2007-12-27 19:15:37
W książce Slavoja Żiżka "Lacrimae Rerum" szczególnie przypadła mi do gustu interpretacja "Zagubionej Autostrady" Davida Lyncha. W pogmatwanej i bardzo mocno oddziałującej na podświadomość fabule Żiżek, niczym wytrawny detektyw, odkrywa historię nieudanego małżeństwa. Przypomnijmy, główny bohater, muzyk jazzowy dostaje filmy wideo z nagraniami własnego domu. Spotyka dziwną, przerażającą postać małego człowieczka, który nie tylko wszystko o nim wie, ale także odbiera telefony z jego domu, stojąc jednocześnie tuż obok niego. Owe mroczne wydarzenia przysłaniają to co dzieje się między nim a jego żoną, Rosanną Arquette w wersji ciemnowłosej. Jest to kobieta, jak pisze Żiżek, atrakcyjna lecz nie demoniczna - to typ intelektualistki, trochę znudzonej i nie do końca zadowolonej, choć życiowo bardziej aktywnej od męża. Oboje prowadzą życie pozbawione jakichś większych emocji i obojgu to doskwiera. On przy tym jest zazdrosny i ma kłopoty w seksualnym zaspokojeniu żony. Na kolejnej kasecie wideo widzimy go, jak pochyla się nad jej zmasakrowanymi zwłokami. W efekcie morderstwa idzie do więzienia. Tam w nocy przemienia się w kogoś innego, młodego, przystojnego i prymitywnego mechanika samochodowego. Jako że jest inną osoba, zostaje szybko wypuszczony. Na wolności przeżywa intensywny romans z jasnowłosym i wyraźnie demonicznym sobowtórem swojej żony. Kobieta jest uwikłana w inne związki, występuje w filmach pornograficznych. Mimo sugestii udanego pożycia jedyny raz, gdy widzimy - pod koniec filmu - seks tej pary, kobieta odchodzi ze słowami "nigdy mnie nie dostaniesz", po czym ginie w płomieniach. Wówczas bohater z powrotem staje się postacią z początku. Pominęłam inne wątki, gdyż ten jest stanowczo najważniejszy.
Według Żiżka, cała akcja koncentruje się i wynika z impotencji bohatera. Nie mogąc znieść mąk zazdrości i poczucia porażki, zabija żonę i rozpoczyna fantazmatyczną przygodę w podświadomości. Staje się kimś innym - wzorem
jurności i atrakcyjności, a zarazem własnym przeciwieństwem: pewnym siebie, witalnym i nierefleksyjnym mechanikiem samochodowym. Także żona w wyobraźni jest kim innym, a jednocześnie właśnie tym, za co ją fetyszystycznie i
masochistycznie chciał uważać: uosobieniem seksualnego rozpasania, męskich pragnień, czystym fantazmatem niewiernej, upragnionej kobiety. Tej kobiety jednak - nawet w swojej wyobrażonej roli - bohater "nigdy nie dostanie". Przepracowanie problemu na poziomie nieświadomym do niczego nie prowadzi, powtarza się ta sama historia a kobieta po raz drugi ginie. Wówczas to mechanik zamienia się ponownie w muzyka, którego dopadają wozy policyjne z włączonymi syrenami: w końcu zabił żonę (a wybraźnia to potwierdziła!). Proste a jakże przekonujące!
W tej interpretacji pociąga mnie najbardziej to, że opisuje ona porażkę fantazmatu z realnością, to że nie pozwala on od niej uciec, przezwyciężyć
jej. Porażkę w starciu z kobietą, przeciwko której uruchomione zostały wszystkie demoniczne, obsceniczne obrazy.
JM:
Tak, myślę, że ten film doskonale daje się streścić przez jeden ze słynnych lacanowskich paradoksów; nie jest tak, że uciekamy przed rzeczywistością w sny, ale odwrotnie, uciekamy do rzeczywistości przed traumatyczną prawdą snu, który ma w sobie „więcej prawdy” niż rzeczywistość. Tu mamy dokładnie taką sytuację. Na co zwróciłbym jeszcze uwagę to to, że fantazmaty jakie rozgrywa ten film są fantazmatami ściśle filmowymi, sen bohatera wydaje się być ukształtowany przez tradycję amerykańskiego kina, występujące w nim postacie wprost odnoszą się do typów postaci z jego historii. Ładnie ilustruje to tezę Żiżka, ze kino jest fabryką snów w tym sensie, iż uczy nas jak śnić, czego i jak pożądać, w fantazjach bohatera „Zagubionej autostrady” wyraża się tyleż jego podświadomość co popkultura. Mówiłaś dużo o postaci kobiecej, czy uważasz, że interpretacja Żiżka bliska jest tu podejściu feministycznemu?
