Przykład pierwszy. Tłum ponuraków z twarzami wykrzywionymi obrzydzeniem i pogardą. Kilka charakterystycznych beretów. Nad tłumem transparent: "GEJ (=) MACA (z) DZIECI", przy czym znak równości oraz "z" są jakby dopisane po namyśle, na czerwono. Mamy więc dwa hasła w jednym - to główne, o macaniu, zrównujące geja z pedofilem, i to podskórne, pogromowe, o Żydach i o macy. Ten pouczający obrazek to jednak nie ponura rzeczywistość, tylko dowcip rysunkowy Marka Raczkowskiego zamieszczony w "Przekroju".
Przykład drugi. Wypatrzone w warszawskim autobusie starannie wykaligrafowane na siedzeniu niezmywalnym flamastrem hasło: "To jest prawda, a nie mit - tam gdzie gej, tam i Żyd".
I przykład trzeci: z przemówienia Konstantego Geberta (wiec Reanimacja Demokracji, 27 listopada 2005, plac Konstytucji w Warszawie): „Ja chętnie sobie napiszę na czole 'jestem gejem', kiedy geje są dyskryminowani”. Głos z tłumu: „I lesbijki też!”. Gebert: ”I lesbijki też! Mój Boże, jestem gotów nawet napisać sobie na czole: 'jestem Żydem'”.
Analogia „gej, czyli Żyd” zadamawia się w polskim dyskursie publicznym. Kilka lat temu szeptano ją ukradkiem, dziś jest w powszechnym użyciu. Co ciekawe, posługują się nią obie strony sporu: jedni po to, by uruchomić drzemiącą w ludziach nienawiść, drudzy - by przed tą nienawiścią ostrzegać. Wówczas to „gej czyli Żyd” zamienia się w „homofoba, czyli antysemitę”.
Z pozoru jest to analogia absurdalna, mniejszości seksualne nijak się bowiem mają do mniejszości etnicznych. Zdzisław Krasnodębski stwierdza w wywiadzie dla "Dziennika" (10 czerwca 2006), że "tego typu teorie (...) świadczą tylko o bezmyślności", a oba zjawiska są "ni przypiął, ni przyłatał jedno do drugiego. To nie ta Polska, nie ci ludzie, nie ta mniejszość i w ogóle o co innego chodzi". A jednak i przypiął, i przyłatał, i ludzie całkiem podobni. Chodzi też - niestety - ciągle o to samo: o kształt polskiej demokracji, o stosunek do mniejszości, do "Innego".
Zbitka "gej, czyli Żyd" (i "homofobia-antysemityzm") to nie "teoria", którą należy oceniać za wartości poznawcze, lecz kod kulturowy, który jest (lub nie jest) powszechnie zrozumiały. Ten jest. Może się doń odwołać zarówno autobusowy wandal, jak i rysownik z inteligenckiego tygodnika. Obaj wiedzą, że zostaną zrozumiani przez swych odbiorców.
Zniewieściały Żyd, zagrożone dziecko, niewidzialny pedał
Wbrew temu, co sądzi Krasnodębski, nie ma w tej analogii nic "bezmyślnego" - przeciwnie, jest w niej zakodowany kawał polskiej i europejskiej historii. W głośnej książce "Nationalism and Sexuality" historyk George Mosse pisał o wzajemnym nakładaniu się wizerunku Żyda i homoseksualisty w niemieckim dyskursie nacjonalistycznym końca XIX wieku.
Obu "wrogów narodu" łączyło wiele cech wspólnych: byli nerwowi, zniewieścieli, łatwo ulegali "wibracjom nowoczesności". Obu przypisywano dekadencję, niekontrolowany popęd seksualny, brak kreatywności. Żydów oskarżano nie tyle o homoseksualizm, co o jego podstępne propagowanie wśród Niemców. "Inność" Żyda i homoseksualisty miała zatem polegać na podkopywaniu twardej męskiej normy stanowiącej oś nacjonalistycznej - a nieco później nazistowskiej - wyobraźni. Chodziło o męskość, więc lesbijkami w ogóle się nie zajmowano.
Znana jest też historyczna ciągłość między obecną Młodzieżą Wszechpolską a jej imienniczką z międzywojnia, która w latach 1926-31 działała w ramach Obozu Wielkiej Polski, propagując numerus clausus i getto ławkowe oraz bojkot ekonomiczny wobec Żydów: „swój do swego i po swoje”. Przedwojenni wszechpolacy nie stronili od przemocy, a współczesną homofobię z przedwojennym antysemityzmem najsilniej łączy właśnie przyzwolenie na przemoc, bierność obserwatorów i mechanizm obwiniania ofiary. Pisze o tym od lat Bożena Umińska. Pisali też Błażej Warkocki i Bartosz Żurawiecki.
