2008-02-07 12:05:22
„Labirynt fauna” Guillermo del Toro, film sprzed dwóch lat, jest kolejnym obrazem próbującym mierzyć się z tematem wojny w Hiszpanii i dziedzictwem frankizmu. Akcja rozgrywa się w 1944 roku, na głębokiej hiszpańskiej prowincji, gdzie działania zbrojne prowadzą wciąż ostatni partyzanci republikańscy. Bohaterką jest mniej więcej dziesięcioletnia Ofelia, której matka wyszła za mąż za kapitana frankistowskiej armii dowodzącego akcją pacyfikacji partyzantów w regionie. Narracja prowadzona jest w dużej mierze z punktu widzenia dziewczynki. Język, jaki del Toro wybrał dla swojego filmu jest językiem bajki, obok realistycznej historii oglądamy fantazje Ofelii. Zawarte w nich okropności są odbiciem tego co dzieje się wokół niej. Dziewczynka ucieka z koszmaru w koszmar. Bajkowa wyobraźnia reżysera wciąga widza, przynajmniej mnie; wykreowany na ekranie bajkowy świat jest bardzo sugestywny. Pytanie tylko, po co sięgać po taki język w momencie gdy nie ma już frankistowskiej cenzury, dlaczego wybrano taką poetykę, by mówić o tak ważnych, także dla współczesnej Hiszpanii sprawach? Gdyż nie zapominajmy, że film włącza się w dyskusję, jaką o hiszpańskiej przeszłości rozpoczął rząd Zapatero, kwestionując hiszpańską wersję „grubej kreski”.
Katarzyna Szumlewicz:
Dla mnie także film był poruszający i wciągający, tym bardziej jednak zadawałam sobie pytanie, po co jest podwojony, po co mówi to samo dwoma różnymi językami. U Carlosa Saury oniryczny język stanowił bardzo udane obejście cenzury. Wyobraźnia dziewczynki z "Nakarmić kruki" czy świat upiornych doświadczeń bohaterki "Anny i wilków" były sposobami mówienia o frankizmie nie wprost. Tutaj natomiast mówi się o nim mocno i oskarżycielsko, przedstawiając jednocześnie jego odbicie w wyobraźni nieszczęśliwego i bardzo wrażliwego dziecka. Przy czym wyobraźnia to zupełnie inna niż w oniryzmie Saury, zaprawiona pop kulturą i gatunkiem fantasy. Historia snuta przez Ofelię jest z punktu widzenia logiki baśni bardzo spójna i wiarygodna. Przekonują mnie próby inicjacyjne dziewczynki mające uzdrowić jej matkę i pomóc przyjść na świat braciszkowi czy wizja alternatywnego podziemnego świata, gdzie można się skryć przed grozą rzeczywistości i napotkać... to samo w postaci potwora bez oczu, goniącego za nią po ciemnych korytarzach tylko dlatego, że uszczknęła winogrono z jego suto zastawionego stołu (co stanowi dalekie echo mitu Demeter i Kory, gdzie zjedzenie pestek granatu oznacza wyrok pozostania każdego roku na wiele miesięcy w podziemiach). Pewną moją wątpliwość budzi estetyka; zarówno ów budzący autentyczne przerażenie potwór jak i cicerone po podziemnym świecie, tytułowy Faun, zbyt mocno przypominają animację komputerową. Film jest także bardzo drastyczny w swojej warstwie "realistycznej". Widzimy tam amputację nogi bez znieczulenia oraz bardzo dosłownie pokazane tortury. Czy okrucieństwo tych scen nie jest jakoś unieważnione przez fikcyjne stwory podziemi, przez motyw komercyjnego, horrorowego straszenia?
JM:
Zgadzam się, że ten film jest bardzo popkulturowy i silnie nawiązuje do estetyki komiksu, czy - w scenach fantastycznych - gier komputerowych. Próby inicjacyjne Ofelii mogłyby wręcz posłużyć jako punkt wyjścia do scenariusza jakiejś gry wideo. Zresztą del Toro wcześniej kręcił właśnie takie filmy, jego poprzedni obraz na temat wojny domowej w Hiszpanii „Kręgosłup diabła” utrzymany jest w konwencji horroru, zaś przed „Labiryntem…” popełnił on dwie bardzo komercyjne adaptacje komiksów („Blade II” i „Hellboy II”). Patrząc zatem na jego „politykę autorską”, ta poetyka tak bardzo tu nie dziwi. Pytanie, na ile popkulturowość służy tematowi. O ile sceny koszmarów Ofelii bronią się filmowo bardzo dobrze, gorzej jest z częścią „realistyczną”. Najmniej przekonująca, zupełnie groteskowa w swoim złu, jest postać kapitana Vidala, ojczyma Ofelii, który jest tu po prostu jakimś komiksowy superłotrem, psychopatycznym sadystą, postacią zupełnie jednowymiarową. Tymczasem frankizm nie był dziełem psychopatów, tylko „porządnych mieszczan” (co doskonale pokazuje Saura). W postaci Vidala problem frankizmu czy hiszpańskiej kultury maczyzmu, z której jakoś tam wyrastał jest zupełnie zbanalizowany. Na pewno ten język, ta estetyka była ukłonem w stronę współczesnego widza, to „podwojenie” było może konieczne jako opakowanie dla niełatwego tematu. Ale mam wątpliwości, czy w koncesji na rzecz popkulturowej poetyki del Toro nie poszedł za daleko.
