Bartłomiej Zindulski: Dzienniki motocyklowe - część 4

[2014-03-22 01:17:26]

Część 1

Część 2

Część 3


Kadyks

Nad ranem kolejnego dnia dojechaliśmy do hiszpańskiego Kadyksu. Jeszcze nie wstało słońce, więc położyliśmy się na ławkach przy miejskiej plaży. Długo nie pospaliśmy, bo po godzinie obudził nas uliczny pojazd myjąco-czyszczący, który rozpoczął pracę akurat przy naszych ławkach. Trzeba było rozpocząć kolejny dzień. Motocykle zostawiliśmy na zatłoczonym parkingu motocyklowym w centrum miasta. Była tam ponad setka motocykli. Trudno było o miejsce. Potem zauważyliśmy, że można je parkować na chodnikach i nikt nie robi z tego powodu problemów. W Hiszpanii i Portugalii podejście do motocyklistów jest tak pozytywne i jest tak wiele ułatwień, w tym kulturowych, że aż miło jeździć na dwóch kółkach.

Przez kilka godzin zwiedzaliśmy Kadyks. To prawdopodobnie najładniejsze miasto jakie do tej pory odwiedziliśmy na naszej trasie. Położone na wyspie, do której usypany jest kilkukilometrowy dojazd, na którym oprócz drogi ciągnie się plaża. W mieście nie ma nic szczególnego do zwiedzania, poza katedrą i starym fortem, ale atmosfera uliczek, egzotyczna roślinność, parki i otaczające ze wszystkich stron morze - to wszystko sprawia, że można się od razu w tym mieście zakochać. Podobno niektóre z egzotycznych drzew w miejskich parkach przywiezione zostały do Hiszpanii przez Kolumba z Nowego Świata. Kadyks to najstarsze bez przerwy zamieszkane miasto w Hiszpanii i jedno z najstarszych w południowej Europie. Czuć tę atmosferę na każdym kroku.

Gdy 17 lipca 1936 roku, buntownik generał Franco ogłosił z Wysp Kanaryjskich swoje nieposłuszeństwo rządowi republikańskiemu, Kadyks już w tym samym dniu został opanowany przez lojalne mu oddziały. Miasto było od tej pory głównym portem nacjonalistów. W grudniu 1936 roku to tutaj wylądowali wysłani przez Mussoliniego faszystowscy „ochotnicy” z Włoch, by wesprzeć hiszpańskiego przyjaciela. Ich łączna liczba w ciągu całej wojny domowej wyniosła 50 tysięcy. Jak wiadomo, frankiści dodatkowo dysponowali wsparciem hitlerowskiego legionu Luftwaffe o nazwie Condor. W odróżnieniu od prawicy, lewica miała wsparcie prawdziwych ochotników z całego świata, Brygad Międzynarodowych. Ci bezinteresowni bojownicy w swoich krajach musieli ukrywać to, że jechali walczyć z faszystami w Hiszpanii gdyż groziły im represje, więzienie lub śmierć. Polscy ochotnicy, żeby nie przykuwać uwagi polskiej sanacyjnej bezpieki, mówili rodzinom, że jadą do pracy za granicę, na saksy. Nie było w tym nic dziwnego, to było powszechne, że polscy robotnicy radzili sobie z bezrobociem w ten sposób. Najczęściej jeździli do Niemiec, wykonując tam prace na które nie było chętnych, za niskie stawki. Dzisiejsza emigracja zarobkowa nie jest więc niczym nowym. Polscy ochotnicy jadący walczyć w XIII Międzynarodowej Brygadzie im. Jarosława Dąbrowskiego mówili więc swoim znajomym, że jadą pracować na saksy a naprawdę jechali ryzykować życiem i oddawać życie za walkę o wyzwolenie społeczne w Hiszpanii i walkę z faszyzmem.

Nie do końca nasyciliśmy się atmosferą miasta - ale nas już ciągnęło na siodła motorów. Już kilka dni wcześniej zrezygnowaliśmy z jazdy w grubych motocyklowych ubraniach, choć mieliśmy świadomość, że ochraniacze mogą ratować skórę w przypadku szlifu. Jednak prawdziwą przyjemność z jazdy w takiej pogodzie odkrywaliśmy mając na sobie lekkie, przewiewne ubrania.

Ruszyliśmy w kierunku Gibraltaru. Krajobrazy stawały się coraz bardziej księżycowo-pustynne. Wyschnięte góry, z coraz rzadszą roślinnością i od czasu do czasu palmy. Jedni takie widoki lubią, inni nie. To typowy krajobraz basenu Morza Śródziemnego i innych części południowej Europy. Droga do Gibraltaru nie jest długa, ale wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Na drodze prawie nie widać było drogowskazów na Gibraltar, choć to tak charakterystyczne miejsce i tak blisko. Czy ma to związek z hiszpańsko-brytyjskimi kontrowersjami wokół tego czy Gibraltar jest brytyjski czy hiszpański? W ostatnim referendum większość ludności opowiedziała się za pozostaniem częścią Wielkiej Brytanii. Czy robili to ze względów kulturowych, ze względu na narodową tożsamość? Czy ze względu na lepszą kondycję gospodarczą Wielkiej Brytanii?