KSz:
Tak, zbliża to ujęcie Żiżka do podejścia feministycznego, które interpretuje filmy niejako "pod włos" sugerowanej treści, mającej obwieszczać zwycięstwo męskiego porządku czy też - jeżeli ów ponosi porażkę - zamknięcie kobiety w kategorii obcości, jaką stanowi bycie np. postacią czystego zła. Przypomina mi się feministyczna interpretacja filmu "Fatalne zauroczenie", mówiącego o czymś bardzo podobnym. Michael Douglas przeżywa dwudniowy romans z Glenn Close. Sądzi, że nie będzie to mieć konsekwencji, kobieta jednak pragnie inaczej. On tymczasem ma żonę, o wiele od niej młodszą i bardzo skromną. Kochanka tymczasem jest bardzo wyzywająca, cielesna, co dodatkowo znajduje potwierdzenie w tym, że mieszka w proletariackiej dzielnicy tuż obok rzeźni. Porównanie tych dwóch kobiet to czysta klisza: starsza jest agresywna, zła i egoistyczna. Ma przesadną ekspresję, ostre rysy i dojrzałe ciało; rywalka jest potulna, młodziutka i klasycznie ładna a przede wszystkim pozbawiona aktywnego kobiecego pragnienia, którego tak się boi bohater. Boi się i pożąda, chcąc jednocześnie zabić to pożądanie. Close prześladuje go w coraz bardziej rozpaczliwy, agresywny sposób: niszczy mu samochód, zawiadamia żonę o ich romansie, porywa na jeden dzień córkę, zabija jej królika. Jak się jej pozbyć, jak pozbyć się pragnienia, które naruszyło domową harmonię (w końcu to on miał romans, do którego wbrew własnym wyobrażeniom nie został zmuszony)? Kochanka musi zginąć, ale nie z jego ręki, tylko z ręki anielskiej, słodkiej żony - rzecz jasna w obronie dziecka. To genialny przykład kina epoki Reagana (zło jest na zewnątrz, mieszka w gorszych dzielnicach, zagrażając zdrowej rodzinie i żadne okrucieństwo nie będzie przesadne, by się go pozbyć), lecz jednocześnie dowód nieradzenia sobie z tym co uosabia Close. Innymi słowy, z aktywną kobiecością, bezskutecznie wciskaną w kostium ostatecznego Zła.
JM:
A propos "Fatalnego zauroczenia", to na początku reżyser planował, że film będzie współczesną Madame Butterfly, była już nawet nakręcona wersja filmu, w której grana przez Glenn Close bohaterka, odtrącona przez kochanka popełnia samobójstwo. Nie spodobało się to studiu, wymusiło testy focusowe, publiczność też nie chciała takiego zakończenia i reżyser, Adrian Lyne, nakręcił nowe, to które znamy wszyscy.
KSz:
Pewnie dlatego zrobił inaczej, ponieważ dzisiaj już nie ma miejsca na Madame Butterfly (skądinąd historia znakomita do psychoanalitycznej interpretacji). To jest trochę tak jak z tych rozważań Żiżka we wstępie do rozdziału o Lynchu: jak dzisiaj przedstawić femme fatale? Pewne metody się skończyły, nie działają, jakimi metodami je zastąpić. Dla mnie te rozważania są cokolwiek ideologiczne, bo przekładają się na pytanie: jak skutecznie uśmiercać (uprzedmiotawiać, zamykać w obcości) kobiety w filmie, żeby to było wciąż wiarygodne wizualnie.
