Piotr Ikonowicz: Polska - rośnie dochód i cierpienie
[2009-11-16 10:02:07]
Pracownicy są zmuszeni do pracy nie tylko w wydłużonym czasie, ale i za bardzo niskie wynagrodzenie. Tania, zdyscyplinowana siła robocza o stosunkowo wysokich kwalifikacjach przy minimalnym (znów, jednym z najniższych w Europie) poziomie uzwiązkowienia, daje wzrost, pozwala stawiać czoło kryzysowi gospodarczemu, za cenę poważnego kryzysu społecznego, który zaczął się nie wraz z upadkiem Lehman Brothers, lecz z upadkiem realnego socjalizmu (w latach 1990-1993 przeciętne zatrudnienie zmniejszyło się o 3 mln osób). Przeciętna stawka godzinowa za pracę w Polsce jest niższa niż w Brazylii, a płaca minimalna jest dwukrotnie niższa niż w Wenezueli. Niskie płace, zwolnienia grupowe, wycofywanie się państwa z jego opiekuńczej roli, likwidacja funduszy spożycia zbiorowego i malejący udział procentowy budżetu w PKB, to zjawiska okresu transformacji, które zaowocowały dezindustrializacją i darwinizmem społecznym w stylu amerykańskim. Notowany w Polsce wzrost gospodarczy ma charakter bezzatrudnieniowy i jest efektem wyzysku, a nie powstawania nowych miejsc pracy. W dyskusjach toczonych przez polska lewicę w latach 90-tych często przewijała się obawa, że wejście naszego kraju do UE spowoduje erozję socjalnych funkcji państwa dawnej Unii za pomocą mechanizmu dumpingu społecznego. Jednak wraz z otwieraniem się rynków państw zachodnich na polską siłę roboczą obawy te osłabły. Przeciwnie, dał się zauważyć pewien trend pozytywny na polskim rynku pracy, na którym zaczęło brakować wykwalifikowanych pracowników, zwłaszcza w budownictwie. W licznych wywiadach telewizyjnych i prasowych młodzi ludzie migrujący do pracy w Londynie czy Brukseli z entuzjazmem oznajmiali, że znaleźli pracę, za którą można opłacić wszystkie rachunki i jeszcze zostaje coś na jedzenie i normalne życie. Polacy na emigracji zarobkowej często po raz pierwszy dowiadywali się o istnieniu praw pracowniczych, nie tylko na papierze. Wstępowali do związków zawodowych. Tymczasem w Polsce, na budowach zaczęto płacić. Nie tyle lepiej ile solidniej. Ważniejsze od pewnego wzrostu stawek godzinowych, był fakt, że nie zwlekano już z zapłatą i rzadsze były wypadki nie płacenia za pracę wcale. Zaczęto nawet szanować pracowników. Jednak ta chwila nie trwała nawet roku. To było coś w rodzaju krótkiej wiosny za kręgiem polarnym, po której powróciła sroga, bezwzględna zima i spiżowe prawo płac. Wieść o kryzysie gospodarczym sprawiła, że firmy przystąpiły do zwolnień grupowych, mimo, iż nie zanotowały spadku sprzedaży, ale tak na wszelki wypadek. Gwałtowny wzrost bezrobocia, powrót części emigrantów zarobkowych zaostrzył kryzys na rynku pracy i pozwolił pracodawcom powrócić do starych dziewiętnastowiecznych praktyk z okresu poprzedniego. Na porządku dziennym jest zwalnianie pracowników za jakiekolwiek próby powoływania organizacji związkowych. I nawet po wygranych procesach w sądach pracy kończy się na symbolicznym odszkodowaniu zamiast przywrócenia do pracy. Równocześnie rządząca liberalna koalicja wprowadziła zmianę w kodeksie pracy, która w przypadku przegrania procesu przed sądem pracy nakłada na pracownika koszty adwokata wynajętego przez pracodawcę. Rząd podjął też inicjatywę ograniczenia roli i praktycznie zlikwidowania mniejszych, bardziej bojowych związków zawodowych. Ponieważ związki najbardziej masowe są już dawno "oswojone" przez pracodawców i politycznie uwikłane, może to doprowadzić do dalszego pogorszenia sytuacji pracowników. Jankeski kapitalizm Polski kapitalizm jest bardzo mocno ideologicznie zakotwiczony w umysłach swoich ofiar. Większość Polaków za swoje niepowodzenia skłonna jest winić siebie, a nie system, pracodawców, politykę państwa. Biedni Polacy sprzeciwiają się opodatkowaniu najbogatszych, bo nauczono ich się z nimi utożsamiać. Leszek Balcerowicz, likwidator polskiego górnictwa, który uwolnił wszystkie ceny, poza ceną węgla, która pełniła rolę kotwicy antyinflacyjnej (wytwarzając w ten sposób mylne wrażenie, że górnictwo jest nierentowne), otrzymał na robotniczym Śląsku rekordową ilość głosów w wyborach powszechnych. Jakby w nagrodę za likwidację setek tysięcy miejsc pracy na