Nigdy w historii nie mieliśmy do czynienia z sytuacją taką jak dziś. Potężnych międzynarodowych mocarstw, które w przeszłości decydowały o losach świata, jak Hiszpania w XVI i XVII wieku, a jeszcze bardziej Wielka Brytania w wieku XIX i XX, w żadnym razie nie da się porównać z USA. Globalizacja wytworzyła nieznane dotąd formy integracji, technologii i polityki.
Żyjemy w tak zintegrowanym świecie, że nawet najzwyklejsze czynności wpływają na siebie wzajemnie, a każde zakłócenie wywołuje niemal natychmiastowe, globalne konsekwencje - na przykład SARS, który pojawił się nie wiadomo skąd gdzieś w Chinach i niemal z dnia na dzień stał się fenomenem na skalę światową. Zdarzenia następowały w tempie nie do pomyślenia w przeszłości i obejmowały najrozmaitsze sfery - dezorganizację światowego systemu transportu, międzynarodowe spotkania i instytucje, światowe rynki, a nawet systemy ekonomiczne państw.
Niezwykłe znaczenie ma gwałtowny rozwój technologii stosowanych w gospodarce, a przede wszystkim w wojskowości. W sprawach wojskowych technologia liczy się bardziej, niż kiedykolwiek dotąd. Władza polityczna na skalę światową wymaga dziś łączenia doskonałości technologicznej z możliwie rozległym państwem. W przeszłości kwestia terytorium kraju nie była aż tak ważna: Wielka Brytania zarządzająca największym imperium kolonialnym ówczesnego świata była państwem o średniej wielkości, nawet jak na osiemnasto- i dziewiętnastowieczne standardy. W XVII wieku Holandia, państwo wielkości Szwajcarii, mogła stać się światowym graczem. Dziś nie sposób wyobrazić sobie, żeby kraj, który nie jest gigantem - w dodatku bogatym i rozwiniętym technologicznie - mógł stać się globalną potęgą.
Współczesna polityka ma złożoną naturę. Nasza epoka jest wciąż czasem państw-narodów - tylko tu nie sięgnęła jak dotąd globalizacja. Osobliwy to jednak rodzaj państwa, w którym niemal każdy zwykły człowiek odgrywa ważną rolę. W przeszłości ci, którzy podejmowali decyzje, rządzili państwem, nie przejmując się zanadto, co myśli większa część populacji. Mimo to, na przykład pod koniec XIX i na początku XX wieku, rządy mogły liczyć na mobilizację obywateli, co jest, z naszej perspektywy, całkowicie niewyobrażalne. A jednak dzisiaj bardziej niż dawniej steruje się tym, co ludzie myślą i co są gotowi uczynić.
Nowa jakość imperialnego projektu Stanów Zjednoczonych polega na tym, że wszystkie inne wielkie mocarstwa zdawały sobie sprawę, iż nie są jedynymi potężnymi graczami na międzynarodowej scenie politycznej, a więc żadne z nich nie próbowało dążyć do globalnej dominacji. Wszystkie wiedziały, że ktoś może je dotkliwie zranić, nawet jeżeli postrzegały się jako centrum świata - tak jak Chiny czy imperium rzymskie u szczytu potęgi. Aż do zakończenia zimnej wojny dominacja w regionie była największym zagrożeniem, na jakie narażony był system zależności międzynarodowych.
Nie można jednak mylić globalnego wpływu, który stał się możliwy po 1492 r., z globalną dominacją. W istocie jedynie dziewiętnastowieczne imperium brytyjskie było rzeczywiście imperium globalnym w tym sensie, że działało na całej planecie, i w tej właśnie mierze można je uznać za poprzednika imperium amerykańskiego. Komunistyczna Rosja marzyła o przekształceniu świata, ale nawet u szczytu swej potęgi Związek Radziecki dobrze wiedział, że globalna dominacja przerasta jego możliwości, i wbrew zimnowojennej retoryce nigdy poważnie nie próbował takiej dominacji osiągnąć.
