Borejza: A moja mama jest...

[2006-06-22 21:01:13]

"Nie znam biednych studentów" Studentka UJ

93 proc. Polaków uważa, że warto się kształcić (CBOS, 2004). Wyższego wykształcenia dla swoich dzieci chce ok. 85 proc. Jest to najczęściej wymieniany czynnik życiowego powodzenia dzieci.

W takiej sytuacji szczególnego znaczenia nabiera postulat równych szans edukacyjnych. Zapewnienie możliwie równych szans na starcie życiowej drogi powinno być jednym z podstawowych celów polityki edukacyjnej państwa. Wymaga tego nie tylko najbardziej elementarnie pojmowana sprawiedliwość społeczna, ale także sprawne działanie gospodarki rynkowej. Do efektywnego działania wymaga ona mechanizmu merytokratycznego, a więc tego, aby wysokie stanowiska nie były zarezerwowane dla najlepiej urodzonych, a dla tych, którzy najlepiej nadają się do ich obejmowania. W innym wypadku struktura społeczna zamyka się, pogłębia się społeczne wykluczenie, a z rozwoju gospodarki korzystają, tak jak dotychczas, jedynie najbogatsi.

Wspomniałem wyżej o aspiracjach edukacyjnych Polaków, którzy w zdecydowanej większości widzą dla swoich dzieci szansę właśnie w zapewnieniu im odpowiedniego wykształcenia. Jednak mimo niemal równych chęci i znacznych niekiedy poświęceń ze strony uboższych, szanse na to nie są równe. Wręcz przeciwnie - są bardzo nierówne. Zależą od zasobów materialnych rodziców. Ale nie tylko. Bardziej nawet od kapitału kulturowego i społecznego rodziny. Szczególnego znaczenia w naszej rzeczywistości nabierają właśnie te dwa ostatnie rodzaje kapitału, a więc wykształcenie rodziców i zasięg ich kontaktów społecznych. Nie chodzi tutaj nawet o popularne załatwianie spraw "po znajomości", choć i to ma swoje znaczenie. Po co człowiek bez koneksji ma kończyć prawo lub medycynę, skoro nie ma szans na ukończenie aplikacji lub odbycie stażu? Jest to jednak rzecz bardziej złożona.

Jedną z głównych przyczyn, które powodują, że właśnie te elementy determinują w tak dużym stopniu przyszłość dzieci jest niski na ogół poziom polskich szkół. Kiepsko opłacani i często równie słabo przygotowani nauczyciele nie są w stanie wyrównać braków, z jakimi dzieci przychodzą z domów. A jeżeli dzieci nie są w stanie "nadganiać" w szkole, to nie są w stanie robić tego w ogóle. Szczególnie dobrze widać to na przykładzie języków obcych. Mniej zamożne rodziny nie są w stanie zapewnić dzieciom ich nauki, jest ona zbyt kosztowna. Ubogie rodziny deklarują, że przeznaczają mniej więcej jedną dziesiątą swoich dochodów na edukację dzieci. I każdy, kto choć trochę zna polskie realia wie, że to są dla tych rodzin niebagatelne kwoty, a jednocześnie zbyt małe na zaspokojenie potrzeb edukacyjnych dziecka (takich właśnie jak nauka języków obcych). Zresztą jak można mówić o szkołach językowych, skoro polskie dzieci chodzą do szkoły głodne.

Stypendia, poza szkołami wyższymi, praktycznie nie istnieją. Pomoc państwa jest żadna nawet dla tych, którzy mają najlepsze wyniki. A pomijając to, że taka pomoc jest chyba najlepszą inwestycją w przyszłość, to nie jest ona wcale dla naszego kraju zbyt droga. Chociaż może nie - wnosząc z działań i wypowiedzi posłów, dla naszego kraju zbyt drogie jest wszystko oprócz poselskich diet. Za droga jest nawet normalność.

To wszystko przekłada się na rodzaj szkół wyższych, do jakich udaje się dostać dzieciom z rodzin o różnym statusie. A że na studia idą już niemal wszyscy, to sytuacja, w której za wskaźnik osiągnięć edukacyjnych można było wziąć po prostu wyższe wykształcenie, dawno odeszła w niepamięć. Od formalnego poziomu wykształcenia ważniejsza jest szkoła jaką się kończy. "Najbiedniejsi trafiają do uczelni płatnych" (Maria Jarosz), a są to przeważnie, z kilkoma zaledwie wyjątkami, uczelnie gorsze niż szkoły publiczne. A te wyjątki też są zarezerwowane raczej dla zamożnych.

Niestety nie można określić dokładnie jak w Polsce przedstawia się coś, co w socjologii nosi nazwę współczynnika szans edukacyjnych, a więc stopnia, w jakim pochodzenie społeczne wpływa na uzyskane wykształcenie. Nie można, bo "nie wiemy, co który potomek rodziny inteligenckiej, chłopskiej czy robotniczej jest studentem I roku studiów - w III Rzeczypospolitej dane źródłowe uniemożliwiają ustalenie tych proporcji". Można jedynie szacować, a "z danych szacunkowych wynika (...), że student z rodziny rolniczej czy robotniczej jest na uczelniach publicznych ewenementem." (Maria Jarosz) Statystyki tego rodzaju, a więc pozwalającej określić pochodzenie społeczne studentów nie prowadzi się od początku lat 90-tych. Jej prowadzenie zarzucono, aby odejść od pochodzących z PRL-u wzorów "punktów za pochodzenie" oraz klasowego obrazu społeczeństwa. W nowej rzeczywistości to chyba miało być bez znaczenia. Miały się liczyć jedynie zdolności i pracowitość. Miały. Drugą Japonią też mieliśmy być.