Małpy z Gibraltaru

Dojechaliśmy do granicznej miejscowości La Linea de la Concepción na Półwyspie Gibraltarskim. Tu jest przejście graniczne do którego czekała kilkukilometrowa kolejka samochodów. Podjechaliśmy na koniec kolejki ale kierowcy natychmiast pomachali nam, żeby ich wymijać i jechać prosto do odprawy. Motocykle oczywiście miały pierwszeństwo i nie musiały na nic czekać. Całe szczęście, bo ta kolejka była na dobre kilka godzin. Gibraltar jest strefą bezcłową i to pewnie jedna z przyczyn dla której kontrola była tak restrykcyjna. Przejechaliśmy w tłumie skuterów, motocykli i pieszych. Część z nich to pewnie "mrówki", drobni przemytnicy przenoszący tańsze produkty z jednej strony na drugą. Dlatego straż graniczna robi wyrywkowe kontrole. Dawno nie widziałem tak ruchliwego przejścia granicznego - dosłownie tłumy. I tylko mała część z nich to turyści. Gdy przejechaliśmy na drugą stronę granicy, podjechałem do pierwszego napotkanego pieszego i zapytałem o drogę na Skałę Gibraltarską. To był główny, symboliczny cel naszej wizyty na Gibraltarze - zobaczyć gibraltarskie małpy. Uprzejmy pieszy tłumaczył mi jak dojechać, ale po chwili zatrzymał nastolatka na skuterze i kazał mu, żeby nas tam zawiózł. Młodzian zrobił co mu kazano. Pędził po stromych i krętych uliczkach miasta, że trudno było za nim nadążyć. Miasto położone jest na zboczach tej niezwykłej góry. Żeby dojechać do miejsca, gdzie są małpy, trzeba pokonać niezliczoną liczbę wijących się serpentyn. Być może chłopak prowadził nas skrótami, bo przejeżdżaliśmy przez podwórka pod blokami i wzdłuż przydomowych garaży. W końcu machnął nam w którym kierunku mamy skręcić i odjechał. Dojechaliśmy do miejsca z którego jest niesamowity widok na Zatokę Gibraltarską (Zatoka Algeciras), Cieśninę Gibraltarską, w oddali Ceutę i Maroko i Morze Alborańskie łączące wody Morza Śródziemnego z Oceanem Atlantyckim. Kilkaset metrów dalej trzeba wykupić bilet na wjazd do parku narodowego, gdzie można zobaczyć małpy. Zobaczyliśmy i małpy! Jak się okazuje, można je nie tylko zobaczyć, ale dotkąć, pogłaskać, potrzymać za łapkę albo przybić piątkę. Nie wiele im trzeba było czasu, żeby wskoczyć na nasze motory, zacząć grzebać w bagażach i zrobić bałagan. Wrażenie niezapomniane.

Spotkaliśmy dwóch młodych Anglików, którzy na pomalowanych w czarno białą szachownicę (to symbol antyrasistowskiej brytyjskiej subkultury SKA z lat 60-tych i 70-tych) skuterach o pojemności 90cc przyjechali tu, żeby zebrać dzięki temu pieniądze dla organizacji charytatywnej.

Gibraltar to przepiękne miejsce, gdzie każdy motocyklista poczuje się wspaniale. Warto tu zostać dłużej, bo ceny nie są wysokie, poza noclegami, a miasto ma świetną atmosferę i jest przepiękne. Nas jednak znowu coś pognało. Pewnie głód wibracji cylindrów i szumu ciepłego wiatru. Zrobiliśmy szybkie, tanie zakupy na gibraltarskiej stacji benzynowej, gdzie można oczywiście płacić funtami i pojechaliśmy dalej. Przejazd przez granicę do Hiszpanii to kolejna przygoda. Tym razem zostaliśmy skierowani na specjalny pas dla jednośladów, gdzie granicę razem z nami przekraczała cała rzeka, dosłownie setki skuterów i małych motocykli, wyrywkowo kontrolowanych przez celników, którzy prosili właścicieli o podnoszenie siodła, by móc zobaczyć czy delikwent lub delikwentka czegoś nie przemyca.

Almeria, Andaluzja

Byliśmy na etapie, kiedy nocne przejazdy uznawaliśmy za lepsze od dziennych, bo znowu zdecydowaliśmy się na jazdę nocą. Tym razem chodziło o trasę o długości 350 kilometrów do Almerii. Wybraliśmy drogę bez autostrad, choć akurat w nocy to nie był dobry pomysł. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, przez pełne turystów kurorty lub przez małe, puste miejscowości albo przez górskie serpentyny. Przez pewien czas także przez jakąś przemysłową okolicę, gdzie doskwierał nam duszący, mdły smród chemikaliów lub sztucznych nawozów. Temperatura była coraz wyższa pomimo późnej nocy i opadła dopiero nad ranem, gdy dojechaliśmy już do Almerii. Po ciemku dotarliśmy do campingu i padliśmy przed jego zamkniętą bramą na chodniku. Zasnęliśmy od razu. Rano obudził nas liverpoolski akcent Anglika, który na przywitanie zapytał, czy jesteśmy Polakami. Chodziło chyba o aluzję odnośnie tego, że spaliśmy na chodniku. To pracownik tego campingu. Powiedział, żebyśmy weszli do środka, bo szef mu zrobi awanturę jak nas zobaczy śpiących przed bramą.

Pole namiotowe położone jest przy dzikiej, kamienistej plaży, pomiędzy dwoma klifami a nad nim przebiega nadmorska serpentyna. Plaża jest używana tylko przez gości pola namiotowego, więc jest tam spokojnie. Rozbiliśmy namioty i postanowiliśmy zostać tu kilka dni. Okolice Almerii słyną z pięknych dzikich plaż, dzikich gór, parku narodowego Cabo da Gata i kapitalnych dróg motocyklowych. Samo miasto Almeria nie oferuje nic ciekawego, ale dzięki temu nie ma tu tłumów turystów i można poznać codzienne życie zwykłego hiszpańskiego miasta. Już podczas pierwszego spaceru po mieście zauważyłem związkowe plakaty wzywające do strajku, a także plakaty informacyjne o spotkaniach anarchistów. W mieście jest port rybacki i codziennie rano odbywa się tu na ulicach handel świeżymi rybami. Na skrzyżowaniach i rondach stoją prostytutki, co ciekawe, najwięcej jest ich wczesnym rankiem. Część z nich to emigrantki z biednych części Afryki. Podobno przedstawiciele organizacji mafijnych podróżują po wsiach czarnej Afryki i wykupują od biednych rodzin młode dziewczyny, obiecując pracę w Europie. Dziewczyny trafiają na ulice hiszpańskich miast i często pozbawiane są paszportu do czasu „odpracowania” kosztów transportu z Afryki do upragnionego europejskiego „miejsca pracy”. Stają się de facto niewolnicami do czasu aż któraś z organizacji pozarządowych zajmujących się pomocą takim kobietom ich nie uwolni. Możliwe też, że część z nich woli takie życie od beznadziejnej nędzy we własnej wsi, gdzie jedyną perspektywą zarobku jest podobna praca w pobliskim mieście.

