uznaną u nas, nie wiedzieć czemu, za skandalistkę, ostatecznie w drugiej instancji uniewinniono. Rozwiązano wreszcie komisję majątkową i ujawniono, przynajmniej częściowo, korupcję i nadużycia wpisane w funkcjonowanie tej kuriozalnej instytucji. Wydaje się więc, że kościół poniósł istotne porażki w trzech kluczowych wymiarach: społecznym, dotyczącym rzeczywistych zachowań jednostek, czyli wartości praktykowanych, a nie tylko deklarowanych; ideologicznym i symbolicznym - nawet fundamentalna krytyka kościoła nie jest już tabuizowana; oraz prawnym - osłabła prawno-państwowa kuratela nad ideologicznymi i materialnymi interesami KK. Wniosek: we współczesnej Polsce kościół jest wprawdzie kolosem, lecz na glinianych nogach, tendencja społecznej zmiany jest bowiem tyleż nieubłagana, co błogosławiona.

A jednak na sprawy można spojrzeć zupełnie inaczej. To, co wydaje się odwróceniem tendencji, może się okazać czymś zgoła przeciwnym: usankcjonowaniem i utrwaleniem panującego stanu rzeczy, wpisaniem katolickiej hegemonii w nowy porządek, uzgodnieniem jej z nowymi warunkami kulturowymi i politycznymi.

Po pierwsze, aborcja


W czerwcu tego roku do Sejmu wpłynął "obywatelski" projekt ustawy zakazującej przerywania ciąży we wszystkich przypadkach, także ciąży pochodzącej z gwałtu lub takiej, która zagraża zdrowiu i życiu kobiety. Głosami PiS oraz większości posłów PO i PSL projekt odesłano do dalszych prac w komisjach. Przyjęcie tego projektu sytuowałoby Polskę pośród krajów najbardziej represyjnych wobec kobiet, bardziej liberalne są Iran i Arabia Saudyjska. Posłowie koalicji przekonywali, że ustawa i tak nie przejdzie, chodzi jedynie o okazanie szacunku obywatelom, którzy zgłosili projekt. Ciekawe, czy gdyby "obywatele" zgłosili projekt odebrania kobietom praw wyborczych - przyznajmy, że o wiele mniej drastyczny, gdy idzie o praktyczne konsekwencje - także trafiłby on do dalszych prac? Tego nie wiemy. Wiemy jednak, że obywatele, którzy podpisali się w 1992 roku pod projektem referendum aborcyjnego, nie zasługiwali na podobny szacunek. Zresztą nie przesadzajmy z poważnymi konsekwencjami projektu... Każde dziecko (nomen omen) wie, że legalna aborcja jest w Polsce praktycznie niedostępna (500 zabiegów rocznie), a nielegalna dostępna łatwo, tyle że drogo (60–100 tysięcy zabiegów rocznie w cenie od 2 do 4 tysięcy złotych), więc ta ustawa niewiele by zmieniła...

W sprawie aborcji dokonał się w Polsce w ciągu 20 lat niewyobrażalny regres zarówno w zakresie semantyki, jak i polityki. Wojciech Mazowiecki (liberał jakich mało), rozmawiając w radiu TOK FM z frondystą Terlikowskim, nie protestuje, kiedy słyszy o dramatycznych skutkach syndromu poaborcyjnego. Przeciwnie, przyznaje, że aborcja to dla każdej kobiety niewyobrażalna trauma, ale on stoi za wolnym wyborem. Współczesna medycyna nie stwierdziła występowania takiego syndromu. W Polsce jest on faktem mentalnym. Jacek Żakowski (bez ironii, czołowy lewicowiec polskiej publicystyki) w tekście "Jak żyć ze złem" pisze: "Wszyscy się zgadzają, że terroryzm, tortury, prostytucja, narkotyki, aborcja - to zło. Bez względu na to, z jakich się wywodzimy ideowych, intelektualnych, etycznych, światopoglądowych pozycji"[1]. Abstrahując od faktu, że to zestawienie jest dość kuriozalne, teza jest jawnie fałszywa. Otóż nie wszyscy uważają aborcję za zło moralne. Ja na przykład sądzę, że aborcja to sprawa ważna i poważna, tak jak większość rzeczy związanych z płodzeniem, ciałem oraz intymnością i prawem do sprawowania kontroli nad własnym życiem, jednak od tego do konstatacji, że chodzi o zło moralne, droga jeszcze daleka. Dość staromodnie zło moralne łączę z krzywdą i cierpieniem, a w ogóle nie jestem przekonany, że aborcja w sposób konieczny się z nimi wiąże. Swoim "wszyscy" Żakowski zamyka dyskusję, wyklucza z dyskursu i co więcej, oddaje pole mężczyznom, którzy nienawidzą kobiet.