Wielka szkoda, że nie dysponujemy dokładnymi informacjami ponieważ takie dane - zwłaszcza gdy można byłoby je odnieść do najlepszych szkół w kraju - dałyby dokładny obraz tego, jak pozycje społeczne reprodukują się w Polsce. Być może uświadomiłyby ludziom, że III RP jest niesprawiedliwa nie tylko dla nich, ale także dla ich dzieci. Wnosząc z prostej obserwacji, obraz ten przedstawiałby sytuację dramatycznego wykluczenia osób pochodzących z rodzin robotniczych, chłopskich i po prostu biednych. Jednocześnie mielibyśmy olbrzymią nadreprezentację dzieci inteligentów i przedsiębiorców. Tytułowe słowa "a moja mama jest..." są codziennością na polskich uczelniach. I niewielu jest dumnych z robotniczego zawodu swoich rodziców. Zapewne dlatego, że niewielu ma rodziców z robotniczym zawodem. A szkoda.

Można stwierdzić, bo niektórzy tak robią, że są to dzieci zdolniejsze i dlatego to one korzystają z dobrodziejstw darmowej edukacji oraz stypendiów naukowych i nierzadko socjalnych (sic!). Tyle, że takie stwierdzenie ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Pozornie równe kryteria przyjmowania na uczelnie wyższe w świetle struktury naszego społeczeństwa wykluczają niemal automatycznie dzieci zdecydowanej większości Polaków. A to, że stypendia trafiają do rąk osób, które wydają je na drobne zakupy, nie najlepiej świadczy o działaniu tego systemu.

Taka sytuacja jest szczególnie dotkliwa, gdy zwróci się uwagę na korzyści, jakie ciągle jeszcze daje wyższe wykształcenie. Zwłaszcza zdobyte na lepszych uczelniach. Polacy uważają, że warto się kształcić, ponieważ pozwala to na uzyskiwanie wyższych dochodów, uniknięcie bezrobocia oraz generalnie lepszą jakość życia. I mają rację. W grupie wiekowej 25-29 lat poziom bezrobocia absolwentów wyższych uczelni nieznacznie przekracza 5 proc. W tej samej grupie przekracza on 20 proc. wśród osób z wykształceniem średnim i dochodzi do 30 proc. wśród osób z niższym od średniego. Nie pozostaje też bez wpływu na poziom zarobków. Jednak te zalety coraz bardziej ograniczają się do najbardziej prestiżowych szkół. A te, kiedy "prawie bezbłędnie działał - i działa - system międzypokoleniowego dziedziczenia dobrych pozycji." (Maria Jarosz), są dla dziecka przeciętnego Kowalskiego de facto zamknięte. Kwestia reprodukcji elity transformacyjnej, bo właśnie takie zjawisko obserwujemy, nie jest jedynie kwestią niesprawiedliwości społecznej i wadliwego działania mechanizmu merytokratycznego rozdziału pozycji. To także sprawa wypychania poza nawias problemów i kwestii ważnych dla większości obywateli, a zupełnie nie istniejących w świadomości obecnej i wstępującej elity. Jest to także kwestia braku perspektyw na zmianę obrazu polskich elit.

Dzieci beneficjentów transformacji w sytuacji, kiedy same z niej korzystają, powielają wyobrażenie o jej wszechstronnym sukcesie. Nie wykazują także zrozumienia i wrażliwości na problemy ludzi, którzy z tego sukcesu nie korzystają. A w sytuacji silnych barier edukacyjnych i reprodukcji płytkiego liberalizmu w myśleniu wstępującej elity, taka sytuacja może się jedynie pogłębiać. Kolejni rządzący, właściciele firm, etc., będą równie pozbawieni wrażliwości społecznej jak dzisiejsi. A słowa "trzeba się było uczyć" nie zejdą szybko z ich ust. Niestety.

Trudno jest szukać rozwiązań dla problemów, których nie jesteśmy w stanie dokładnie opisać. Dlatego koniecznością jest prowadzenie, na powrót, statystyki pochodzenia społecznego studentów. Bo w to, że problem istnieje, nie można raczej wątpić.

Wydaje się także, że powrót do systemu "punktów za pochodzenie" i nawiązanie do amerykańskiej akcji afirmatywnej, byłoby w Polsce jak najbardziej na miejscu. Rozbudowa stypendiów, gruntowna przebudowa systemu kredytów edukacyjnych oraz zadbanie o to, by trafiały one do rzeczywiście potrzebujących, jest jednym z ważniejszych zadań rządu.

Inaczej, tak jak dotąd, jedyna równość szans życiowych w Polsce będzie przejawiać się w tym, że bilet do Anglii kosztuje dla każdego tyle samo. A może świadomość krzywdy dzieci i niesprawiedliwości, jaka dotyka w Polsce także, lub zwłaszcza, je, wyprowadzi ludzi na ulicę? W Polsce nie decyduje pracowitość, nie decydują zdolności - decyduje urodzenie.

Tomasz Borejza


Artykuł ukazał się w dzienniku "Trybuna".

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


24 listopada:

1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.

1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).

2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.

2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.


?
Lewica.pl na Facebooku