Okolice Almerii to bardzo ciekawa część Andaluzji, szczególnie dla tych, którzy bardziej cenią piękno natury niż hałaśliwe plaże z tłumami turystów, barami i dyskotekami. Już pierwszego dnia pojechaliśmy zwiedzać oddalony o 40 kilometrów park narodowy. Atrakcją Cabo da Gata są dzikie i niezwykle pięknie położone plaże. Choć są tu dziesiątki a nawet setki miłośników kąpieli, to próżno tu szukać plażowych lodziarni, budek z colą czy hot dogami. Nie ma też żadnej hałaśliwej muzyki. Większość z przyjeżdżających tu ludzi to miłośnicy turystyki ekologicznej. Czas na plaży spędzają w ciszy, nie hałasują, nie zostawiają śmieci i w większości preferują opalanie się nago. Naturyzm to bardzo popularna forma spędzania czasu na hiszpańskich plażach i praktykowany jest wszędzie, bez specjalnie wydzielonych plaż. Szczególnie w takich spokojnych miejscach jak tu, oddalonych od kurortów turystycznych i ich zgiełku. Tutaj można się wyciszyć i wspaniale zrelaksować przy cichym szumie krystalicznie czystego morza, wśród egzotycznego, skalnego krajobrazu. Ma się wrażenie, że to koniec świata. Dojazd do tych miejsc nie jest najprostszy. W pobliże plaż można dojechać kamienistymi drogami. Potem zostawić motocykl i przejść kilkaset metrów. Dlatego jest tu cicho. Ale i sama jazda tymi drogami to oczywiście dodatkowa frajda dla motocyklistów. Szutrowe drogi wiją się wśród skalistych gór spalonych słońcem, w oddali widać ciemny błękit morza, do którego co kilkaset metrów wiedzie wąska kamienista droga.

Odcinek drogi między parkiem Cabo da Gata a miastem Almeria, biegnie przez suche, nieprzyjaźnie wyglądające tereny pozbawione roślinności. Tak wygląda większa część Andaluzji, tradycyjnie najbiedniejszej części Hiszpanii. Można tu poczuć atmosferę jaka panowała przed setkami lat, bo w niektórych miejscach niewiele się zmieniło. Można sobie wyobrazić jak na tych nieprzyjaznych ziemiach chłopi próbowali uprawiać ziemię. Tutejsze wsie z ludnością żyjącą w niewyobrażalnej nędzy od stuleci, na początku XX wieku stały się centrum ruchu anarchistycznego i socjalistycznego. Andaluzyjscy wieśniacy często wzniecali bunty i rewolty przeciwko panom. Także w czasie Wojny Domowej, ten region był bastionem lewicy, choć pobliskie duże miasta były opanowane przez faszystów. W czasach frankistowskich życie w Andaluzji było trudniejsze niż w innych częściach kraju i nie było tu prawie żadnego rozwoju. Do dzisiaj Andaluzja pozostała zacofana względem reszty kraju. W 1986 roku rząd, chcąc zapobiec chłopskiej rewolcie, ustanowił tu reformę rolną ułatwiającą nieco życie. W tamtych latach dochodziło do akcji okupacji bezrolnej ziemi, podobnych do tych jakie później w Brazylii organizował Ruch Chłopów Bez Ziemi. Dochodziło też do gwałtownych starć między chłopami a policją.

Od lat dziewięćdziesiątych znaczna część wybrzeża Andaluzji doświadczyła znaczącego rozwoju związanego z intensywną rozbudową infrastruktury turystycznej, w szczególności tysięcy wielkich hoteli i nowych miejscowości dla turystów. Boom budowlany, który się z tym wiązał, został zahamowany za sprawą kryzysu który od 2009 roku gnębi kraj. Ale akurat okolice Almerii to jeden z ostatnich terenów, gdzie masowy rozwój turystyki nie dotarł i wciąż można się tu cieszyć pięknem natury, bez tłumów turystów i setek autokarów. W Andaluzji do zwiedzenia jest wiele miast, z zabytkami z czasów gdy region był pod panowaniem arabskim. Są to często perełki architektoniczne i miejsca, które powinni zobaczyć miłośnicy historii. Ale tym razem te miejsca nie były na naszej trasie ze względu na brak czasu.

Andaluzja to miejsce na trasie naszej wyprawy, gdzie czuliśmy się najlepiej. Urzekły nas tutejsze krajobrazy, piękno przyrody, kąpiele morskie. Wrażenie zrobili mili ludzie. Widok spalonych słońcem, biednych wsi sprzyjał refleksji nad radykalną tradycją polityczną regionu i wyobrażaniu sobie tła historycznych walk społecznych.

Pierwotnie mieliśmy plan, żeby z Andaluzji przeprawić się do Maroka i pozostać tam kilka dni, głównie po to, żeby symbolicznie postawić koła motocykli na afrykańskiej ziemi. Ostatecznie plany zostały nieco pokrzyżowane przez awarię Triumpha i nie starczyło nam czasu na Afrykę. Innym razem.

Dzikie plaże w delcie Ebro

Kolejnym punktem na naszej trasie był park narodowy w delcie rzeki Ebro w Katalonii i jego okolice, słynące z produkcji win gazowanych (Cava). To miejsce polecili mi znajomi, którzy przyjeżdżają tu corocznie na wakacje. Ponieważ nie lubię miejsc pełnych turystów, to miejsce miało być w sam raz dla mnie. Zatrzymaliśmy się na campingu w miejscowości L'Ametla de Mar. To właściwie więcej niż camping. To ośrodek wypoczynkowy. Wielki, z setkami karawanów i setkami rodzin. Nie zupełnie to co lubię. Atrakcją dla gości było tam każdego wieczoru przedstawienie teatralne, grane przez aktorów w trzech językach jednocześnie - po hiszpańsku, francusku i angielsku. Ponieważ przyjechaliśmy wieczorem i byliśmy już zmęczeni - miejsce nie przypadło nam do gustu. Następnego dnia chcieliśmy jechać dalej. Wszystko się zmieniło rano, gdy poszliśmy na pobliską plażę. Po krótkiej kąpieli w tej wspaniałej, ciepłej wodzie morskiej i rozejrzeniu się po okolicy, stwierdziliśmy, że nie można stąd wyjechać tak szybko. Okolica pełna jest małych, ukrytych w skalnych zatoczkach plaż - innych niż te w Andaluzji ale równie uroczych. Do plaż z głównej drogi wiodą szutrowe drogi albo nieoznakowane serpentyny wśród ciekawej roślinności. To dodatkowa atrakcja dla motocyklistów. Jeździliśmy na motocyklach od plaży do plaży, w krótkich spodenkach i koszulkach. Zatrzymywaliśmy się na kąpiel i jechaliśmy dalej. Niektóre plaże były całkiem puste, na niektórych była garstka plażowiczów, niektóre z trudnym dostępem, trzeba było się przedzierać ścieżkami lub schodzić po skałach. To również jest miejsce dla tych, którzy lubią spędzać czas z dala od tłumów turystów i cenią piękno przyrody.