Marcin Libicki, jeden z promotorów obywatelskiego projektu, deklaruje na łamach "Gazety Wyborczej": "Nie można zmuszać kobiety, by zachodziła w ciążę, ale gdy jest w ciąży, to uważam, że możemy. Dziecko poczęte wymaga ochrony. Matka jest tu tylko depozytariuszką". Odpodmiotowienie kobiet nie jest w tym wypadku językowym lapsusem. Na pytanie, czy prawa matki są nieistotne, Libicki ochoczo twierdzi, że owszem: "Lekarz ma zawsze prawo ochrony większego dobra. Ale jeśli zagrożony jest, powiedzmy, standard życiowy, w różnych stopniach dramatyzmu, ważniejsze jest, by urodziła"[2]. Dla rozjaśnienia elipsy: nie chodzi o standard życiowy lekarza ani Libickiego. Chodzi o standard życiowy kobiety. Prawo kobiety do ochrony życia zamienia się niepostrzeżenie w prawo lekarza do katolickiej moralności. No i prawo Libickiego do nienawiści do kobiet rzecz jasna. Twierdzenie Florynce Kennedy, że gdyby to mężczyźni zachodzili w ciążę, aborcja byłaby sakramentem, wciąż zyskuje na aktualności... Propozycja obywatelska upadła, co jest dowodem trwałości kompromisu i koncesji ze strony środowisk katolickich.

Prawo i sprawiedliwość


Wielu zwróciło uwagę, że likwidacja komisji majątkowej wiązała się z groźbą uznania za niekonstytucyjne przepisów ustawy o zwrocie przez państwo utraconego mienia kościelnego. W istocie rzeczy nie chodziło tu o żaden zwrot ani nawet o reprywatyzację, lecz o przekazanie przez państwo kościołowi ogromnego majątku publicznego, który ma być odtąd rękojmią jego niezależności i ekonomiczną podstawą jego władzy. Elita polityczna III RP powtórzyła tym samym gest feudalnych władców, którzy w ten sam sposób przez wieki zyskiwali poparcie ołtarza, płacąc za to często zbyt wysoką cenę. Rzecz jasna z niekonstytucyjnego, czyli po prostu jawnie niepraworządnego charakteru komisji, w której przedstawiciele kościoła bezceremonialnie orzekali we własnej sprawie, bez prawa poszkodowanych do odwołania się do sądu lub choćby innej niezależnej instancji, od dawna świetnie zdawali sobie sprawę prawnicy. Co prawda Trybunał Konstytucyjny już nieraz dokonywał prawdziwej ekwilibrystyki prawnej, aby nie narazić się hierarchom, tym razem jednak wybrano rozwiązanie salomonowe. W związku z wcześniejszą likwidacją komisji Trybunał odmówił ustosunkowania się do postanowień byłej ustawy, co umożliwiłoby podważenie decyzji komisji majątkowej o transferze mienia. Prace komisji i tak zmierzały już do końca. Olbrzymią większość rewindykowanego majątku kościół zdążył już otrzymać, a Trybunał przypieczętował nieodwracalność zmian własnościowych. Jednocześnie kuriozalna instytucja znikła z porządku prawnego.

Wydaje się, że odsłania się tutaj pewien mechanizm: jest prawdopodobne, że ekspansja kościoła istotnie ma się ku końcowi, jednak ceną za to wyhamowanie jest właśnie normalizacja; dlatego warto odejść od instytucji klerykalnego "stanu wyjątkowego" właśnie po to, by ustabilizować i umocnić dotychczasowe zdobycze. Kościół ma się stać "właścicielem takim jak wszyscy", chociaż swój majątek uzyskał zgoła inaczej niż wszyscy (niezależnie od tego, że ogólnie zmiana struktury własności po roku 1989 nosiła znamiona marksowskiej "akumulacji pierwotnej"). Jednak formuła taka zdaje się politycznie wydajna: dobrowolna zgoda na niespełnienie dalszych roszczeń lub też ostentacyjna rezygnacja z tych roszczeń ma uczynić dotychczasowe zdobycze - takie jak instytucjonalna obecność kleru w publicznej edukacji i ochronie zdrowia - bardziej prawomocnymi lub wręcz zgoła oczywistymi.