Różnice między dzisiejszymi ambicjami amerykańskimi i brytyjskimi sprzed niemal wieku są jednak oczywiste. Stany Zjednoczone to państwo o wielkiej powierzchni, jego ludność należy do najliczniejszych na świecie i (inaczej niż w UE) ciągle rośnie dzięki nie limitowanej właściwie imigracji. USA różni od Wielkiej Brytanii także styl działania. U szczytu rozkwitu imperium brytyjskie zajmowało jedną czwartą całej powierzchni globu i administrowało całym tym obszarem. Stany Zjednoczone praktycznie nigdy nie praktykowały kolonializmu, oprócz krótkotrwałej międzynarodowej mody na posiadanie kolonii pod koniec XIX i na początku XX wieku. Zamiast tego USA działały w oparciu o zależne i satelickie państwa, zwłaszcza na półkuli zachodniej, na której nie miały prawie żadnych konkurentów. W przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii dwudziestowieczna Ameryka rozwinęła politykę zbrojnej interwencji.
Ponieważ decydującą bronią światowego imperium była dawniej flota, Brytyjczycy przejęli ważne strategicznie bazy morskie i porty załadunkowe na całym świecie. Właśnie dlatego od Gibraltaru przez Św. Helenę aż po Falklandy, wszędzie powiewał i powiewa Union Jack.
Tymczasem Stany Zjednoczone odczuły potrzebę podobnych baz poza Pacyfikiem dopiero po roku 1941, ale zdobywały je zawierając umowy, które można określić umowami dobrej woli. Dziś sytuacja jest inna. Ameryka zdaje sobie sprawę z konieczności zarówno bezpośredniej kontroli wielkiej liczby baz wojskowych, jak również pośredniego ciągłego ich nadzoru.
Istnieją także ważne różnice w wewnętrznej strukturze każdego z tych państw oraz ich ideologii. Imperium Brytyjskie kierowało się brytyjskimi, a zatem nieuniwersalnymi celami, chociaż oczywiście jego propagandyści znajdowali także bardziej altruistyczne motywy. Tak więc hasło zniesienia handlu niewolnikami zostało wykorzystane jako uzasadnienie dla brytyjskiej potęgi morskiej, podobnie jak Stany Zjednoczone wykorzystują prawa człowieka jako uzasadnienie dla swojej potęgi militarnej. Z drugiej strony, Ameryka, tak jak rewolucyjna Francja i Rosja, jest wielkim mocarstwem, u którego podstaw legła uniwersalistyczna rewolucja - a więc także przekonanie, że reszta świata powinna podążać za jej przykładem, a nawet że ona sama powinna pomagać innym uwolnić się z ucisku. Mało jest rzeczy groźniejszych niż mocarstwa realizujące własne interesy w przekonaniu, że wyświadczają przysługę ludzkości.
Zasadniczą różnicą jest jednak fakt, że imperium brytyjskie, mimo światowego zasięgu (w pewnym sensie było to imperium bardziej światowe niż Stany Zjednoczone, jako że samodzielnie kontrolowało oceany w stopniu, w jakim żadne państwo nie może dziś kontrolować przestrzeni powietrznej) nie zmierzało do globalnej hegemonii, czy choćby militarnej i politycznej władzy w krajach takich regionów jak Europa czy Ameryka.
Imperium realizowało podstawowe, głównie ekonomiczne interesy Wielkiej Brytanii, starając się przy tym możliwie jak najmniej angażować. Zawsze bowiem było świadome ograniczeń związanych z wielkością Wysp Brytyjskich i ich zasobów. Po roku 1918 było także świadome swojego zmierzchu jako światowego mocarstwa.
Globalne imperium brytyjskie, pierwsze społeczeństwo przemysłowe, rozwijało się razem z globalizacją, która postępowała w dużej mierze dzięki rozwojowi brytyjskiej gospodarki. Imperium Brytyjskie było systemem międzynarodowego handlu opartego głównie na eksporcie produktów do mniej rozwiniętych państw, jako że przemysł rozwijał się właśnie na Wyspach Brytyjskich. W zamian Anglia stała się największym rynkiem zbytu światowych produktów podstawowych. Kiedy przestała już być warsztatem świata, zamieniła się w centrum globalnego systemu finansowego. Inaczej było z amerykańską gospodarką. Ta opierała się na ochronie krajowych producentów, działających na potencjalnie gigantycznym rynku zbytu, przed zagraniczną konkurencją, co pozostaje jednym z kluczowych elementów polityki USA. Kiedy przemysł amerykański zaczął dominować na świecie, wolny handel odpowiadał mu, tak jak odpowiadał Brytyjczykom.