Republikańskie koszary

Kolejnego dnia spakowaliśmy się i ruszyliśmy w stronę Andory. To był nasz ostatni dzień w Katalonii. Po drodze do granicy odwiedziliśmy słynną historyczną miejscowość Pujalt. Tutaj w czasie wojny domowej były koszary i obóz treningowy wojsk republikańskich. Miejscowość jest dzisiaj zwyczajną małą mieściną katalońską, ale na większości budynków są oznaczenia mówiące, co mieściło się tam w czasie wojny domowej. Zobaczyć więc można schrony przeciwlotnicze, kantyny dla wojska, budynki dla uchodźców z terenów zajmowanych przez frankistów i inne. Po zwycięstwie faszystów, koszary używane były jako więzienie, gdzie przetrzymywano pojmanych lewicowców, gdzie ich torturowano i zabijano.

Pujalt szykował się akurat do jakiejś lokalnej fiesty, więc uliczki ozdobione były flagami katalońskimi a ludzie odświętnie ubrani. Przywiązanie do katalońskiego patriotyzmu jest na prowincji katalońskiej mocno wyczuwalne. Próżno tu szukać flag hiszpańskich czy nawet napisów w języku hiszpańskim, chyba, że w większych miejscowościach lub na drogowskazach. Katalończycy, choć w większości płynnie mówią po hiszpańsku (kastylijsku), to często ostentacyjnie udają, że nie znają hiszpańskiego, tylko po to, żeby podkreślić swoją odrębność. Pujalt oferuje także możliwość odwiedzenia małego muzeum wojny domowej, ozdobionego przed wejściem flagą republikańską z tamtych czasów. Akurat w dniu, kiedy tam byliśmy było zamknięte, więc spędziliśmy w miejscowości tylko parę godzin. To było ostatnie miejsce jakie odwiedziliśmy w kraju Durrutiego, Nina, La Pasionarii i Caballero.

W drodze do Andory przejeżdżaliśmy przez katalońskie wsie - na ogół uporządkowane i zadbane, z ciekawą architekturą. Było bardzo gorąco i sucho. Zaraz przed granicą trafiliśmy na kolejne na naszej trasie wspaniałe drogi motocyklowe. Droga C14 wprowadziła nas w górski krajobraz, ale najlepsze zaczęło się ok 30 kilometrów przed granicą z Andorą, gdzie jechaliśmy skalnym wąwozem wzdłuż rzeki. Droga miała wiele zakrętów i kilka tuneli. Ten fragment drogi z pewnością zaliczyć można do grupy najlepszych dróg motocyklowych Europy. W tej okolicy, czym bliżej granicy, tym bardziej miejscowości pozbawione są handlu. To skutek istnienia od dziesięcioleci taniej strefy bezcłowej w Andorze, która sprawiła, że zarówno po stronie katalońskiej jak i francuskiej w promieniu 50 kilometrów nie opłaca się prowadzić działalności handlowej.

Górskie centrum handlowe

Na samej granicy z Andorą złapała nas ulewa. Pół godziny wcześniej było tak gorąco i tak sucho, a tu zupełnie inaczej - wilgotno, chłodno i padał deszcz. Schowaliśmy się przed deszczem na stacji benzynowej. Od razu doceniliśmy tutejsze ceny. Nie tylko benzynę, ale kawę, papierosy, napoje czy przekąski kupić można bardzo tanio. Zaopatrzyliśmy się też w smary do łańcuchów i inne motocyklowe kosmetyki. Deszcz przestał padać, więc pojechaliśmy do stolicy, prosto na pole namiotowe. Było to bardzo eleganckie pole namiotowe, z pięknym widokiem na skaliste góry (w Andorze innych widoków nie ma) i po bardzo przystępnej cenie. Zapoznaliśmy się z parą Amerykanów, którzy podróżowali po Europie na rowerach oraz z Niemcem, który podróżował samotnie po Europie na swojej Super Tenere. Nie byli zbyt towarzyscy, więc poszliśmy na spacer po mieście.

Centrum miasta Andorra la Vella, najwyżej położonej stolicy Europy, przypomina centra najbogatszych europejskich miast, z luksusowymi butikami, drogimi samochodami, reklamami, znanymi markami. Różnica jest taka, że tu wszystko jest znacznie tańsze. Niezależnie od tego, czy ktoś chce kupić perfumę, telewizor, najlepsze cygara czy markową latarkę świecącą na 200 metrów, tu kupi to za część normalnej ceny. I dlatego jest tu tak wielu turystów - przyjeżdża ich tu ponad 10 milionów rocznie. My nasze zakupy ograniczamy do sklepu spożywczego, gdzie oprócz małego prowiantu kupujemy po butelce smakowitego alkoholu, którym cieszymy się na ławce nad rzeką, podziwiając niezwykłe położenie miasta, z domami niemal zawieszonymi na stromych skalnych zboczach. Gdy się odejdzie od handlowego centrum, czuć miłą atmosferę zabytkowego miasta. Z jednej strony wygląda ono jak alpejski kurort w Bawarii, z drugiej są tu południowe klimaty, z motorowerami, z hiszpańskimi restauracyjkami i mieszanką języków katalońskiego, hiszpańskiego, francuskiego i portugalskiego. Jest wiele wąskich, stromych uliczek i wiele zacisznych zaułków, gdzie można sobie odpocząć na ławce, poczytać, albo urządzić mały piknik.