Polityczna poprawność


W Polsce polityczna poprawność to wyobrażony dyskurs hegemoniczny, dzięki któremu kościół katolicki i radykalna prawica mogą przedstawiać się jako ofiary prześladowania, co z kolei czyni z ich werbalnej agresji akt heroicznego oporu. Agresor strojący się w szaty ofiary to zresztą klasyczna figura retoryki politycznej, którą kościół katolicki doprowadził do perfekcji. Zastosujmy więc, dla żartu, jej odwrócenie. Na czym polegała polityczna poprawność organizująca liberalny lub oświecony dyskurs dotyczący kościoła i co z niej pozostało? Otóż dyskurs ten zawsze był niejednorodny, ale opierał się na kilku niezmiennych elementach. Przede wszystkim chodziło o rozróżnienie kościoła toruńskiego i łagiewnickiego, kościoła otwartego i zamkniętego, duchownych wiernych i niewiernych uniwersalnemu przesłaniu JPII. Problem w tym, że między tymi dwoma "skrzydłami" nigdy nie było równowagi, o ile skrzydło "otwarte" w ogóle kiedykolwiek istniało. Pomimo całej różnicy stylu odległość między Tadeuszem Rydzykiem a Karolem Wojtyłą nigdy nie była zasadnicza. "GW" chętnie denuncjowała nieuprawnione powoływanie się torunian na autorytet JPII, lecz w gruncie rzeczy rozgłośnia była tu bardziej w prawie niż gazeta.

Polityczna poprawność opierała się ponadto na pewnej liczbie obiegowych przekonań, które miałyby być wspólne wszystkim ludziom myślącym. Były to poglądy z różnych porządków i dziedzin, ale wspólnie legitymizowały "szczególną" pozycję kościoła katolickiego w państwie i społeczeństwie. Były to twierdzenia na temat wybitnej kulturotwórczej roli kościoła w historii Polski oraz jego kluczowej roli politycznej w "obaleniu komunizmu" i "zachowaniu tożsamości narodowej" etc. Do tego dochodziły poglądy na temat kresu sekularyzmu, twierdzenia o tym, że bez religii nie ma moralności, a co za tym idzie - społecznej więzi. Nikt nie ujął tego trafniej niż Adam Michnik: "Religia uformowała nasz zmysł moralności. Religia uformowała nasze rozumienie tego, co dobre, a co złe. W związku z tym każda próba wyeliminowania religii z debaty, z aksjologii w państwie byłaby de facto dążeniem do wyeliminowania rozróżnienia między dobrem a złem. To moje kluczowe przekonanie"[3]. A jasne jest, że w Polsce religia znaczy katolicyzm. Stała się zatem rzecz paradoksalna - oto ludzie, którzy pod wieloma względami nie zgadzali się z kościołem katolickim dokładali jednocześnie starań, aby nadać mu uprzywilejowane (o ile nie monopolistyczne) miejsce w publicznej debacie i systemie edukacji.

Przekonania te miały jeszcze jeden skutek: wykluczenie ateizmu oraz laickości jako prawomocnych i godnych uwagi stanowisk i projektów. Ateizm miał być czymś zarazem niebezpiecznym, płytkim, jak i archaicznym czy przebrzmiałym. Wielkie zasługi w tej denuncjacji ateizmu i świeckości położył Leszek Kołakowski. Autorzy wskazujący choćby na to, że katecheza nie może być przedmiotem szkolnym, dlatego że nie jest ani nauką, ani umiejętnością, oraz jako jedyny przedmiot znajduje się poza jakąkolwiek kontrolą władz edukacyjnych, byli nazywani "zoologicznymi antyklerykałami" lub "osobistymi wrogami Pana Boga" i skutecznie wykluczani z głównego nurtu.

