Spór wybuchł, gdy bez żadnych konsultacji ze związkami zawodowymi, władze wręczyły pracownikom informację o planowanych zwolnieniach, powołując się na konieczność wprowadzenia oszczędności ze względu na zadłużenie w jakim znalazła się uczelnia. Uargumentowano to przerostem zatrudnienia, twierdząc, że redukcje etatów pozwolą zaoszczędzić nawet do 30% dotychczasowej sumy przeznaczonej na obsługę uczelni. Receptą na problemy miałby być outsourcing, czyli zlecenie dotychczasowych obowiązków personelu obsługi, pracownikom firmy zewnętrznej. Tajemnicą poliszynela jest, że miałaby to być firma Impel, która już przejęła ochronę obiektów uniwersyteckich.
Tymczasem pracownicy wskazują na szereg nieprawidłowości towarzyszących działaniom władz UMCS. Przede wszystkim odmawiają one pracownikom dostępu do wyników audytu budżetu uczelni, na który powołują się mówiąc o przeroście zatrudnienia. Nie ma więc praktycznie dostępu do realnego wykazu, pozwalającego stwierdzić czy i gdzie pracuje zbyt wiele osób oraz w jaki sposób obecna polityka zatrudnieniowa naraża uczelnie na straty. Bez jawności tych informacji oświadczenia władz pozostają gołosłowiem. Łamane jest również prawo pracowników do zapoznania się z ekspertyzą, która dotyczy sytuacji finansowej miejsca ich pracy, a tym samym pozwalałaby im merytorycznie dyskutować z władzami o kierunku dalszych działań. To jednak nie wszystko.
Okazuje się, że na niektórych wydziałach …nie ma rąk do pracy w związku z czym zatrudniane są dodatkowe osoby na umowę zlecenie. Brakuje etatowych szatniarek. Pracownicy twierdzą ponadto , że w rozmowach z nimi władze uczelni posługują się nieaktualnymi danymi sprzed 2-3 lat, z okresu zanim uczelnię opuściło 57 osób z grupy obsługi i ok. 50 z grupy administracji oraz 20 osób z biblioteki.
Mimo, że związki zawodowe starają się podjąć dialog z władzami UMCS, wysuwając własne propozycje reorganizacji, mogącej zapobiec zwolnieniom (przy jednoczesnych oszczędnościach, dzięki innemu podziałowi obowiązków), oraz pomimo, że związki nie zgodziły się jeszcze na te zwolnienia, władze lekceważąc prawo, wpuściły już na teren uczelni Impel, aby zapoznał się on z przestrzeniami, które miałby przejąć. Mało tego, choć nie doszło jeszcze nawet do ogłoszenia przetargu, niewykluczone jest, że w ręce Impela mogły przeciec informacje, do których dostępu odmawia się pracownikom. Tego typu praktyki wydają się jednak mieć pewną tradycję wśród najwyższych władz uniwersytetu. Niedawno bowiem media ujawniły, że Rektor Dąbrowski wypożyczył swojej sekretarce, należący do uczelni pył księżycowy. Ten kosztowny materiał badawczy służyć miał... promocji gospodarstwa agroturystycznego pod Lublinem.
Dlaczego jednak - pomijając oczywiste gesty władz - zakładać można, że przetarg wygra Impel?
Firmy outsourcingowe to firmy prywatne. Słyną z niskich płac, śrubowania norm swoim pracownikom oraz minimalnego poziomu gwarancji socjalnych. Związki zawodowe są tam rzadkością, a stopień organizacji pracowników niższy. Pracodawca kupując pracę najemną od firmy zewnętrznej, pozostawia jej całą "brudną robotę" związana z hamowaniem bagażu roszczeń socjalno-płacowych zatrudnionych za jej pośrednictwem osób. Możliwe, że UMCS liczy na tego rodzaju korzyści przy okazji planowanej współpracy z Impelem.
Możliwe również, że dla wzmocnienia swojej atrakcyjności, firma przy przetargu zaniży koszty swojej pracy, by później podnieść je w okresie renegocjacji umowy. Gdyby nawet jednak koszty miały pozostać niższe, odbije się to z pewnością na jakości świadczonych usług, oraz na samych pracownikach Impelu, którzy obarczeni zapewne zostaną zwiększonym metrażem przypadającym na pracownika. Innymi słowy: więcej pracy za niższą płacę.