Andora to niezwykły kraj. Nie tylko ze względu na swoją wielkość. Kraj jest jednym z najbogatszych w Europie dzięki temu, że jako raj podatkowy jest siedzibą wielu firm i banków oraz krajem prowadzonego na gigantyczną skalę handlu detalicznego. W czasie wojny domowej w Hiszpanii mieszkańcy Andory szmuglowali towary z Francji do Hiszpanii. A potem w czasie II Wojny Światowej szmuglowano deficytowe towary do Francji. Andora jest monarchią, formalnie rządzoną przez hiszpańskiego Biskupa Urgel i Prezydenta Francji. Dopiero w 1993 roku kraj został członkiem ONZ i dopiero od tego roku państwo ma demokratyczny charakter. Dopiero wtedy powstał 28 osobowy parlament, choć tradycje parlamentaryzmu sięgają tu XV wieku. Na początku XIX wieku Andora została najechana przez Cesarstwo Francuskie i wcielona w skład jednego z protektoratów zajętej Katalonii. A ponad sto lat później, w 1933 roku w związku z politycznym napięciem we Francji przed wyborami, Andora została najechana i zajęta przez wojska francuskie. Potem, w latach 1934 - 1940 stacjonował tu francuski garnizon celem przeciwdziałania wpływom rewolucji hiszpańskiej. Choć nie miało to większego znaczenia praktycznego, Andora pozostawała w stanie wojny z Niemcami od czasu I wojny Światowej aż do 1958 roku, gdy podpisano traktat pokojowy. Do 1992 roku istniał tu zakaz działalności partii politycznych. W latach 70-tych niemal wszyscy mieszkańcy kraju byli rdzennymi mieszkańcami i nie było tu obcokrajowców. Od tamtego czasu, rozwój handlu, turystyki i bankowości spowodował napływ ludności, głównie z Hiszpanii, Portugalii i Francji i dzisiaj rdzenni Andorczycy są mniejszością w swoim kraju. Armia Andory to kilkunastu żołnierzy zawodowych pełniących funkcje reprezentacyjne. Ale każdy mieszkaniec Andory traktowany jest jako rezerwista i w każdym domu jest obowiązek posiadania co najmniej jednego karabinu. Jeśli kogoś nie stać, broń jest dostarczana przez policję.

Spacerując po mieście nie trudno sobie zadać pytanie o to jakie podejście do życia mają mieszkańcy. Andora ze względów geograficznych jest odizolowana od świata. Każdy kto odwiedzi stolicę, zauważy, że miasto jest położone tak, że można mieć poczucie klaustrofobii - z obu stron wysokie góry. Takie warunki geograficzne musiały mieć pewnie wpływ na coś co możemy nazwać mentalnością narodową Andorczyków. Dzisiaj traci to na znaczeniu wobec dostępności Internetu, rozwoju mediów i poprawy infrastruktury transportowej. Z Andory do Barcelony jest 3 godziny jazdy wygodną drogą a autokary odjeżdżają kilka razy dziennie. To samo do Francji. Chcieliśmy dłużej pocieszyć się tym w gruncie rzeczy egzotycznym miejscem, ale naglił nas czas. Następnego dnia pożegnaliśmy skalny wąwóz i ruszyliśmy w stronę Francji i Lazurowego Wybrzeża. Opuszczając Andorę, przy drodze CG-2 trafiliśmy na muzeum motocykli. Jednak akurat w tym dniu było zamknięte. Może jeszcze tu wrócę.

Zaraz po przekroczeniu granicy francuskiej znowu dopadł nas deszcz, więc trzeba było założyć ubrania przeciwdeszczowe o których zapomnieliśmy w słonecznych klimatach Hiszpanii. Zaraz za granicą ponownie trafiliśmy na jedną z najpiękniejszych dróg motocyklowych naszej wyprawy. Prawdopodobnie w Pirenejach takich dróg jest więcej. My jechaliśmy drogą N20 (E9) w stronę Pamiers. Piękne serpentyny i niesamowite widoki. Przejeżdzamy przez urocze miejscowości. Piękne widoki skończyły się wraz z Pirenejami, tam też skończyło się chłodne orzeźwiające powietrze górskie. Po kilkudziesięciu kilometrach droga stała się przeciętna. Znowu było bardzo gorąco i jechaliśmy wśród nudnych krajobrazowo pól. Atrakcją są tu jedynie świetnie urządzone parkingi przy stacjach benzynowych z wygodnymi ocienionymi miejscami na piknik i bezpłatnymi łazienkami w których można wziąć nawet prysznic. Jeden z takich parkingów na który trafiliśmy jest zbudowany przy jeziorze, gdzie można sobie popływać łódkami, żeby odpocząć od jazdy.

Późnym popołudniem dojechaliśmy do nadmorskiej miejscowości Sete. W centrum miasta jest port z setkami łodzi rybackich. Atmosfera prawdziwie śródziemnomorska. Zrobiliśmy krótki spacer, potem przyszykowaliśmy motocykle do dalszej drogi i ruszyliśmy wieczorem w stronę St.Tropez. Było już po północy, gdy odczuliśmy zmęczenie, więc zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej na kolację. Rozłożyliśmy karimaty na asfalcie za stacją i zapadliśmy w sen obok śpiącej na karimatach wieloosobowej rodziny Pakistańczyków.

Skoro świt, wypiliśmy po dwie kawy i ruszyliśmy do St.Tropez. Do celu zbliżaliśmy się całkiem ładnymi krętymi drogami ale kilkanaście kilometrów przed samym miastem wpadliśmy w gigantyczny korek. Oczywiście motocykl ułatwia sprawę w takiej sytuacji i mogliśmy wyminąć tysiące turystów w samochodach. Filtrowanie między samochodami to nie jest najprzyjemniejszy sposób jazdy motocyklem, nie jest też do końca bezpieczny, ale gorzej mają ci, którzy siedzą w tym upale w samochodach czekając kilka godzin, żeby gdzieś dojechać.

