Doszło do tego, że pogwałciliśmy dokładnie te same prawa człowieka, o których wciąż trąbiliśmy Rosjanom - i Arabom - podczas Zimnej Wojny. Prawdopodobnie też wszystkie zasady wpisane przez nas w porozumienia i konwencje, których celem było uczynienie świata bezpieczniejszym po II Wojnie Światowej zostały obrócone w niwecz. Mimo to wciąż uparcie powtarzamy, że nasze zwycięstwo jest w zasiegu wzroku.
Gdzie mamy dzisiaj na przykład do czynienia z terrorem?
Oczywiście na ulicach Bagdadu, to nie ulega wątpliwości. I jeżeli będziemy dalej robić to, co robimy, to najprawdopodobniej zagości on po raz kolejny na naszym wspaniałym Zachodzie. Ale terror ma też miejsce w więzieniach i komorach tortur na Bliskim Wschodzie. Dokładnie w tych więzieniach, do których wspaniałomyślnie przez ostatnie trzy lata wysyłaliśmy naszych więźniów. Słowa Jacka Straw, w których przekonuje, że ci ludzie nie byli wysyłani do tych więzień po to, by ich torturowano, są z pewnością jedną z czołowych wśród tych wszystkich absurdalnych wypowiedzi, którymi nas karmiono w czasie "wojny z terrorem". Jeżeli celem nie było poddanie ich torturom - co spotkało tego nieszczęsnego Kandyjczyka, którego przewieziono z Nowego Jorku do Damaszku - to jaki mógłby być inny powód, by ich gdziekolwiek wysyłać?
I w jaki sposób zamierzamy "wygrać" tę wojnę ignorując jednocześnie wszystkie niegodziwości i nieprawości, które zsyłamy na tą część świata, z której pochodzili ci, którzy 11 września uprowadzili samoloty? Jak często Bush z Blairem opowiadali o "demokracji"? A jak rzadko mówili oni o "sprawiedliwości", o zadośćuczynieniu za historyczne krzywdy, o położeniu kresu torturom? Oczywiście większość ofiar rozpętanej przez nas "wojny z terrorem" straciła swoje życie w Iraku (nie cofnęliśmy się tam również przed stosowaniem tortur).
Jednak, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, wolimy zbywać milczeniem koszmar, którego świadkami są ludzie żyjący w Iraku. Nawet nie wiemy - nie jest nam dane to wiedzieć - ilu z nich zginęło w tej wojnie. Wiemy, że w lipcu, w samym tylko Bagdadzie w wyniku przemocy śmierć poniosło 1100 Irakijczyków. To jest właśnie terror.
A ilu ludzi poniosło śmierć w innych irackich miastach: w Mosulu, Kirkuku i Irbili, Amarze, Faludży, Ramadi, Nadżafie, Kerbali i Basrze? Trzy tysiące w samym lipcu? Czy może cztery? I jeśli te szacunki odzwierciedlają rzeczywistość, to oznacza to 36 czy 48 tysięcy ofiar w ciągu roku - co czyni dane o 100 tysiącach zabitych w wyniku wojny w Iraku - dane, które Blair wyśmiał - bardzo ostrożnymi, nieprawdaż?
To nie było przecież tak dawno temu, gdy Bush wyjaśniał nam, że wszystkie kraje arabskie któregoś dnia zapragną, by wolność i demokracja budowane w Iraku stały się również i ich udziałem. Nie znam żadnego Araba, którego marzeniem byłby ten żałosny iracki scenariusz, choćby tylko dlatego, że wiąże się on z silnymi podziałami - wynikającymi z przynależności do określonych społeczności – w kręgach wyłonionej w wyborach władzy.
Ariel Sharon dopiął w tym roku swego, gdy udało mu się swoją kolonialną wojnę uczynić częścią "wojny z terrorem". Udało się również Al-Kaidzie rozszerzyć obszar swoich opartych na przemocy działań na inne kraje arabskie. Po Egipcie ofiarą została Jordania. Każdy, kto uczestniczy w tej kolosalnej operacji wojennej na Bliskim Wschodzie stał się wrogiem. Dlaczego, jestem czasem pytany przez Irakijczyków, siły amerykańskie - powietrzne lub lądowe - znajdują się w Uzbekistanie? I w Kazachstanie, Afganistanie, w Turcji i Jordanie (i w Iraku), a także w Kuwejcie, Katarze, Bahrajnie, Omanie, Jemenie, Egipcie i Algierii (znajduje się tam, w pobliżu Tamanrasset, baza amerykańskich oddziałów sił specjalnych, które współpracują z tą samą algierską armią, która dokonała w latach 90-tych masakry ludności cywilnej)?
Wystarczy rzut oka na mapę, by zobaczyć Amerykanów na Grenlandii, w Islandii, Wielkiej Brytanii, Niemczech, byłej Jugosławii i Grecji - przy granicy z Turcją. Jak doszło do powstania tej swoistej żelaznej kurtyny rozciągającej się od gór lodowych do granic Sudanu? To są fundamentalne pytania stawiane przez każdego, którego celem jest próba zrozumienia "wojny z terrorem".
A ci, którzy podkładają bomby? Skąd oni są, skąd pochodzi ta armia samobójców? Wciąż naszą obsesją jest Osama bin Laden. Czy żyje? Tak. Czy ma to jakieś znaczenie? Wszystko wskazuje na to, że niewielkie. On już stworzył Al-Kaidę. Potwór przyszedł na świat. Wyrzucanie milionów dolarów po to tylko, by schwytać bin Ladena, jest pozbawione sensu, podobnie jak aresztowanie fizyków jądrowych po tym, jak wynaleźli oni bombę atomową. To jest już za nami i musimy z tym żyć.
Dopóki nie podejmiemy działań mających rozwiązać prawdziwe problemy Bliskiego Wschodu, z jego historią pełną cierpień i niesprawiedliwości, ona - Al-Kaida - będzie wciąż w naszym najbliższym otoczeniu. Mój ostatni rok zaczął się ogromną eksplozją w Bejrucie, 400 metrów ode mnie, w wyniku której stracił życie były premier Libanu Rafiq Hariri. Kontynuacją tego była bomba, która wybuchła 7 lipca w pociągu linii Piccadilly, którą sam jechałem dziesięć minut wcześniej. Przyszło nam żyć w świecie pełnym zagrożeń. Wydaje mi się, że w tej sytuacji każdy z nas musi podejmować jasne decyzje. Moim postanowieniem jest niedopuszczenie do tego, by dzień 11 września 2001 roku przewrócił mój świat do góry nogami. Bush może sobie myśleć, że 19 arabskich morderców zmieniło jego świat. Ale ja nie zamierzam pozwolić, by oni zmienili mój świat. Mam nadzieję, że to właściwa decyzja.
Robert Fisk
tłumaczenie: Sebastian Maćkowski
Artykuł ukazał się w dzienniku "The Independent".