KSz:
Zgadzam się, że postać Vidala jest zmitologizowana, nierealna. To faszysta jak z wystawy, na która rzucił się onegdaj nasz sarmata Olbrychski z szablą. To więc mężczyzna przystojny, z wojskowym sznytem, skrajnie wytrzymały na ból (gdy zszywał sobie rozdarty policzek bodaj cienkim drutem czy żyłką nie wytrzymałam i pomimo grozy sytuacji parsknęłam śmiechem), niezwykle okrutny, nieczuły na problemy swojej żony. Mówi on do lekarza, że jeśli zaistnieje sytuacja, w której da się uratować albo kobietę, albo dziecko, niech ratuje jego dziecko. Tak więc charakter czarny jak najczarniejsza noc i przez to niewiarygodny. A przecież frankiści torturowali, mieli do żon podejście skrajnie hierarchiczne (tym bardziej gdy żona pochodziła - jak tutaj - z niższych sfer), mieli też kult męskiej twardości i swoistego okrutnego piękna. Tyle że w filmie nie jest to dekonstruowane, reżyser bierze ową ideologię całkiem serio, w związku z czym widzi faszyzm takim, jakim on sam chciał siebie widzieć. A przecież Vidal powinien być komiczny nie mimo woli reżysera! Widocznie jednak nie mógł, gdyż to burzyłoby symetrię, wedle której "dobrzy" partyzanci są tak szlachetni, że aż święci; mają wielkie szczere oczy i wygląd, no nie wiem, niewinnych elfów. Co wskazywałoby, ze film ma ambicję stworzenia nowego narodowego mitu, wyraźnej czarno-białej matrycy jak myśleć, która angażuje także podświadomość i przyzwyczajenia do pop kultury. Jakoś to mi nie pasuje do artystycznych ambicji filmu. Tutaj chyba tu następuje największy zgrzyt, który sprawia, że ów wybitny, poruszający film nie jest spójnym arcydziełem.
JM:
Na pewno film ma funkcję mitotwórczą, jest w sposób zamierzony czy nie narzędziem polityki historycznej Zapatero. Zapateryzm zakwestionował historyczną narrację, zgodnie z którą właściwie nie wiadomo kto miał rację w wojnie domowej, okrucieństwo i „rachunki krzywd” były po obu stronach, a w ogóle to lepiej o tym zapomnieć, bo przecież mamy teraz demokrację i to co było w latach trzydziestych czy czterdziestych nie jest dla niej ważne. Problem polega na tym, że jest ważne i Zapatero ma rację próbując przywrócić w publicznej pamięci właściwą miarę tamtym czasom. Dobrze, że kino włącza się w tą historyczną dyskusję, szkoda tylko, że „Labirynt…”, film artystycznie bardzo sugestywny, ślizga się po powierzchni tego, czym był frankizm. Faszyści są tu po prostu źli, nie bardzo też wiadomo, o co walczą republikańscy partyzanci. Faszyzm jest tu rycerski, arystokratyczny, gdy tak naprawdę (jak pokazał to genialnie Fellini w „Amarcordzie”) był on przede wszystkim drobnomieszczański. Vidal ma szczególny fetysz, zegarek, który jego odziedziczył po ojcu, także wojskowym. Ten zegarek jego ojciec trzymał w dłoni gdy umierał na polu bitwy. Vidal myśli tylko o swoim nienarodzonym synu (wyklucza, by mógł spłodzić córkę), jego żona liczy się dla niego tylko jako matka dziecka. Chodzi mu o to, by przekazać synowi ten sam typ męskości, te same wartości, których sam jest reprezentantem. Ofelia ratuje swojego brata przed tym losem, syn Vidala nie będzie kontynuował rodzinnych tradycji, co stanowi niejasną zapowiedź nowej Hiszpani, której tożsamość opiera się na zanegowaniu frankizmu. W ten sposób del Toro chyba rzeczywiście próbuje tworzyć genealogię tej Hiszpanii, którą politycznie reprezentuje Zapatero.
KSz:
Dla mnie „Labirynt Fauna” jest interesujący zarówno tam gdzie jest artystycznym zwycięstwem, jak tam gdzie stanowi porażkę. W zeszłym tygodni rozmawialiśmy o "Księżniczkach" de Aranoi. Mimo wielkiej różnicy ich treści, coś te dwa filmy łączy. Mają odważne, lewicowe ambicje, mierzą się z wieloma problemami jednocześnie. Nie unikają przy tym pomyłek, przede wszystkim w mieszaniu technik narracyjnych oraz w schematyzmie postaci, zwłaszcza absolutnie złych mężczyzn, przeciwstawionych w jednym anielsko dobrej kobiecie a w drugim krystalicznie szlachetnym partyzantom w drugim filmie. Gdy porównamy "Księżniczki" ze "Wszystko o mojej matce" czy "Labirynt fauna" z "Anną i wilkami" widać, że miały one powiedzieć od poprzedników w jakimś sensie więcej i bardziej bezpośrednio, ale – być może właśnie z powodu tych ambicji - mniej się udały, są mniej przekonujące. W obu współczesnych filmach natomiast wielce pozytywne wrażenie robi bardzo świeży, nowatorski nacisk na to, by nie przemilczać ważnych problemów społecznych i historycznych, by się z nimi zmagać nawet nie w pełni udany sposób. I to bym nazwała największą zaletą i nadzieją kina epoki Zapatero.