Paella w St.Tropez

W skrajnie zapchanym centrum St. Tropez szukaliśmy miejsca do zaparkowania i ostatecznie zostawiliśmy motocykle w takim miejscu w jakim zostawiają swoje skutery miejscowi - czyli byle gdzie. Nam się trafił kawałek chodnika przed eleganckim sklepem z odzieżą dla eleganckich dam. Poszliśmy na pobliskie miejskie targowisko. Ceny zwariowane, ale do każdego stoiska stały kolejki turystów kupujących wszystko co się da. Niech za przykład cen posłuży cena kilograma czereśni za prawie 20 euro! Za kilogram! Niestety nie dane mi było ich spróbować, więc nie wiem co tak smacznego w nich było, że miały taką cenę. Miasto od dawna jest luksusowym kurortem dla zamożnych. Przyjeżdżając tu, lepiej mieć prowiant ze sobą. Są jednak okazje i nam udało się znaleźć niedrogie stoisko prowadzone przez Hiszpana na którym kupiliśmy to, czego nie zdążyliśmy spróbować w Hiszpanii czyli paellę. Za przystępną cenę dostaliśmy po wielkiej misce wspaniale przyrządzonej paelli z różnymi rodzajami owoców morza, w tym kilkoma rodzajami krewetek. Po obiedzie zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie przy budynku żandarmerii, gdzie dokazywał słynny Żandarm z St. Tropez, krzykliwy, autorytarny szef policji z okresu gaullistowskiego grany przez Louisa de Funesa. Połączenie upału z tysiącami turystów, zwariowanych cen i w sumie dość tandetnej atmosfery sprawiło, że znużyła nas wizyta w tym kultowym kurorcie i ruszyliśmy nadmorską serpentyną w stronę Cannes, Nicei i Monako. Wyobrażałem sobie tę trasę wcześniej jako idealną na motocykl - piękne widoki, świetna droga, zakręty, morze. Nic z tego! Widoki - owszem, ale cała droga ciągnąca się wzdłuż Lazurowego Wybrzeża, przez dziesiątki kilometrów była zakorkowana, więc nie ma mowy o żadnej relaksującej jeździe. Trzeba wiecznie filtrować, uważając na bezpieczeństwo, co chwilę zwalniać, hamować, przepuszczać, omijać itp. Dojechaliśmy tak do miejscowości Frejus, gdzie po godzinnym spacerze i godzinie spędzonej w klimatyzowanym supermarkecie z zimnymi napojami, zdecydowaliśmy, żeby zrezygnować z pięknych nadmorskich serpentyn pełnych samochodów z turystami i do Monako dojechać autostradą. Niestety, serpentyn wzdłuż Lazurowego Wybrzeża nie możemy zaliczyć do najładniejszych tras motocyklowych Europy. Może trzeba tu przyjechać wtedy gdy kręcą kolejny odcinek Jamesa Bonda i na tę okazję zamykają ruch samochodowy dla zwykłych śmiertelników. Dla Jamesa i jego luksusowych pojazdów ta trasa zawsze była przejezdna.

Sprzątacze z Monako

Godzinę później dojechaliśmy do Monako. Miejsce robi wrażenie. Jest przepięknie położone, ze wspaniałą roślinnością - w stu procentach sztucznie zasadzoną bo w mieście nie ma naturalnej roślinności - i jednym z najsłynniejszych, najbardziej kultowych, utrwalonych na wielu pocztówkach widoków na zatokę z luksusowymi jachtami. Wszędzie widać grupy rosyjskich turystów robiących zakupy w eleganckich butikach.

Moją uwagę przykuło jednak coś innego. Obserwowałem ciemnoskórych pracowników obsługujących uliczny pojazd czyszczący. Gdy myślimy o Monako, to na ogół przychodzą nam do głowy kasyna, jachty, palmy, morze i luksusowe auta. Istotnie – to wszystko tu jest. Ale Monako to także miejsce pracy dla tysięcy zwykłych ludzi, którzy zajmują się takimi rzeczami jak sprzątanie ulic, malowanie ścian, naprawianie sygnalizacji świetlnej, obsługa hotelowa, praca w restauracjach i barach, wlepianie mandatów za złe parkowanie i pilnowanie majątku bogaczy przed przyjezdnymi złodziejami a także produkcja przemysłowa. W Monako mieszka nieco ponad 32 tysiące ludzi. 75% pracuje z usługach (głównie bankowość, turystyka i handel nieruchomościami) a 25% w przemyśle (głównie produkcja żywności, przyrządów precyzyjnych i wyrobów chemicznych, w tym farmaceutycznych). Tak więc ogromna część mieszkańców Monako to klasa robotnicza niezbędna dla funkcjonowania kraju. Do tego, każdego dnia dojeżdżają tu pracownicy z Francji i Włoch.

Monako kojarzy się z bogactwem i wysokim standardem życia. Pewnie w dużym stopniu zasłużenie. Ale na przykład Zjednoczone Emiraty Arabskie też się z tym kojarzą a pracujący na to bogactwo imigranci z Indii i Bangladeszu zarabiają marne grosze i mieszkają tam w ponurych barakach robotniczych bez perspektywy odłożenia poważniejszej sumy pieniędzy, bo choć pracują w kraju opływającym bogactwem, to zarabiają po indyjsku. Gdy jest się Europejczykiem lub Amerykaninem mieszkającym w Dubaju, to zarabia się tam dobrze, szczególnie w potrzebnych dziedzinach gospodarki. Ale pracownicy budowlani z Indii, bez których nie byłoby tamtejszego boomu, zarabiają tyle, że bilet powrotny muszą sobie wykupić przed wyjazdem, bo potem raczej na niego nie odłożą. Albo weźmy amerykański Hollywood. Także kojarzy się z bogatymi snobami jeżdżącymi z bankietu na bankiet w luksusowych Porsche, Ferrari czy Maserati i z milionerami, którzy nie wiedzą co zrobić z pieniędzmi. A przecież oprócz tej garstki celebrytów milionerów mieszkają tam ludzie, którzy codziennie tam pracują, żeby miasto funkcjonowało, żeby przemysł filmowy funkcjonował. Nie każdy wie, że Hollywood jest miastem o największym uzwiązkowieniu w Stanach Zjednoczonych. Właśnie w Hollywood związki zawodowe są potęgą, bo gdyby nie one, to na planach filmowych panował by jeszcze większy wyzysk. Innymi słowy to, że się mieszka w mieście słynącym z luksusowych samochodów i najdroższych willi na świecie, nie znaczy, że ma się udział w korzystaniu z tego bogactwa. A jak jest w przypadku sprzątaczy z Monako? Niespełna 20 kilometrów od Monako jest Nicea, duże francuskie miasto z dużymi zasobami siły roboczej, w tym imigrantów. W drugą stronę włoskie miasteczka. Prawdopodobnie firmy działające w Monako nie muszą się przejmować brakiem chętnych do pracy, choćby za niską stawkę. Zdaje się, że Monako kojarzy się ze wszystkim tylko nie ze związkami zawodowymi. A jednak już od 1936 roku działają w Monako związki zawodowe zrzeszone w Unii Związków Zawodowych Monako, właśnie po to, żeby bronić interesów tutejszych pracowników przed chciwością tutejszych milionerów.