JM
A co wobec tego sądzisz o żiżkowskim ujęciu "Solaris" Tarkowskiego? Według mnie także bliskie jest ujęciu feministycznemu. Jak wiadomo Tarkowski zmienił raczej materialistyczną i oświeceniową powieść Lema w religijną wizję, uduchowioną przypowieść. Żiżek doskonale pokazuje jej głęboko mizoginiczny wymiar. Przy czym u Tarkowskiego mamy do czynienia z mizoginią bardzo specyficzną. O ile w zwyczajnych, nieskomplikowanych patriarchalnych fantazmatach kobiety istnieją tylko po to, by zaspokajać potrzeby (głównie seksualne) mężczyzn, to w Solaris kobieta wydaje się istnieć tylko dlatego, że mężczyźni grzeszą, jest dowodem ich słabości i upadku. Gdyby prześledzić, o czym naprawdę jest film "Solaris", to okazuje się, że o pojednaniu Syna z Ojcem (pisanych wielką literą, bo wszystkie postacie są w tym filmie traktowane bardzo archetypicznie) nad trupem Kobiety. Odrzucając kobietę(seksualność?) mężczyzna jedna się z Ojcem (bogiem?) i wraca do ziemskiego raju, za którym tęsknił na nieludzkiej, aseptycznej stacji kosmicznej. Myślę, że interpretacja Żiżka wydobywa celnie mizoginiczny rdzeń takiego głęboko religijnego myślenia.
KSz:
Do pewnego stopnia bym się zgodziła. U Tarkowskiego też mężczyzna chce się pozbyć kobiety, która stanowi treść jego wypartej, traumatycznej fantazji, bowiem przed wyprawą w kosmos popełniła samobójstwo. Jest ona całkowicie do niego sprowadzona, nie ma odrębnego pragnienia, jak bohaterka z "Fatalnego Zauroczenia" chociażby; nie jest nawet złem. Bohater chce się jej pozbyć i ona chce pozbyć się siebie, i to dwukrotnie – raz na Ziemi, a potem powtórnie w kosmosie, gdzie połyka truciznę uniemożliwiającą jej kolejną materializację. Żiżek jednak, opisując ten film, kreśli jedyną alternatywę dla kobiet dostępna w obrębie ortodoksyjnego lacanizmu: albo kobieta jest niewolnicą udająca osobę autonomiczną, albo jest niewolnicą całkowitą, w czym demaskuje cała relację. Pogrążając się w masochistycznej hiperidentyfikacji z narzuconym obrazem bardziej neguje patriarchalną relację niż szukając fałszywej autonomii (gdyż prawdziwa jest niemożliwa). W takim ujęciu jednak Madame Butterfly pozostaje paradygmatem, problemem kobiety jest tylko – ujmując sprawę metaforycznie - jak się najefektowniej i najmniej sztampowo zabić…
JM:
Kobieta w "Solaris" jest złem, choć nie jest przedstawiana w konwencji femme fatale, to jednak odciąga Syna od Ojca, burzy wertykalną relację między nimi. Ale chciałbym się skupić na tym co mówiłaś o Lacanie, więc według ciebie nie da się skonstruować na gruncie żiżkowskiego lacanizmu prawdziwie emancypacyjnego (niemasochistycznego, nie opartej na skrajnym poświęceniu) „programu”? Innymi słowy na ile takie dekonstruowanie tekstów kultury ma polityczny potencjał?
KSz:
Mam takie przeświadczenie – być może zbyt daleko idące – że wobec psychoanalizy Żiżka da się przedstawić podobne zarzuty, jakie Marcuse stawiał Erichowi Frommowi i Karen Horney, tylko nie odnośnie dostosowania do późnego kapitalizmu, tylko utrzymania – na zasadzie wiele się musi zmienić, żeby wszystko pozostało po staremu – tradycyjnego ujęcia filmowego, w którym mężczyzna przepracowuje swoje lęki i fascynacje związane z kobietami, te zaś są karane za dociekliwość, za własne pragnienia itp. Innymi słowy, chodzi o zachowanie – w innych warunkach i po feminizmie - zdualizowanej struktury z filmów Hitchcocka. Tyle o tym już napisano, że wystarczy chyba te strategie przypomnieć jedynie hasłowo: fetyszyzacja, voyeuryzm, rozmaite sposoby karania tych kobiet, które chcą widzieć i pragnąć zamiast być jedynie widziane (chociażby częsta przemiana: „nieatrakcyjna” okularnica, która patrzy, zmienia się w atrakcyjną kobietę, która nie patrzy, lecz jest oglądana). Z Lacanem jest to o tyle związane, że kreśli on pewną wizję, którą uważa za historycznie niezmienną: język należy do Ojca, kobieta nie istnieje. Ta wizja pokrywa się z tradycyjnym językiem filmowym. I tu i tu kobieta istnieje jedynie w męskim pożądaniu, poświęceniu dla mężczyzny lub - najmocniej - macierzyństwie. Czy nie zastanawia Cię, iż Żiżek, rzekomo krytyczny wobec owej redukcji kobiet, tak się zachwyca „Przełamując fale” von Triera? Czy to nie kolejna ówspołcześniona madame Butterfly?