Śląsku. Dziś, w dobie wyczerpywania się światowych zasobów źródeł energii, już wiadomo, że doprowadzenie do zamknięcia dziesiątek kopalń węgla kamiennego było błędem. Było też pierwszym poligonem doświadczalnym w dzieleniu i napuszczaniu na siebie różnych grup społecznie upośledzonych. Odprawy górnicze, za które nie stworzono i nie dało się stworzyć żadnych miejsc pracy posłużyły, aby na zwalnianych górników naszczuć ludzi pogrążonych w jeszcze większej nędzy i pauperyzacji. W pobliżu zamykanych kopalń dealerzy popularnych marek samochodów otwierali salony, by znów je zamknąć, gdy pieniądze z odpraw górniczych się skończyły. Dramatyczną sytuację tej grupy zawodowej podkreśla ostatnia katastrofa w kopalni "Wujek" Ruda Śląska. Przy okazji wybuchu metanu, który pozbawił życia 13 górników, a 40 innych poważnie ranił, wyszło na jaw, że górnicy na polecenie dozoru fałszują nagminnie odczyty czujników metanu. Pytani, dlaczego nikt o tym nie meldował odpowiednim władzom, odpowiadali szczerze: z obawy przed zwolnieniem z pracy. Podobny skandal z czujnikami miał miejsce w 2007 roku przy okazji jeszcze tragiczniejszej katastrofy w kopalni "Halemba". Górnicy, pozbawieni należnej ochrony związkowej ryzykują życie i giną w obawie przed utratą pracy. To już obraz opisywany raczej przez Emila Zolę z "Germinalu" niż kolejna część "Człowieka z żelaza". Każde uprawnienie pracownicze czy socjalne prezentowane jest opinii publicznej jako nienależny przywilej i zwalczane. Mamy, więc zamiast przypływu "podnoszącego wszystkie łodzie" jakąś neoliberalną zasadę równania w dół (urawniłowkę). Polski model kapitalizmu wyklucza istnienie polityki społecznej. Wprawdzie nie posunięto się tak daleko jak prezydent Kolumbii Uribe, który resorty pracy i zdrowia po prostu zlikwidował, ale kurs na likwidację widoczny jest na każdym kroku. Ministerstwo Pracy szacuje, że stopa bezrobocia w lipcu 2009 r. wzrosła do 10,8 proc.. Liczba bezrobotnych zarejestrowanych w urzędach pracy w końcu czerwca 2009 roku wyniosła 1 mln 658 tys. zarejestrowanych osób bez pracy, z czego aż 1 mln. 390 tysięcy nie ma prawa do zasiłku (83 proc.). Liczba ofert pracy zgłoszonych przez pracodawców do urzędów pracy w lipcu 2009 r. wyniosła 78,2 tys. Ministerstwo Gospodarki szacuje, że do końca roku stopa bezrobocia wzrośnie do 12 proc. Zasiłek jest stały, a nie powiązany z wcześniejszymi zarobkami czy kosztami życia. W Polsce podstawowa kwota zasiłku wynosi 551,8 zł brutto i nie będzie w najbliższym czasie wyższa w sytuacji rosnącego bezrobocia. Okres pobierania zasiłku wynosi od 6 do 12 miesięcy w regionach o wyższym bezrobociu. A to tylko dane oficjalne. Nieoficjalnie wiadomo, że bezrobotnych jest o wiele więcej. Niechęć do rejestracji wynika z braku uprawnień do zasiłku. Urzędy korzystają z każdej okazji, aby poprawić sobie statystyki i skreślają z ewidencji, tych, którzy się w porę nie zameldują, albo nie podejmą pracy, do której kieruje urząd. Zwykle są to oferty skandalicznie niekorzystne. Dość powiedzieć, że do stałych praktyk należy wywieszanie ofert i kierowanie bezrobotnych do pracy na czarno. Oczywiście większość bezrobotnych bez prawa do zasiłku i duża część tych z prawem pracuje na czarno, żeby nie umrzeć z głodu i nie stracić dachu nad głową. Nie istnieje, bowiem żaden mechanizm, który powstrzymywałby nieuchronny mechanizm, który człowieka dotkniętego zwolnieniem z pracy skazuje na eksmisję z mieszkania. A wielkie problemy z płaceniem czynszu mają również osoby zatrudnione na tzw. umowy śmieciowe (cywilnoprawne) bądź po prostu za najniższą płacę, albo na czarno za płacę jeszcze niższą. Rodziny wielodzietne. Samotni rodzice, itp. Jedynym rządowym przedsięwzięciem mającym zapobiec skutkom kryzysu w dziedzinie mieszkalnictwa, jest oferta płacenia przez rok rat kredytu hipotecznego za tych, którzy utracili pracę. Rząd wyciąga tu rękę do stosunkowo zamożnej grupy obywateli, którzy w ogóle mieli zdolność zaciągnięcia kredytu hipotecznego. Tym, którzy na masowa skale tracą mieszkania, bo nie są w stanie płacić czynszu regulowanego w mieszkaniach komunalnych, rząd nie oferuje nic. Państwo nieopiekuńcze Jeżeli na świecie są dwie szkoły dotyczące pomagania ludziom