Camping pod specjalnym nadzorem

Nadmorską drogą pojechaliśmy do Włoch - kolejnego kraju na naszej drodze. Planowaliśmy tego wieczoru dojechać do słynnego San Remo, ale ponieważ droga wiodła cały czas przez miasteczka i miejscowości, w których trzeba było się przebijać przez ruch uliczny - tym razem związany nie z turystami lecz z wracającymi z pracy Włochami, to zatrzymaliśmy się w mieście Ventimiglia. Trafiło nam się najdroższe pole namiotowe w trakcie całej podróży i do tego atmosfera na nim była niezbyt przyjazna. Pani prowadząca pole namiotowe ustaliła wyjątkowo restrykcyjne zasady korzystania z łazienek, toalet, pryszniców, oraz godzin powrotu z miasta na pole a także ogrom formalności związanych z rejestracją. Miejsca na namioty oddzielone były od siebie płotkami i wszędzie były kamery skierowane na namioty, z monitorami w biurze właścicielki. Do tego wysokie ogrodzenie z blachy wokół pola i drut kolczasty nad bramą. Nie wiemy czym podyktowane były te szczególne środki, Urek żartował, że ta dama jest pewnie wnuczką Mussoliniego, która nie zauważyła jeszcze, że czasy się zmieniły.

Ventimiglia to typowe miasteczko włoskie, z odrapanymi murami i suszącym się praniem na balkonach, z wieloma skuterami i hałasem ulicznym. Jak wiadomo ma to swój urok, gdy oglądamy to we włoskim słońcu. Nasze pole namiotowe było 500 metrów od plaży, więc poszliśmy na miłą kąpiel. To była ostatnia kąpiel morska podczas tej podróży. Wieczorem udaliśmy się na włoską pizzę, jak zwykle we Włoszech wyśmienitą oraz na lody, jak zwykle we Włoszech wyśmienite. Ponieważ było wciąż zbyt gorąco, zamiast włoskiego wina postanowiliśmy wypić zimne piwo. Znaleźliśmy odpowiednie miejsce, które wyglądało na tanie - muzyka reggae, młodzież z kolczykami, luzacka atmosfera. Zaskoczenie przyszło, gdy za dwa piwa barman krzyknął 10 Euro. Poprosiłem paragon, bo Urek by nie uwierzył. Po tym najdroższym piwie w życiu, poszliśmy spać na nasz super bezpieczny camping.

Rano, przed wyjazdem zjedliśmy włoskie śniadanie, czyli rogaliki z ricottą i espresso. Takie rzeczy jak kawa i rogalik są we Włoszech zawsze tanie. Kawa musi być tania bo przeciętny Włoch wypija jej od kilku do kilkunastu filiżanek dziennie. Zaskoczenie natomiast przyszło na stacji benzynowej. Okazało się tam, że drożyzna dotyczy nie tylko pola namiotowego i piwiarni lecz jest to cecha charakterystyczna tej okolicy. Litr benzyny kosztował 2 Euro. To dlatego, że byliśmy na słynnej włoskiej riwierze. Nic szczególnego ale drogo musi być.

Naszym celem była tego dnia Szwajcaria. Mieliśmy przed sobą daleką drogę. Początkowo jechaliśmy autostradą A10 wzdłuż wybrzeża. To bardzo ładna droga. Co chwilę przejeżdżaliśmy tunelami wydrążonymi pod wzgórzami na których leżą małe miasteczka, przejeżdżaliśmy więc dosłownie pod miasteczkami. Między tunelami są inne miejscowości a po prawej stronie widok na morze. Takie widoki mieliśmy przez kilkadziesiąt kilometrów, bo potem odbiliśmy na północ i długimi kilometrami jechaliśmy w upale przez przemysłowe okolice w trójkącie między Genuą, Turynem a Mediolanem. Do żadnego z tych miast nie wjechaliśmy. Ten obszar to najbardziej uprzemysłowiona część Włoch i miejsce największej koncentracji zakładów przemysłowych.

Autostrada biegła potem przez suche pola. Żadnych atrakcji po drodze nie było, ale na stacjach benzynowych gdzie się zatrzymywaliśmy, ceny były skandaliczne. Na przykład butelka coli kosztowała 4,5 Euro. Także opłata za autostradę była we Włoszech najwyższa ze wszystkich jakie do tej pory widzieliśmy na naszej trasie.

Mont Blanc zaliczony!

Po południu dojechaliśmy do Alp, w okolice Aosty. Widoki były cudowne, temperatura łagodniała. Na wysokich wzgórzach, wysoko nad drogą, widać było małe domki i wioski. Wydawały się trudno dostępne. Tam musi się żyć spokojnie. Ta część Włoch jest bogatsza, bardziej zadbana, czystsza. Alpejskie drogi są wymarzone dla motocyklistów. Dojechaliśmy do przejścia granicznego z Francją. Tu przejechaliśmy tunelem pod Mont Blanc. Przejazd jest dość drogi, mimo, że jedziemy na motocyklach. Miłośnicy wdrapywania się na góry, gdy myślą o „zdobyciu Mont Blanc”, mają na myśli wchodzenie tam, wciąganie się na linach, itp. Motocykliści „zaliczają Mont Blanc” przejeżdżając tym tunelem.

Oddany do użytku w 1965 roku tunel długości ponad 11,5 kilometra, jest ważnym szlakiem transportu drogowego, znacząco skracającym drogę z Francji do Turynu i Mediolanu. Tunel jest wspólnie zarządzany przez Włochów i Francuzów. 24 marca 1999 roku doszło tu do tragedii. Zapaliła się belgijska ciężarówka przewożąca margarynę. Przestarzałe urządzenia bezpieczeństwa nie zapobiegły rozprzestrzenianiu się ognia i dymu. W tunelu znajdowało się kilkadziesiąt samochodów, które nie miały szansy na ucieczkę. Temperatura szybko osiągnęła 1000 stopni. Urządzenia doprowadzające powietrze do tunelu uległy zniszczeniu a w sytuacji braku tlenu silniki strażackich maszyn nie mogły działać. Dopiero po 5 dniach możliwe było rozpoczęcie akcji ratunkowej i naprawczej. Śmierć poniosło 39 osób. To nie pierwszy taki raz, gdy chciwość i źle rozumiana oszczędność firm czy władz prowadziła do tragedii.