Jedną ze słabości amerykańskiego imperium w XXI wieku jest jednak fakt, że w dzisiejszym zindustrializowanym świecie gospodarka USA nie dominuje już tak, jak dominowała. Stany Zjednoczone importują ogromne ilości towarów z całego świata, a reakcją na to jest protekcjonizm zarówno biznesu, jak i wyborców. Istnieje sprzeczność między ideologią światowego wolnego handlu zdominowanego przez USA, a politycznymi interesami wpływowych środowisk w samych Stanach Zjednoczonych, które widzą, jak ów wolny handel je osłabia.Jednym z nielicznych sposobów, dzięki którym można przezwyciężyć tę słabość, jest zwiększenie handlu bronią. To kolejna różnica między imperium brytyjskim i amerykańskim.
Zwłaszcza od końca drugiej wojny światowej obserwowano ogromne i nieustanne zbrojenia w USA w czasie pokoju, co było zjawiskiem bez precedensu we współczesnej historii: tu zapewne należy dopatrywać się przyczyn dominacji tego, co prezydent Dwight Eisenhower nazwał "kompleksem militarno-przemysłowym". Przez 40 lat zimnej wojny obie strony mówiły i zachowywały się tak, jakby wojna trwała lub miała za chwilę wybuchnąć.
Imperium brytyjskie osiągnęło szczyt swojej potęgi w czasie stulecia bez większych międzynarodowych konfliktów między rokiem 1815 a 1914. Co więcej, mimo widocznej dysproporcji między Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim dążenie do rozrostu amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego stawało się coraz silniejsze nawet w ostatniej fazie zimnej wojny i tak pozostało aż do dziś.
Zimna wojna zmieniła USA w hegemona świata zachodniego. Stany Zjednoczone były jednak przywódcą antykomunistycznej koalicji. Nikt nie miał złudzeń, co do związanej z tym władzy. Władza spoczywała w Waszyngtonie. W pewnym sensie Europa uznawała wtedy logikę amerykańskiego porządku, tymczasem dziś rząd Stanów Zjednoczonych musi zmagać się z faktem, że amerykańskie imperium i jego cele nie są naprawdę akceptowane. Nie ma już koalicji dobrej woli: w istocie rzeczy nigdy jeszcze polityka żadnego amerykańskiego rządu nie była tak niepopularna jak obecnie i prawdopodobnie nigdy nie spoglądano mniej przychylnie na żadne wielkie mocarstwo.
Amerykanie przewodzili zachodniej koalicji z kurtuazją właściwą tradycji stosunków międzynarodowych, ale tylko dlatego, żeby Europejczycy zechcieli stanąć na pierwszej linii frontu w walce z Armią Radziecką. Koalicja była jednak nieustannie zależna od Ameryki i jej wojskowych technologii. Amerykanie konsekwentnie sprzeciwiali się rozwojowi niezależnego potencjału militarnego w Europie. Korzenie długotrwałych tarć między USA i Francją sięgają rządów De Gaulle`a i francuskiej niezgody na uznanie jakiegokolwiek sojuszu między państwami za wieczysty oraz dążenia Francji do utrzymania niezależnego potencjału pozwalającego na produkcję zaawansowanego technologicznie sprzętu wojskowego. Koalicja była jednak, mimo wszelkich napięć, prawdziwym sojuszem dobrej woli.
Po upadku Związku Radzieckiego Stany Zjednoczone pozostały faktycznie jedynym supermocarstwem, któremu nie mogła lub nie chciała rzucić wyzwania żadna inna potęga. Trudno zrozumieć nagłe pojawienie się niezwykłej i wrogiej wszystkiemu buty USA, tym bardziej, że nie pasuje ona ani do wypróbowanej polityki mocarstwowej z czasów zimnej wojny, ani nie leży w interesie amerykańskiej gospodarki. Polityka, która zdobyła ostatnio przewagę w Waszyngtonie, wydaje się wszystkim zewnętrznym obserwatorom tak szalona, że trudno pojąć, czemu ma właściwie służyć. Najwyraźniej powszechne przekonanie, że światową supremację osiąga się za pomocą sił zbrojnych, tkwi także w głowach ludzi, którzy mają rozstrzygający lub na wpół rozstrzygający wpływ
na decyzje Waszyngtonu. Ich cele pozostają jednak niejasne. Czy taka polityka może zapewnić powodzenie? Świat jest zbyt skomplikowany, żeby jedno państwo mogło go zdominować. Poza militarną przewagą opartą na nowoczesnej broni, USA musi polegać na własnym potencjale, a ten zmniejsza się lub może się zmniejszyć w każdej chwili.