Sprawa Impelu nie jest tu jedyną. Mówi się także o dziwnym przetargu na ocieplanie Wydziału Chemii, który zamiast polepszyć, pogorszył stan budynku. Zajmująca się tym firma nie tylko nie założyła instalacji przeciwpiorunowej, ale również pozostawiła po sobie... przeciekający dach. Miedzy sobą pracownicy mówią wprost o wypompowywaniu pieniędzy do zaprzyjaźnionych z władzami uczelni firm zewnętrznych.
Argumentują także, iż nawet outsourcing nie pozwoli na zbyt wielkie oszczędności. Głównym problemem ich zdaniem jest bowiem niegospodarność władz UMCS, którą powinna zbadać Najwyższa Izba Kontroli oraz zarząd komisaryczny. Dopiero to pozwoliłoby na ujawnienie finansowych sekretów Kanclerza Urbanka i Rektora Dąbrowskiego, strzeżonych jak dotąd z niedemokratyczną gorliwością. Dzięki ich ujawnieniu, możliwa stałaby się merytoryczna dyskusja, między związkami a władzami oraz można byłoby porównać ze sobą plany oszczędnościowe wysuwane przez obie strony. Niestety władze robią co mogą, by to uniemożliwić, Kanclerz zaś lekceważąco odnosi się do związkowców, pytając ich "kiedy zaczną palić opony?" Orzeczono przy tym autorytatywnie, że plan zaproponowany prze związki jest niewystarczający. Jaką przewagę ma plan Rektora? Tego nie wie nikt poza najwyższymi władzami.
Dla wyjaśnienia sporu istotne jest także zrozumienie z czego składa się tzw. "skumulowany dług" uczelni, którym konsekwentnie straszy Kanclerz. Mówi się o tym, że dług ten wynosi ok. 60 mln złotych, nie mówi się jednak, że zawiera on w sobie dług zewnętrzny i dług wewnętrzny. Dług zewnętrzny to 15 mln, pochodzące z kredytu, który uczelnia wzięła w banku, ponieważ nie poradziła sobie z wydatkami w ramach przyznanej przez państwo dotacji stacjonarnej w kwocie 160 mln (jest to całoroczny budżet uczelni). Dług wewnętrzny natomiast, wynoszący ok. 40 milionów złotych, to pieniądze, które uczelnia jest dłużna swoim pracownikom (głównie umysłowym). Są to niewypłacone należności za pracę odbytą chociażby w postaci nadgodzin i innych przypadków ponadwymiarowego czasu pracy. Przykładowo, o takich nadgodzinach, z zapłatą za które zalega kierownictwo, wiele mówi się wśród tak zwanych "pań pokojowych", sprzątających akademiki na miasteczku studenckim. Mimo próśb pracownic nadgodziny te nie są odnotowywane przez administrację. Osoby, które zbyt stanowczo dopominają się tam o swoje wynagrodzenie lub zwracają uwagę na taki stan rzeczy, przenoszone są na inny akademik.
Szczególnie bulwersujący wydaje się jednak fakt, że przez wiele lat -niekiedy po kilkanaście- uczelnia zatrudniała ludzi na ¾ etatu (ok.900 zł/m-c), co zwalniało ją z pewnych zobowiązań ubezpieczeniowych, pogarszając jednak warunki materialne pracowników. Zatrudnieni w tym wymiarze czasu pracy ludzie, pozbawieni byli dostępu do regulacji płacowych, obejmujących na przykład podwyżkę średniej krajowej (obejmuje to tylko osoby na pełen etat) oraz przez cały okres pracy nie mieli prawa do płatnego urlopu. ¾ etatu to także brak prawa do zasiłku w przypadku zwolnienia, bez względu na staż pracy. Jakby tego było mało, uczelnia od stycznia blokowała wypłatę podwyżek dla pracowników, na które Ministerstwo przeznaczyło 10 milionów złotych. Uczelnia chciała przedekretować tę sumę na inny cel, uzasadniając to tym, że nie zna swojej sytuacji finansowej na przyszły rok (tak jakby podwyżki przeznaczone dla pracowników były prywatnym kredytem ratującym Rektora tonącego w długach). Rozważano także możliwość wypłat w postaci premii i nagród specjalnych, co stało w sprzeczności z oczekiwaniami pracowników, liczących na podwyżki w postaci dodatku do pensji podstawowej, dzięki czemu zyskiwaliby oni prawo do zasiłku w razie zwolnień. Swoją opieszałość władze usprawiedliwiały tym, że Ministerstwo nie przelało wciąż pełnej sumy. Tak było od stycznia do dziś, mimo, że sprawą zainteresował się PiP, który upomniał uniwersytet, stwierdzając, że jest on winien wypłatę podwyżek razem z odsetkami.