Dzisiaj są tu szczególne środki bezpieczeństwa. Pojazdy muszą zachowywać między sobą bardzo dużą odległość, obowiązują ograniczenia prędkości a ciężarówki są kontrolowane pod kątem zawartości ich przyczep. Odnowiono systemy wentylacji, kamer i oświetlenia, wprowadzono komputerowe wykrywanie zagrożeń pożarowych i wybudowano dodatkowe zatoczki bezpieczeństwa. A mimo to gdy się przejeżdża tym tunelem, pozostaje wrażenie, że wyposażenie jest przestarzałe a wentylacja mało wydajna (jest duszno i wilgotno).

Po francuskiej stronie dumnie sfotografowaliśmy się na tle "zdobytego Mont Blanc". Widoki, droga i okolica były piękne. Do granicy ze Szwajcarią mieliśmy około 80 kilometrów, więc po niespełna godzinie opuściliśmy Francję i wjechaliśmy do Genewy.

Prohibicja

W Genewie bez większych kłopotów znaleźliśmy pole namiotowe - tanie, świetnie wyposażone, z miłą obsługą i położone nad samym Jeziorem Genewskim. Rozłożyliśmy namioty, wskoczyliśmy na motocykle bez bagażu i pojechaliśmy do centrum na kolację i piwo. Znaleźliśmy miłą dzielnicę z kawiarenkami i imigranckimi sklepikami. Na kolację jedliśmy pyszne arabskie kebaby serwowane w bardzo gustowny sposób, z pysznym pieczywem, zestawem sałatek i sosami. Pomyśleliśmy, że po ciężkim dniu czas na piwko. Poszliśmy do jednego sklepiku - ale sprzedawca odmówił nam sprzedaży.
- Dlaczego? - zapytaliśmy
- Bo jest po 21:00 - odpowiedział

Otóż w Szwajcarii panuje prohibicja po godzinie 21:00. W zasadzie to jest pół-prohibicja, bo w restauracjach ludzie nadal popijali alkohole. Pytaliśmy w kilku następnych sklepikach ale sprzedawcy byli nieugięci i z minami pokerzystów, tak jakby spodziewali się ukrytej kamery albo prowokacji, odpowiadali, że nie można. No ale w końcu namówiliśmy któregoś z nich, zlitował się jak mu powiedzieliśmy, że jesteśmy turystami i nie mieszkamy w Szwajcarii. Odwrócił się i powiedział, żeby sobie samemu włożyć butelki do toreb, tak, żeby on oficjalnie nie miał z tym nic wspólnego.

Genewa ma bardzo miłą atmosferę, bardzo daleką od sztywniactwa z jakim kojarzyłem Szwajcarię. W Szwajcarii byłem w latach 90-tych i pozostało mi wspomnienie potwornej drożyzny, niesamowitego luksusu na tle Polski, wszechobecnego porządku. Dzisiaj ceny są podobne do tych w innych krajach Europy. W Genewie nie widać - poza ścisłym centrum bankowo-biznesowym - jakiegoś szczególnego luksusu, choć to jedno z najbogatszych miast Europy. Architektura niektórych dzielnic wydaje się swojska, na przykład miejscami przypomina architekturę wrocławskiego Śródmieścia. Genewa zaskoczyła nas przyjemną, wyluzowaną atmosferą, swoistym połączeniem atmosfery Amsterdamu, Brukseli z miastami południowymi. Jeżdżą tramwaje, jest sporo rowerów, motocykli i skuterów. Brukowane uliczki, stare kamieniczki, kawiarenki i restauracyjki ze słabym światłem, w niektórych okolicach nieco szemrana obecność prostytutek, dilerów, ulicznych luzaków z dredami. Ciekawe co by na to powiedzieli funkcjonariusze konsystorza - religijno-administracyjnej instytucji która terroryzowała mieszkańców Genewy w XVI wieku. Stworzył ją w mieście Jan Kalwin. Celem konsystorza było pilnowanie moralności mieszkańców miasta. Instytucja ingerowała we wszystkie aspekty życia mieszkańców, zabraniała wielu rozrywek, na przykład tańca albo śpiewania piosenek innych niż religijne albo czytania romansów. Mieszkańcy miasta mieli nakaz trzymania odsłoniętych okien w mieszkaniach, po to, żeby konsystorz mógł sprawdzać, czy żyją w zgodzie z nakazami moralnymi kalwinizmu. Choć kalwinizm był opozycją wobec katolicyzmu, to pod względem obyczajowości był równie reakcyjny. Idealny model gminy kalwińskiej jakim była Genewa był modelem totalitarnym, gdzie struktury religijne i państwowe się przenikały a życiem kierowała ideologia. Na szczęście niewiele z tego przetrwało w mieście i atmosfera jest znacznie bardziej luźna.

Następnego dnia, przed odjazdem, pojechaliśmy do genewskiego centrum handlowego, żeby zobaczyć jakie są ceny w supermarketach, jakie produkty, co kupuje szwajcarska klasa robotnicza. Globalizacja sprawia, że wszędzie galerie handlowe i supermarkety wyglądają podobnie. Nie ma jakiejś szczególnej różnicy między szwajcarskimi, polskimi czy hiszpańskimi centrami handlowymi. Jest tu może trochę więcej akcentów szwajcarskich, ale nic szczególnie egzotycznego. Genewa to był ostatni punkt naszej wyprawy. Kilkanaście godzin później dojechaliśmy do industrialnych okolic Calais.


Bartłomiej Zindulski

Na zdjęciu: Andora, społeczna kampania przeciwko budowie lotniska helikopterów; fot. Bartłomiej Zindulski


drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


22 listopada:

1819 - W Nuneaton urodziła się George Eliot, właśc. Mary Ann Evans, angielska pisarka należąca do czołowych twórczyń epoki wiktoriańskiej.

1869 - W Paryżu urodził się André Gide, pisarz francuski. Autor m.in. "Lochów Watykanu". Laureat Nagrody Nobla w 1947 r.

1908 - W Łodzi urodził się Szymon Charnam pseud. Szajek, czołowy działacz Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej. Zastrzelony podczas przemówienia do robotników fabryki Bidermana.

1942 - W Radomiu grupa wypadowa GL dokonała akcji odwetowej na niemieckie kino Apollo.

1944 - Grupa bojowa Armii Ludowej okręgu Bielsko wykoleiła pociąg towarowy na stacji w Gliwicach.

1967 - Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła rezolucję wzywającą Izrael do wycofania się z okupowanych ziem palestyńskich.

2006 - W Warszawie zmarł Lucjan Motyka, działacz OMTUR i PPS.


?
Lewica.pl na Facebooku