"Gej, czyli Żyd" to ulubiony zabieg retoryczny atakujących parady równości neofaszystów. I nie jest to zabieg subtelny: "Zrobimy z wami to, co Hitler z Żydami" - i po krzyku. Judaizacja wroga stanowi tu wygodne narzędzie, bo uruchamia w ludziach myślących podobnie pokłady pogardy i lęku. Nie trzeba nic budować - emocje i "argumenty" są gotowe. Jest to też droga na skróty do przemocy: skoro "oni" są jak Żydzi, to są wszędzie i spiskują przeciw "nam". A skoro tak, to nie tylko można, ale trzeba się bronić. Na przykład kamieniami.
W obu dyskursach - antysemickim i homofobicznym - pojawia się też wątek rzekomego zagrożenia dla dzieci: tu macanie, a tam maca, jak to zgrabnie podsumował Raczkowski. Nic tak nie usprawiedliwia przemocy jak wizja zagrożonego dziecka. Nie powinno nas więc dziwić, że zabiegający o delegalizację Parady Równości wszechpolacy jednocześnie apelowali do rodziców, "aby chronili swoje dzieci przed zjeżdżającymi na tę Paradę". Dlatego też w dyskryminacji obu grup pojawia się wspólny wątek - pomysł wykluczenia z zawodu nauczyciela.
Wreszcie oba uprzedzenia mają w sobie coś z neurozy: towarzyszy im silna ambiwalencja wobec kwestii rozpoznawalności przeciwnika. Gej/Żyd ma się do swojej tożsamości "przyznać", ukrywanie się jest traktowane jako podstęp. Ale... nie powinien zbytnio rzucać się w oczy.
Nic tak w ostatnich latach nie rozjuszyło polskich homofobów jak kampania "Niech nas zobaczą". Plakaty domagały się dla gejów i lesbijek prawa do obecności w przestrzeni publicznej, ale przedstawieni na nich ludzie niczym szczególnym się od heteroseksualistów nie różnią. Widzialność bez gwarancji rozpoznawalności - to właśnie wywołało zgorszenie.
Gorszyciel, parias, spiskowiec
Oprócz widmowego antysemityzmu bez Żydów - tego, który kibicom każe pisać na murach "Żydy" o swych rywalach - istnieje opcja druga: zmiana, a właściwie podmiana, obiektu uprzedzeń. Przeniesieniu uległy konkretne stereotypy, a także potężne pokłady lęku przed modernizacją. Hasła "UE = NIE", "EUROSODOMA" nie pochodzą z dowcipu rysunkowego. Kilka osób z transparentami o tej właśnie treści pikietowało 10 czerwca Paradę Równości.
Skojarzenie "gej, czyli Żyd" jest od lat zadomowione w prasie katolicko-narodowej, np. w "Naszym Dzienniku". Rzecz zbadał gruntownie Adam Ostolski, autor studium o kontynuacji stereotypów antysemickich w dyskursie homofobicznym skrajnej prawicy ("Żydzi, geje i wojna cywilizacji", "op.cit." nr 2/2005). Okazuje się, że trzy kluczowe przedwojenne matryce antysemickie: "gorszyciel", "spiskowiec" i "parias" zostały tu niemal w całości przeniesione na mniejszości seksualne.
Dziś to gej, tak jak w latach 30. Żyd, jest źródłem zgorszenia. Sam jego widok w miejscu publicznym to nachalna prowokacja (na forach internetowych pojawia się nawet określenie "pedalska hucpa"). Geje, tak jak kiedyś Żydzi, spiskują przeciw narodowi, ojczyźnie, rodzinie. Skandale obyczajowe w Kościele to dla "Naszego Dziennika" efekt "dobrze przemyślanego planu", który dewianci z zemsty uknuli przeciw duchowieństwu. Dlatego gej tak jak kiedyś Żyd staje się pariasem: jego istnienie opisywane jest jako "problem" albo "kwestia", on sam zaś podlega wykluczeniu i "słusznej" dyskryminacji. Zresztą, jakaż to dyskryminacja? Parias jest winny skierowanej przeciw sobie przemocy: jako spiskowiec, gorszyciel i prowokator.