Gospodarka amerykańska, choć potężna, ma coraz mniejszy udział w światowym rynku. Łatwo wskazać jej słabe punkty, które mogą wyjść na jaw zarówno w długiej, jak i w krótkiej perspektywie. Wyobraźmy sobie, że od jutra Organizacja Krajów Eksportujących Ropę Naftową (OPEC) decyduje się wystawiać wszystkie rachunki w euro zamiast w dolarach. Choć Amerykanie zachowali niektóre ze swoich przewag, w ciągu ostatnich 18 miesięcy większości z nich pozbyli się na własne życzenie. Pozostały im pomniejsze atuty, takie jak światowa dominacja amerykańskiej kultury i języka angielskiego. W tej chwili imperialne projekty Stanów Zjednoczonych opierają się jednak głównie na potencjale militarnym. Pod względem wojskowym Amerykanie są poza konkurencją i najprawdopodobniej utrzymają tę pozycję w dającej się przewidzieć przyszłości. Oczywiście nie znaczy to, że ich głos będzie decydujący tylko dlatego, że od nich zależą wyniki lokalnych wojen. Nie ma nikogo, kto mógłby technologicznie dogonić Amerykę, i nawet Chiny nie są w stanie tego dokonać. A jednak trzeba będzie poważnie zastanowić się nad ograniczeniami owej technologicznej przewagi.
Teoretycznie Amerykanie nie zamierzają oczywiście okupować całego świata. Chcą iść na wojnę, zostawić po sobie przyjazne rządy i wracać do domu. To się jednak nie uda. Pod względem militarnym wojna w Iraku okazała się wielkim sukcesem. I właśnie dlatego, że była to akcja czysto wojskowa, nikt nie zadał sobie podstawowych pytań: na czym ma tak naprawdę polegać okupacja kraju - trzeba nim zarządzać, utrzymać go, tak jak robili to Brytyjczycy w klasycznym indyjskim modelu kolonialnym.
"Demokracja" jako model, który Amerykanie zamierzają zaoferować światu w Iraku, nie jest faktycznie żadnym modelem i zupełnie się do tego nie nadaje. Przeświadczenie, że USA nie potrzebują prawdziwych sojuszników wśród innych państw i że można oczekiwać rzeczywistego powszechnego poparcia w krajach, które Ameryka może podbić (ale nie efektywnie nimi zarządzać), jest czystą fantazją.
Wojna w Iraku jest przykładem tego, jak lekkomyślnie podejmuje się decyzje w Waszyngtonie. Irak został pokonany przez Amerykanów, ale odmówił podpisania kapitulacji: jest tak słaby, że można go bez trudu pokonać jeszcze raz. Przy okazji posiada zasoby naturalne - ropę - ale wojna była w istocie rzeczy pokazem międzynarodowej potęgi USA.
Polityka, o której mówią szaleńcy z Waszyngtonu, to znaczy przeobrażenie całego Bliskiego Wschodu, nie ma żadnego sensu. Jeżeli ich celem jest obalenie królestwa Saudów, to co zamierzają stworzyć na jego miejsce? Jeżeli poważnie mówią o zmianie na Bliskim Wschodzie, wiemy, że muszą szukać oparcia przede wszystkim w Izraelczykach. Ojciec Busha był na to przygotowany, jego syn nie jest. Administracja Busha juniora zniszczyła za to jeden z dwóch pewnych świeckich rządów na Bliskim Wschodzie i marzy o zaatakowaniu drugiego - Syrii.
O braku koncepcji politycznej świadczy sposób formułowania celów amerykańskiej polityki i przedstawiania ich opinii publicznej. Wyrażenia takie jak "oś zła" czy "mapa drogowa" [plan pokojowy "road map"] nie są oświadczeniami politycznymi, ale łatwo przyswajalnymi formułkami, które kumulują własny potencjał polityczny. Wszechogarniająca nowomowa, która zalewa świat od 18 miesięcy, dowodzi braku koncepcji politycznej z prawdziwego zdarzenia.