Pytanie brzmi, czy milczący pakt ustanawiający polityczną poprawność został już złamany, czy raczej uległ tylko niewielkim modyfikacjom właśnie w duchu konsolidacji i normalizacji dotychczasowego stanu rzeczy. Wiele wskazuje na tę drugą możliwość. Przykładem może być choćby ton dyskusji na temat wykorzystywania seksualnego dzieci przez księży. Oczywiście zdecydowana większość ujawnionych przypadków miała miejsce w Irlandii i USA, jednak polski przykład księdza z Tylawy (już po wyroku skazującym bronił go publicznie arcybiskup Józef Michalik) i postawa hierarchii w tej sprawie pozwalają przypuszczać, że funkcjonują tu te same mechanizmy. Otóż charakterystyczne, że zjawisko pedofilii w kościele być może nie jest związane z celibatem i z pewnością nie z teologią, lecz z całą pewnością wiąże się z autorytarną, hierarchiczną i izolacjonistyczną strukturą tej organizacji. Nie chodzi więc o samą pedofilię, lecz o praktyki ukrywania dowodów, przekupywania i uciszania ofiar, przenoszenia i chronienia sprawców. I nie były to, jak wiemy, praktyki automatyczne czy nieuświadomione, lecz strategia działania opracowana na samych szczytach hierarchii[4].

Dlaczego piszemy tu o pedofilii w kontekście polskiej politycznej poprawności à rebours? Nie chodzi bynajmniej o populistyczne szczucie. Chodzi raczej o to, że podobne praktyki kwestionują wiarygodność kościoła jako wypowiadającego się w kwestiach moralnych, przynajmniej dopóki nie podejmie on radykalnych, także instytucjonalnych prób samooczyszczenia. Problem polega na tym, że prób tych na serio nie podjęto (poza tymi krajami, gdzie kościół był od tego zmuszony). Tymczasem w Polsce, gdzie zachodnią debatę dość uczciwie relacjonowano, argument z elementarnego braku wiarygodności tej instytucji jest uważany za populistyczny i niedopuszczalny. Co prawda dopuszcza się dzisiaj więcej krytyki formy, lecz w znacznym stopniu jest to listek figowy. Kiedy tylko SLD proponuje, bez wielkiego zresztą przekonania, zmiany w ustawie antyaborcyjnej lub inne "wrażliwe ideologicznie," jest oskarżane o "koniunkturalizm" i "grę wyborczą" (jakby koniunkturalizm i gra wyborcza nie należały do samej istoty polityki) lub, co gorsza, o "wzniecanie wojny religijnej". Większość liberalnych elit hołduje przekonaniu, że "te sprawy" nie powinny być przedmiotem demokratycznej polityki, tylko przedmiotem konsensusu między tymiż elitami a kościołem katolickim. I to wszystko niezależnie od faktu, że wśród polityków i dziennikarzy modne stało się demonstrowanie pewnego dystansu do kościoła. To także jest element normalizacji.

Jeśli doświadczenie historyczne czegoś nas uczy, to tego, że w krajach katolickich trudno o pokojową i łagodną sekularyzację. Kościół katolicki jest organizacją scentralizowaną i potrafi skutecznie bronić zarówno ideologicznych, jak i ekonomicznych interesów. Zmiany społeczne zachodzące w współczesnej Polsce niewątpliwie podążają szlakiem indywidualizmu wchodzącego w kolizję z katolickim projektem. Ale jednocześnie polski indywidualizm jest konformistyczny w tym sensie, że ma niechętny stosunek do podejmowania działań kolektywnych w imię słuszności i sprawiedliwości. I tu tkwi paradoks: coraz mniej katoliccy Polacy mogą żyć w bardzo katolickim państwie, jeżeli tylko pozostawi im się sposoby, by mogli się jakoś w nim urządzić. Tak działa już od dawna ustawa antyaborcyjna. Nie da się jej zmienić bez odrobiny odwagi, determinacji i moralnego oburzenia. A mobilizujące do działania moralne oburzenie zdaje się być towarem mało chodliwym. Moralne oburzenie ma wyznaczone miejsce... na pierwszej stronie tabloidu.

Przypisy:
[1] J. Żakowski, "Jak żyć ze złem", "Polityka" nr 30, 2011.
[2] Libicki: "Podziemie aborcyjne? To cena do zapłacenia", rozmowa z Marcinem Libickim, "Gazeta Wyborcza", 23–24 lipca 2011.
[3] "Bez religii ani rusz", rozmowa Adama Michnika z księdzem Stanisławem Opielą, "Gazeta Wyborcza", 11 kwietnia 2008.
[4] Zob. instrukcja "Crimen Solicitationis".

Michał Kozłowski


Tekst ukazał się w kwartalniku "Bez Dogmatu".

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


24 listopada:

1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.

1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).

2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.

2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.


?
Lewica.pl na Facebooku