Współczesne wcielenie spiskowca to lobbysta. Może nie jest to oczywiste dla czytelników "Gazety", ale słuchacze Radia Maryja rozpoznają to skojarzenie bezbłędnie. Oto fragment kazania łomżyńskiego biskupa Stanisława Stefanka, członka Papieskiej Rady Rodziny, Przewodniczącego Rady ds. Rodziny Konferencji Episkopatu Polski: "Może nie zdajemy sobie sprawy z tego, że najbogatsi świata, którzy chcą zawładnąć globem w niewielkiej liczbie wyspecjalizowanych geniuszy, resztę ludzkości pchają ku zniszczeniu moralnemu i ku całkowitej destrukcji rodziny. Dlatego organizują pochody, cyniczne teatry kłamstwa dla odurzonej propagandą gawiedzi". Kazania wysłuchali uczestnicy XIII Pielgrzymki Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę 10 lipca 2005 r.
Z kolei czytelnicy "Ozonu" (26 stycznia 2006) dowiedzieli się, iż "olbrzymie pieniądze, które przechodzą przez ręce homoseksualnego lobby, sprawiają, że instytucje, które znajdą się na czarnej liście, mogą mieć spore problemy". "Ozon" donosi, że wobec żądań złowrogiego lobby ustąpił Ford i Microsoft. Ba, "pod naciskiem różowej międzynarodówki uginają się nawet duchowni".
Nic tu nie zostało powiedziane wprost, ale dzięki zakorzenionej w języku serii skojarzeń wyłania się pewna złowroga całość: homo-żydo-komuna, potężna, bogata i podstępna. Z okładki "Ozonu" wdzięcznie się do nas uśmiecha dziewczyna w różowym sweterku oraz - dla podkreślenia niewinności - perełkach. Wraz ze swym równie sympatycznym narzeczonym dziewczę to trzyma szokująco wulgarny plakat z przekreśloną kopulującą parą i napisem "zakaz pedałowania".
Ten plakat to dzieło Narodowego Odrodzenia Polski, skrajnie prawicowej partii politycznej balansującej na granicy prawa. Styczniowy "Ozon" o NOP nie wspomniał jednak ani słowem; promował tylko "normalność" zagrożoną przez "homoseksualne lobby".
Duszno i lepko - czyli logika insynuacji
W styczniu 2005 Wojciech Roszkowski, eurodeputowany z listy PiS, pisał w "Rzeczpospolitej" o "lobby homoseksualnym", które zagraża jego zdaniem podstawom życia społecznego w Europie. Chodziło o potępienie homofobii przez Parlament UE. Homoseksualne lobby w tym tekście nie "przekonuje", lecz "zmiękcza opór przeciwników". Nie broni swoich interesów, lecz "atakuje" i "podkopuje". Owo lobby przypomina też autorowi komunistów z początków PRL. Niby nic takiego, a robi się duszno i lepko.
Nie wiem, czy antysemicki podtekst był przez autora zamierzony. Słowo "lobby" jest jednak w polszczyźnie zadomowione w nieco inny sposób niż w angielskim czy francuskim. Tam jest to termin neutralny, oznacza po prostu jeden z elementów demokracji. U nas "lobby" łatwo wywołuje kliszę "lobby żydowskie" od dziesięcioleci używaną w dyskursie antysemickim jako synonim spisku. Wyjątkowo łatwo zatem od sensu neutralnego przejść do insynuacji czy wręcz oskarżenia. To właśnie atmosfera niedopowiedzenia, zawoalowanej groźby, sprawia, że robi się duszno i lepko.
Dwa tygodnie temu doświadczyłam tej lepkości na własnej skórze. Rozdawałam obserwującym Paradę Równości przechodniom przygotowane przez Porozumienie Lesbijek ulotki o homofobii. Reakcje części osób były nieufne, wielu innych - zaskakująco przyjazne. Raz jednak poczułam się w roli lesbijki nieswojo. Pewien jegomość w garniturze wysyczał w moim kierunku: "Wynoście się tam, skąd przyszliście, dewianci". "Czyli dokąd?" - spytałam zaskoczona. Zamiast odpowiedzi - pełne nienawiści spojrzenie. Domyślam się, że nie chodziło o Mokotów ani Saską Kępę. Pan w garniturze wie, że zboczeńcy są "nie stąd". Jego pamięć uczestniczy w zbiorowej pamięci - a także zbiorowej amnezji - Polaków. Być może drzemią w niej hasła z '68 roku: "Syjoniści do Syjamu" czy "pisarze do piór". Pan w garniturze nie jest prymitywnym antysemitą. Kobiecie o semickich rysach, która wręcza mu lesbijskie ulotki, każe wracać, skąd przyszła... ale nie powie dokąd. Za homofobicznym obrzydzeniem dla "dewiacji", za nienawiścią i strachem przed tym, co obce, czai się, niczym policjant, wstyd. A za wstydem - znowu nienawiść i wściekłość. Że ktoś (wiadomo kto, ale nie wypada tego głośno powiedzieć) każe mu się wstydzić własnej nienawiści. Jawny antysemityzm jest dziś w Polsce tabu. Ale jako podtekst i insynuacja wobec mniejszości seksualnych miewa się doskonale.
