W Polsce od 16 lat trwa nie przebierająca w środkach walka klasowa. Z idealistycznego jaja "Solidarności" wykluł się dziki i bezwzględny kapitalizm o rysach przywodzących na myśl czasy, które niektórzy naiwni uważali za zaprzeszłą historię. "Ziemia Obiecana" Reymonta czy "Czarne skrzydła" Kadena-Bandrowskiego, powieści ukazujące wyzysk klasy robotniczej i nędzę bezrobocia, które w latach Polski Ludowej czytało się jak bajki o żelaznym wilku, nabrały zaskakującej aktualności. Być może jednak trzeba od razu dokonać korekty w miejscu słowa "walka", w odniesieniu do obecnej sytuacji prawdopodobnie mało trafnego. Walka bowiem, to wzajemna wymiana ciosów, nawet gdy pomiędzy walczącymi istnieje wyraźna nierównowaga. Tymczasem w Polsce od wielu lat mamy do czynienia z atakiem i skuteczną aneksją kolejnych obszarów z jednej tylko strony, ze strony kapitału. Strona druga, czyli świat pracy broni się na ogół tak słabo, a przy tym w warunkach tak wielkiego rozproszenia, że o żadnej walce nie ma mowy. Być może trafniejszym określeniem dla tej sytuacji byłoby słowo "pacyfikacja". Mamy przy tym milczące na ogół związki zawodowe, a choć zapewne mają one swoje osiągnięcia w poszczególnych branżach i zakładach pracy, to o jakimkolwiek wyrazistym froncie walki związkowej trudno mówić. Jest zdumiewające, że w Polsce, kraju bardzo brutalnego kapitalizmu i brutalnego wyzysku, mamy iście wersalskie w formach działania związki zawodowe, ale to przecież nie jedyna z polskich osobliwości. Przyczyny tego stanu rzeczy są rozmaite, ale jednym z nich jest panujący nad Wisłą klimat intelektualny. Jego istotą jest zwycięstwo ducha szantażu wobec pracowników i poczucia ich podrzędności w życiu społecznym i ekonomicznym, który znalazł sobie - o dziwo - prawo obywatelstwa także wśród części pracowników najemnych. Owe nieustające natarcie kapitału i patronatu przeciw pracownikom nie byłby tak skuteczne, gdyby na ich zapleczu nie działała grupa ludzi dostarczających atakującym intelektualnej i emocjonalnej amunicji.
10 przykazań wyzyskiwaczy
Na tych wojennych wojennych werblach przygrywa grupa ekonomistów, publicystów i tzw. ekspertów, skupionych głównie wokół tygodnika "Wprost", ale dających gościnne występy również w innych pismach. Ich głos słychać niemal od początku tzw. transformacji ustrojowej, ale z każdym rokiem staje się coraz bardziej natarczywy. Należą do ich m.in. Jan Winiecki, Robert Gwiazdowski, Michał Zieliński, Wacław Wilczyński, Rafał Ziemkiewicz. Z ich wynurzeń i artykułów można wysnuć taki oto, zapewne niekompletny, zestaw przykazań.
Po pierwsze, jedynym racjonalnym, efektywnym i błogosławionym ustrojem gospodarczym jest kapitalizm wedle neoliberalnych recept. Po drugie, wszelkie prawa pracownicze są zgorszeniem i głupstwem. Po trzecie, pracownicy na ogół nie rozumieją swojego interesu, ktory próbują wywalczyć wedle fałszywych recept, a jedyną drogą do dobrobytu jest poddanie się wyzyskowi. Po czwarte, najważniejszą z wolności jest wolność do wyzysku. Po piąte, wolność od wyzysku jest fałszywą wolnością. Po szóste, kapitalista ma święte prawo do zysku i wyzysku. Po siódme, pracownik ma psi obowiązek bez szemrania poddawać się wyzyskowi. Po ósme, nierówności społeczne i bieda to nieodłączny, a przy tym pożądany atrybut życia społecznego, straszak na pracowników najemnych, czyli potencjalnych nierobów. Po dziewiąte związki zawodowe, to organizacja kryminalna. Po dziesiąte, bogaci są solą ziemi, a biedni jej mierzwą.
Przy tym trzeba podkreślić, że powyższy katalog nie jest jakimś satyrycznym, prześmiewczym przejaskrawieniem tej wizji życia społecznego i ekonomicznego. Jej krzewiciele rzeczywiście, zupełnie na serio głoszą takie poglądy, gęsto obdarzając swoich oponentów epitetatami w rodzaju "rozpasane lewactwo", "lenie", "roszczeniowy motłoch". Znamienne, że uporu godnego lepszej sprawy, z jakim wykrzykują swoje poglądy, nie ostudziła społeczna klęska minionego 16-lecia, wywołana przez rozpasany darwinizm ekonomiczny. Głoszą je z równie głupkowatym entuzjazmem, z jakim głosili je na początku nieudanej polskiej transformacji.