Bush nie uprawia polityki, ale odgrywa rolę na scenie. Urzędnicy wysokiego szczebla, tacy jak Richard Perle i Paul Wolfowitz, mówią jak Rambo, i publicznie, i prywatnie. Liczy się tylko poczucie wszechogarniającej potęgi USA. Mówiąc wprost, politycy ci dają do zrozumienia, że Stany Zjednoczone mogą zaatakować każdego, kto jest na tyle mały i słaby, że da się go dostatecznie szybko pokonać. To nie jest polityka. Co więcej, takiego postępowania nie może uwieńczyć sukces. Jego konsekwencje będą dla Ameryki bardzo niebezpieczne.
Prawdziwym zagrożeniem wewnętrznym dla kraju, który dąży do kontroli nad światem środkami głównie wojskowymi, jest militaryzacja. Zagrożenie to zostało jednak zlekceważone.
W skali międzynarodowej niebezpieczeństwo polega na destabilizacji świata. Bliski Wschód to tylko jeden z przykładów zachwiania równowagi - region jest teraz znacznie mniej stabilny niż był przed 10 lub 5 laty. Polityka Stanów Zjednoczonych osłabia wszystkie alternatywne uzgodnienia, oficjalne czy nieoficjalne, których celem było utrzymanie porządku. W Europie rozbiła Pakt Północnoatlantycki - co nie jest aż tak dotkliwą stratą; próba zrobienia z NATO światowej policji na służbie Amerykanów jest już jednak parodią.
Ameryka co rusz sabotuje politykę UE i systematycznie dąży do zniszczenia jeszcze jednego z wielkich światowych osiągnięć po roku 1945 - kwitnących demokratycznych państw opiekuńczych. Widoczny kryzys zaufania do Narodów Zjednoczonych jest zjawiskiem mniej dramatycznym, niż mogłoby się wydawać, jako że ONZ nigdy nie była w stanie wyjść poza marginalne działania, z powodu całkowitej zależności od Rady Bezpieczeństwa i od amerykańskiego veta.
Jak świat przeciwstawi się Stanom Zjednoczonym, jak je powstrzyma? Są ludzie, którzy wolą przyłączyć się do USA, bo są przekonani, że nie dadzą rady stawić im czoła. Bardziej niebezpieczna jest jednak postawa tych, którzy nienawidzą wprawdzie ideologii Pentagonu, ale wspierają Waszyngton w nadziei, że sukcesy jego polityki oznaczają eliminację pewnych lokalnych i regionalnych niesprawiedliwości. Postawę taką można nazwać imperializmem praw człowieka.
Bodźcem do jego rozwoju była porażka Europy na Bałkanach w latach 90. Podział opinii na temat wojny w Iraku ujawnił istnienie wpływowej mniejszości intelektualnej, z Michaelem Ignatieffem w USA i Bernardem Kouchnerem we Francji, która była gotowa poprzeć amerykańską interwencję, wierząc, że konieczna jest siła zdolna zaradzić problemom nękającym świat. Zaznaczmy, że rzeczywiście istnieją tak złe rządy, że ich upadek stanowiłoby czysty zysk dla całego świata. Ich zniknięcie nigdy nie zrównoważy jednak niebezpieczeństwa związanego z powstaniem globalnej potęgi, która nie jest zainteresowana światem, bo też go nie rozumie, ale może interweniować zbrojnie wszędzie tam, gdzie ktokolwiek robi coś, co nie podoba się Waszyngtonowi.
Na tym tle coraz wyraźniej widać wzrastającą presję na media - w świecie, gdzie opinia publiczna jest tak ważna, podlega ona także potężnej manipulacji. Próby czyniono już w czasie wojny w Zatoce Perskiej na przełomie 1990/1991 roku, chcąc uniknąć sytuacji takiej jak w Wietnamie i nie dopuszczając mediów w pobliże działań zbrojnych. To jednak nie poskutkowało. Media były na miejscu, na przykład CNN w samym Bagdadzie, i nadawały stamtąd relacje o faktach, nie pasujących do historyjki, którą chciał opowiedzieć Waszyngton. W czasie wojny irackiej kontrola znów nie przyniosła rezultatów, co wzmocni tylko skłonność do poszukiwania jeszcze skuteczniejszych metod. Mogą one przybrać postać bezpośredniego nadzoru, być może opartego na najnowszych zdobyczach technologicznych, a zależność między rządem i właścicielami monopoli medialnych będzie wykorzystywana w skali większej niż w przypadku Fox News5 lub Silvio Berlusconiego we Włoszech.