Raczkowski na patyku
Czas na naszej analogii wcielenie edukacyjne. Sama się nim posługuję. Trudno skuteczniej zawstydzić osobę o homofobicznych nawykach myślowych, niż przypominając jej okrzyk "Pedały do gazu" albo "lesbijki do obozów pracy". Trudno też o lepszą odtrutkę na homofobię dla kogoś, kto ma ucho wyczulone na antysemityzm, niż przytoczone wyżej cytaty o homoseksualnym lobby. Dlatego w ustach przedstawicieli środowisk wolnościowych analogia "gej, czyli Żyd" staje się narzędziem edukacyjnym.
Rysunek Raczkowskiego zobaczyłam po raz pierwszy na Paradzie Równości - parokrotnie powiększony, starannie przyklejony na tekturę, osadzony na patyku. Cytat z rzekomego transparentu homofobów-antysemitów świetnie się sprawdzał jako transparent antyhomofobiczny. Mężczyzna z Raczkowskim na patyku robił na paradzie furorę.
To zrozumiałe, że dyskurs wolnościowy karmi się tym, co w dyskursie homofobicznym najbardziej obrzydliwe. Bylebyśmy tylko w porę potrafili te świństwa wypluć. Zwolennikom praw mniejszości seksualnych analogia "gej, czyli Żyd" przyniosła już sporo pożytku: pozwoliła zintegrować wokół swojej sprawy ludzi, których łączy nie tyle sympatia dla gejów i lesbijek, co sprzeciw wobec antysemityzmu.
Jednak lekarstwo na homofobię ma swoją cenę: jest nią wysoki - moim zdaniem zbyt wysoki - poziom ogólności. Przemówienie Konstantego Geberta wywołało ogromne wrażenie. Jednych wzruszyło, innych rozbawiło. Nagrodzono je długą owacją. Skoro gotów jest napisać sobie na czole "jestem gejem", a nawet "jestem lesbijką", nikt od niego nie wymaga, by popierał prawo par tej samej płci do związków partnerskich, dziedziczenia po sobie czy adopcji. Czy je popiera? Nie mam pojęcia. A jakoś nie wypada zapytać.
Zakładnicy słusznej sprawy
"Gej, czyli Żyd" ma dziś w Polsce znaczną - a zarazem paradoksalną - moc sprawczą. Nie dziwi mnie, że konserwatywny intelektualista jak Krasnodębski stara się analogię między homofobią i antysemityzmem obśmiać. Jej obecność w dyskursie publicznym stawia go w niewygodnej sytuacji. "Kwestia gejowska" została tak głęboko uwikłana w spór o polską tożsamość narodową, że przeciwnicy praw mniejszości seksualnych muszą się dziś niemal zastrzegać, że nie są antysemitami. A przecież często nimi nie są - wszak homofobia jest zjawiskiem znacznie od antysemityzmu powszechniejszym.
Tymczasem na wiecach i manifestacjach organizowanych przez feministki, lesbijki czy gejów zaczęli się masowo pojawiać "przyzwoici ludzie", którzy niekoniecznie identyfikują się z naszą wizją świata. Stają nie tyle po stronie mniejszości seksualnych, co po stronie mniejszości, którym wygoleni na łyso młodzieńcy grożą powtórką z Holocaustu.
Przyzwoici ludzie przybyli tłumnie na paradę w czerwcu 2005 - bo Kaczyński parady zakazał. W listopadzie pojawili się na wiecach "Reanimacja Demokracji" - by protestować przeciw brutalnej akcji policyjnej w Poznaniu. Dwa tygodnie temu stawili się i przeszli przez Warszawę - świetna okazja, by dać wyraz swojej niechęci wobec Giertycha. Ilu z tych ludzi to zwolennicy prawa lesbijek związków partnerskich? Do adopcji? Nie mam pojęcia. A pytać nie bardzo wypada.