JM:
Jest faktem, że Żiżek nie zajmuje się kinem feministycznym, np. Catherine Breillat, które próbowało szukać środków wyrazu przełamujących te dychotomie, o których mówiłaś. Zresztą w ogóle, brakuje mi w tej książce analiz kina najnowszego, jego ideologicznych kontekstów, za dużo jest zajmowania się filmami, które już zostały przez filmoznawstwo przepracowane. Klasyczne kino, zwłaszcza hollywoodzkie, jest kinem gdzie spojrzenie kamery utożsamione jest ze spojrzeniem heteroseksualnego mężczyzny, zresztą jest to temat głęboko przemyślany przez feministyczną teorię filmu, od klasycznego tekstu Laury Mulvey "Przyjemność wzrokowa i kino narracyjne" poczynając. Zgadzam się, że te kategorie ciągle są obecne we współczesnym kinie, ale nakłada się na nie także pewien popkulturowy feminizm. Choć na poziomie reprezentacji wizualnej ciało kobiece ciągle jest estetyzowane, fetyszyzowane etc., to na poziomie fabuły te same bohaterki, które ukazywane są w ten sposób, są bardzo aktywne, asertywne, wykonują czynności jeszcze trzy dekady temu uznawane za „niekobiece”. I jest to tym groźniejsze, że problem ulega rozmyciu. Co do "Przełamując fale", to jest to film bardzo skomplikowany. Na pewno pomyślany był jako film w jakimś sensie „feministyczny”, film wyraźnie nawiązuje dialog z Dreyerem, którego twórczość była wyrazem sprzeciwu wobec pozycji kobiety w protestanckiej kulturze. Von Trier przeciwstawia kobietę, z jej wiarą opartą na miłosierdziu i poświęceniu, z jej osobowością całkowicie wyzbytą egoizmu, protestanckiej wspólnocie opartej na Prawie, która nie rozumie jej poświęcenia. Z jednej strony mamy w tym filmie silny przekaz, że to co robi bohaterka jest prawdziwym chrześcijaństwem, że świat oparty na jej wartościach byłby światem lepszym. Z drugiej na innym poziomie można go oczywiście odczytywać jako rodzaj interpelacji kobiet do tożsamości opartej o skrajne, masochistyczne poświęcenie.
KSz
Co do von Triera i jego wizji kobiet (bardzo zróżnicowanej i przez to interesującej) mam nadzieję, że poświęcimy mu osobną dyskusję. Na razie mogę powiedzieć, że Twoja interpretacja odpowiada mi, zwłaszcza że podobną można zastosować do innego filmu reżysera – „Tańcząc w ciemnościach”. Powracając do Żiżka. Utrafiłeś w sedno mojego zarzutu. Omijając pewne problemy, pewne gałęzie kina, filozof podejmuje ideologiczny wybór, który można interpretować tak, jak ja to zrobiłam: jako chęć utrzymania status quo w filmowym przedstawieniu relacji płci.
JM
Zwłaszcza, że jak o pokazuje przywołany przez Ciebie na początku naszej dyskusji przykład "Zagubionej autostrady", współczesne kino umie problematyzować te kwestie. Często przewijał się tu wątek Madame Butterfly jako pewnego archetypu kobiecego masochizmu. Ciekawie dekontruuje ten mit David Cronenberg w swoim filmie "M. Butterfly". Zaczyna się „klasycznie”, mamy francuskiego dyplomatę, który przyjeżdża do maoistowskich Chin i zakochuje się w aktorce z chińskiej opery, ale okazuje się, że kobieta którą kochał była mężczyzną odgrywającym rolę kobiety. Płciowość została w tym filmie zredukowana do gry, roli do odegrania, konwencji, a kobiecość(czy to w wersji femme fatale, czy „kobiety Orientu”), do pewnego fantazmatu. Bohater, który odgrywa kobietę mówi tam w pewnym momencie, że tylko mężczyźni wiedzą czego mężczyźni pragną i dlatego tylko oni mogą być prawdziwymi kobietami. Cronenberg pokazuje jak płciowość jest odgrywaniem roli, do której powołuje jednostkę kontekst społeczny. Szkoda, że w "Lacrimae Rerum" nie ma więcej prób przyłożenia Lacana do takich problemów i takiego kina.