Dopiero na dzisiejszej konferencji, podczas której arbitralnie zakomunikowano związkom, konsekwentne stanowisko w sprawie dalszych zwolnień, władze zdecydowały się na to, by użyć kwestii podwyżek (zgodzono się na ich wypłacenie w kwotach po 200 zł) jako listka figowego dla skandalicznej polityki pozbawiania pracy 400 osób w regionie o wysokim zagrożeniu bezrobociem. Mamy, zatem do czynienia z sytuacją, w której po wpędzeniu uczelni w zadłużenie, władze postanawiają ciąć koszta, uderzając w najniższą grupę społeczną na uniwersytecie. Dzięki temu redukcje etatów ominą na razie część personelu administracji. Wygląda na to, że uczelnia postanowiła zacisnąć pasa... na gardle własnych pracowników. Portierów, sprzątaczek, szatniarzy. Anonimowych ludzi, których od lat spotykamy na codzień w murach uczelni, korzystając z ich cichego wysiłku i pracy. Oczywiście plan domniemanych (bo realnie jak dotąd nie zostały one udokumentowane) oszczędności nie przeszkadza w bardzo ważnych podróżach Pana Rektora do Chicago, ani w ostatnio dokonanym zakupie dla niego nowych reprezentacyjnych aut: Renault Scenic oraz Toyoty Avensis. Z pewnością pomoże to zaprezentować wielkopańskie maniery władz uczelni, wątpliwe jednak czy przyczyni się do poprawy kondycji finansowej uniwersytetu. (Czytaj więcej: UMCS tonie w długach, ale pieniędzy wystarczyło na zakup służbowego auta za prawie 100 tysięcy złotych.)
Przy tej okazji warto zwrócić uwagę na klasę prezentowaną przez osoby pokroju Kanclerza Urbanka, który na pojawienie się na terenie UMCS napisów protestujących przeciwko zwolnieniom, zareagował, każąc je... sfotografować i zamalować, a następnie wzmocnił nocną ochronę uczelni z 3 do 5 osób. Panie Kanclerzu, a może by tak wprowadzić godzinę policyjną?
Wydaje się, że uczelnia powinna reprezentować pewien moralny standard w sposobie traktowania własnych pracowników, liczenia się z ludźmi i ich zdaniem. Wszak, jak uczy się podczas zajęć na niektórych wydziałach, uniwersytet to wolna przestrzeń swobodnej wymiany myśli, poglądów i opinii. W uszach zwalnianej sprzątaczki takie słowa muszą brzmieć szczególnie gorzko. Mogą nawet budzić uśmiech politowania nad osoba wygłaszającą taki pogląd.
W latach 80-ych, taka sytuacja byłaby już zapewne przedmiotem sporu publicznego oraz ożywionej debaty wśród poszczególnych środowisk uniwersyteckich, w tym zapewne samych studentów. Jak dotychczas protest przeciw zwolnieniom, na papierze poparła część pracowników umysłowych. Samorząd i środowisko studenckie tradycyjnie już milczy. Dziś, podczas spotkania ze związkowcami, Kanclerz Mirosław Urbanek bez wahania może opowiadać neoliberalne brednie o tym, że uczelnia jest zakładem produkcyjnym i jak każdy zakład sprzedaje towar, jakim jest wiedza. Dożyliśmy zatem czasów, w których studia stały się produktem na sprzedaż, a uczelnia firmą zarządzaną przez cynicznych technokratów, przy milczącej aprobacie obojętnej większości. Czyż mówienie o etosie intelektualisty nie stało się śmieszne?
Rafał Błachnio
Tekst ukazał się na blogu Klubu Krytyki Politycznej w Lublinie (kplublin.blog.pl).