Obserwując jak na kolejne marsze, parady i wiece przychodzą coraz większe tłumy, odczuwam mieszankę radosnego zdziwienia, zazdrości i niepokoju. Radości, bo udała się tu rzecz niezwykła: mniejszości seksualne przekonały tzw. postępowego inteligenta, że ich postulaty należą do sfery praw obywatelskich i politycznych, a nie do tzw. obyczajówki. Na wiecu Reanimacja Demokracji przemawiali i Konstanty Gebert, i Barbara Toruńczyk, i Mirosław Chojecki; pojawił się Władysław Frasyniuk, Jan Lityński, Marcin Święcicki. "Styropian jest z nami!" - to zdanie, wypowiadane z radością, satysfakcją i szczyptą ironii, słyszałam na placu Konstytucji kilkakrotnie.
I tu pojawia się nuta zazdrości (choć nie zawiści). Cóż, feministkom nie udało się osiągnąć analogicznego sukcesu w kwestii prawa kobiet do aborcji. Od praw reprodukcyjnych "styropian" się w dużej mierze odwrócił, zostawiając te kwestie Kościołowi w zamian za poparcie akcesji do Unii. Prawicy udało się wprowadzić do debaty publicznej tezę - nie do obrony na gruncie innym niż religijny - że przerwanie ciąży to morderstwo. Do skuteczności retoryki antyaborcyjnej przyczyniło się demagogiczne porównanie aborcji nawet do Holocaustu. Tymczasem wiele wskazuje na to, że prawicowa kampania homofobiczna oparta na powtarzanym bez końca skojarzeniu "gej = pedofil" prawicy się nie powiedzie. Dlaczego? Pozdrowienia przesyła nam "gej, czyli Żyd".
Bo jeśli gej to współczesny Żyd, to oskarżenie o pedofilię okazuje się echem zwiastujących pogromy opowieści o dzieciach przerabianych na macę. Postępowy inteligent tej sprawy odpuścić nie może. Nie może odwrócić się od ofiary widmowego antysemityzmu - szczególnie w kilka lat po wielkiej debacie o Jedwabnem. Nie może tego zrobić w Polsce, gdzie ministrem edukacji jest przedstawiciel skrajnie prawicowej dynastii: Roman, syn Macieja, wnuk Jędrzeja.
Byłam na Paradzie. Pójdę na następną. I na kolejną też. Doceniam sojusz z liberalnym skrzydłem dawnej opozycji demokratycznej. Ale jest w tej sytuacji coś, co budzi mój niepokój: nasze wiece i marsze dotyczą dziś bardziej polskiego nacjonalizmu niż praw mniejszości seksualnych. Zyskując poparcie, ruch ten stał się zakładnikiem sporu o polską demokrację, o nasz stosunek do historii. Sprawa jest słuszna i arcyważna - polska demokracja potrzebuje lekarza. Ale geje i lesbijki mają do załatwienia inne sprawy.
Jak to ujął sen. Kazimierz Kutz podczas konferencji poprzedzającej Paradę Równości, mniejszości seksualne płacą dziś cenę za nierozliczone demony polskiego nacjonalizmu. Może gdyby te demony były kwestią przeszłości, toczyłaby się dziś w Polsce rozmowa o prawach gejów i lesbijek, rozmowa rzeczowa, nieuwikłana w wywołujące dreszcz stereotypy. W takiej debacie dałoby się wyartykułować zarówno postulaty ruchu mniejszości, jak i obawy jego konserwatywnych przeciwników.
Analogia "gej, czyli Żyd" to miecz obosieczny. Przysparza zwolennikom praw mniejszości seksualnych sojuszników wśród "przyzwoitych ludzi", obrońców szeroko pojętej wolności. Ale nie łudźmy się, że ich poparcie dotyczy realnej emancypacji gejów i lesbijek w Polsce. Tu chodzi o inną sprawę, której geje i lesbijki są tylko nośnikiem.
Chociaż więc gej widmowy robi dziś w Polsce oszałamiającą karierę "jako Żyd", to gej realny może mieć znaczny kłopot z zaistnieniem "jako gej". Nie mówiąc już o lesbijce, która z punktu widzenia zafiksowanego na męskości homofoba-antysemity praktycznie nie istnieje.
Agnieszka Graff
Artykuł pochodzi z "Gazety Wyborczej".