Rozmowa między "panem, wójtem, a plebanem"
Ostatnio można ich było zobaczyć w telewizyjnym programie katolickim "Między niebem a ziemią". Gośćmi rumianego, zadbanego księdza byli - pałający samozadowoleniem, propagandysta dzikiego darwinizmu społecznego w randze profesora ekonomii, stały gość tygodnika "Wprost" - Jan Winiecki, zapalczywy ideolog wdeptywania w błoto świata pracy i bezkrytycznego wychwalania najbardziej barbarzyńskich postaci kapitalizmu oraz świątobliwie słodki katolicki publicysta - dr Tomasz Terlikowski, zwolennik całkowitego zakazu aborcji i pełnego przyzwolenia na biedę, bo ona to przecież "sacra miser", przy tym potrzebna do dobrego samopoczucia, a także moralnego zbudowania bogatych. Ci trzej panowie, na których twarzach malowała się zacna łaskawość i obłudna dobrotliwość sytych obywateli, żywo dyskutowali o sposobach postępowania z biednymi. Robiło to wrażenie rozmowy instruktażowej na temat postępowania ze zwierzętami, a w studiu unosił się ton wyższości. Inną okazją do zabrania głosu przez przedstawicieli tego nurtu były niedawne wypadki na paryskiej Sorbonie, gdzie studenci wystąpili w obronie praw swojej generacji do takiej wartości w życiu społecznym i zawodowym jak stabilizacja w miejscu pracy. Plagą epoki rozpasanego liberalizmu czy ponownie zdziczałego kapitalizmu, poza bezrobociem i wzmożonym wyzyskiem, jest bowiem coś, co kiedyś przybierało znacznie skromniejsze rozmiary - niestabilność w pracy i związana z tym chwiejność podstaw bytu. Znamienne, że atak ten nastąpił we Francji, która przez dziesięciolecia potrafiła połączyć efektywość wytwarzania z socjalnym charakterem podziału jego owoców. Podobnie jak kraje skandynawskie, a w odróżnieniu np. w USA, kraj ten od dziesięcioleci wolny był od drastycznych kontrastów społecznych i krzyczącej biedy. Nic dziwnego zatem, że to właśnie we Francji ów neoliberalny zamach na prawa najmłodszych pracowników, dokonany przez prawicowy rząd de Villepina wzbudził taki ostry sprzeciw. Na ten przejaw sprzeciwu wspomniani heroldowie darwnizmu zareagowali szyderstwem i złością - "Mięczaki po parysku" brzmi tytuł tekstu Agatona Kozińskiego w najnowszym numerze "Wprost".
Potrzeba rekonstrukcji nowoczesnej socjalistycznej świadomości
Jako się rzekło, psychologiczna operacja zawstydzania świata pracy z tego powodu, że choćby z rzadka ośmiela się upomnieć o swoje racje powiodła się. Jednak tylko w Polsce proces ten zaszedł tak daleko. Zohydzenie symboli socjalizmu, języka walki pracowniczej, podeptanie socjalistycznych sztandarów dokonało się u progu lat 90. w sposób totalny. Wykastrowany ze swoich tradycyjnych symboli świat pracy stał się całkowicie bezbronny. Nic dziwnego, skoro u progu lat 90. niejeden lewicowy publicysta posypywał głowę popiołem i przyznawał wyższość generalanym racjom naturalnego i chciałoby się rzec - dziedzicznego przeciwnika. Jednym z symboli tego stanu ducha było przyjęcie przez największą partię lewicy, Sojusz Lewicy Demokratycznej języka i symboliki właściwie neutralnej, chciałoby się rzec, "bezpłciowej". Jednak bez wyzbycia się kompleksów i wstydu za - prawdziwe i urojone - grzechy swoich lewicowych poprzedników polska, lewica nie znajdzie drogi do świadomości szerkoich kręgów. Dziś okazuje się ostatecznie, że zaklęcia, kłamstwa i złorzeczenia heroldów kapitału objawiły ostatecznie, po 16 latach, swoją nędzę intelektualną i moralną. Gołym okiem widać, że nadchodzi najwyższy czas na kontrofensywę.
Krzysztof Lubczyński
Artykuł pochodzi z "Impulsu" - dodatku do dziennika "Trybuna".