Trudno powiedzieć, jak długo trwać będzie dominacja Amerykanów. Pewni możemy być jedynie tego, że z punktu widzenia historii będzie to zjawisko krótkotrwałe, podobnie jak pozostałe mocarstwa. Za życia jednego pokolenia byliśmy świadkami upadku wszystkich kolonialnych imperiów, końca tak zwanego Tysiącletniego Imperium Germańskiego, które trwało zaledwie dwanaście lat, i kresu marzeń ZSRR o światowej rewolucji.
Można wskazać także zjawiska wewnętrzne, z powodu których amerykańskie imperium prawdopodobnie nie przetrwa długo. Najbardziej bezpośrednio oddziała zapewne fakt, że większość Amerykanów nie jest zainteresowana imperializmem ani dominacją Stanów Zjednoczonych w sensie rządzenia światem. Interesuje ich natomiast sytuacja na miejscu, w kraju.
Gospodarka USA jest na tyle osłabiona, że za którymś razem zarówno rząd, jak i wyborcy zauważą, że należy raczej skoncentrować się na ekonomii, zamiast angażować się w awantury wojenne za granicą. Tym bardziej, że za zagraniczne interwencje wojskowe będą musieli w znacznym stopniu płacić sami Amerykanie, czego udało się uniknąć przy okazji wojny w Zatoce Perskiej i w dużej mierze w czasie zimnej wojny.
Od przełomu 1997 i 1998 roku rozpoczął się kryzys światowej gospodarki kapitalistycznej. Nic nie wskazuje na to, aby miała się ona zawalić, ale mimo to wydaje się mało prawdopodobne, żeby Stany Zjednoczone realizowały swoją ambitną politykę zagraniczną, mając poważne problemy wewnętrzne. Nawet według standardów biznesowych w samym USA Bush nie ma odpowiedniej polityki gospodarczej dla Stanów Zjednoczonych. Jego polityka międzynarodowa nie jest szczególnie rozsądna z punktu widzenia imperialnych interesów Ameryki, a już na pewno nie z punktu widzenia interesów amerykańskiego kapitalizmu. Stąd rozbieżne opinie w łonie amerykańskiego rządu.
Zasadnicze pytanie dotyczy dzisiaj tego, jaki będzie następny krok Amerykanów i jak zareagują inne kraje. Czy niektóre z nich, jak Wielka Brytania - jedyny prawdziwy członek obecnej koalicji antyterrorystycznej - pójdą dalej i poprą każdy plan USA? Ich rządy muszą pokazać, że istnieją granice amerykańskiej samowoli. Najbardziej przyczynili się do tego jak na razie Turcy, którzy stwierdzili po prostu, że są rzeczy, których nie są gotowi uczynić, nawet gdyby mogłoby im się to opłacić.
Jeżeli nie da się Stanów Zjednoczonych powstrzymać, to najważniejsze zadanie polega na edukacji lub reedukacji Amerykanów. Były czasy, gdy imperium amerykańskie uznawało swoje ograniczenia lub przynajmniej konieczność takiego zachowania, jakby ograniczenia istniały. Działo się tak głównie dlatego, że Stany Zjednoczone bały się kogoś - Związku Radzieckiego. Gdy zabrakło strachu, jego rolę musi przejąć świadomość własnego interesu oraz edukacja.
Eric Hobsbawm
tłumaczenie: Marta Zamorska
Tekst pochodzi z polskiej edycji miesięcznika "Le Monde Diplomatique".
Eric Hobsbwawm - historyk brytyjski. Członek British Academy oraz American Academy of Arts and Sciences. Jego prace wywarły istotny wpływ na badania dziejów ruchów społecznych. Do najważniejszych zalicza się "Primitive Rebels" (1959), "Bandits" (1969), "Nations and Nationalism Since 1870" (1990). Jest autorem trzytomowej historii długiego XIX w. W Polsce ukazało się jego głośne "Spojrzenie na historię krótkiego XX stulecia: Wiek skrajności 1914-1991" (1991).