niezamożnym, jedna to dawać rybę, druga wędkę, niech sobie sami złowią, to w Polsce narodziła się trzecia szkoła: nie dawać ryby, ani wędki, niech sobie sami wędkę skombinują. Pracownicy socjalni, wynagradzani często na poziomie minimum socjalnego, żyją w przekonaniu, że ich najważniejszym zadaniem jest uniknąć uzależnienia głodnych od jedzenia. Na jednym z toruńskich liceów widziałem nawet graffiti nawiązujące chyba do tej szkoły myślenia: "nie jedz na czczo!" To by sprawę uzależnienia załatwiało. Instytucje, które nominalnie mają zapobiegać i zwalczać wykluczenie społeczne są skłonne raczej zwalczać jego przejawy i główną uwagę poświęcają zniechęcaniu ludzi ubogich do korzystania z ich usług. Dla wielu biedaków pracownicy socjalni to wrogowie niż sprzymierzeńcy. Uważają oni biedę raczej za rodzaj choroby czy winy, niż skutek obiektywnej sytuacji społecznej i gospodarczej czy wręcz polityki władz publicznych bądź jej braku. Bezrobotne, samotne matki niechętnie zgłaszają się po pomoc do instytucji pomocowych, gdyż pracownicy socjalni zbyt łatwo składają wnioski o ograniczenie lub pozbawienie praw rodzicielskich. Za biedę samotnej matki lub ojca płacą i dzieci i rodzice, rozstaniem. Tego lata sensacją w polskich mediach stało się odebranie noworodka rodzicom, na podstawie oświadczenia pracownicy socjalnej, że nie dadzą rady wychować dziecka, bo "w mieszkaniu jest brudno". Coraz szerzej korzysta się z organizacji pozarządowych, zwłaszcza kościelnych i do nich transferuje środki na pomoc społeczną. Pomijając nie profesjonalność tych działań i ich woluntaryzm, najważniejszą wadą tego rodzaju pomocy jest ingerowanie w życie prywatne beneficjentów czy wręcz, jak to ma miejsce przypadku osób bezdomnych, ograniczanie ich praw i wolności. W ośrodkach dla samotnych matek, ofiar przemocy domowej, prowadzonych przez kler, kobiety traktowane są jak upadłe grzesznice i mówi się o ich resocjalizacji (powrocie do bijących mężów). W większości ośrodków dla bezdomnych ogranicza się wolność podopiecznych, którzy niekiedy muszą napisać podanie, aby spotkać się ze znajomymi. Ogranicza się także swobodę poszukiwania pracy i tym samym możliwość powrotu do życia w społeczeństwie, ponieważ lokator ośrodka musi pracować na terenie instytucji opłacając w ten sposób swój pobyt. Jednym z manewrów mających obniżyć prestiż instytucji pomocy społecznej było takie zmniejszenie środków na zasiłki, że ich suma stała się niemal identyczna z kosztem funkcjonowania systemu ich przydzielania. Rośnie więc znaczenie akcji charytatywnych, w których regułą jest, że ten, kto daje "wychowuje" i umoralnia obdarowanego. Zamiast przemyślanej strategii zapobiegania wykluczeniu społecznemu mamy akcje typu "szklanka mleka w szkole" czy dokarmianie dzieci w szkołach. W efekcie dzieci są już głodne tylko w dni wolne od lekcji, a rodzice zawsze. Te akcje charytatywne, wspierane przez rząd, to odpowiedź, na opublikowane w 2007 roku szokujące wyniki badań Unii Europejskiej o niedożywieniu polskich dzieci. Jak zatkać dziurę budżetową Jako próbny balon rząd puścił plotkę, że dla zatkania dziury budżetowej podniesie podatki najbogatszym. Wśród dziennikarzy telewizyjnych i komentatorów ekonomicznych powstał zauważalny na wizji popłoch. Wszak obie te grupy zawodowe świetnie zarabiają. Donald Tusk wygrał wybory pod hasłem, że zmniejszy podatki, zwiększy wydatki i zatka dziurę budżetową. Słusznie nazywał to cudem. Niesłusznie jednak twierdził, że jest on możliwy. Już wkrótce miało się okazać, że rząd znalazł lepsze rozwiązanie niż sięganie do kieszeni bogaczy. Okazała się nim prywatyzacja. Postanowiono sprzedać wszystko, co przedstawia jeszcze sobą jakąś wartość, a nie zostało sprywatyzowane wcześniej. A więc firmy paliwowe, energetyczne, Polską Miedź i kopalnie węgla kamiennego. We wrześniu (2009) minister finansów, pan Jacek Rostowski poinformował, że deficyt budżetu państwa w 2010 roku wzrośnie do 52,2 mld zł z 27,1 mld zł w tym roku. "Nie spowoduje to przekroczenia drugiego pułapu długu, czyli 55 proc. w relacji do PKB w 2010 roku pod warunkiem, że prywatyzacja będzie zrealizowana na poziomie 28-29 mld zł" - dodał. Jeszcze w czerwcu, przy okazji nowelizacji budżetu rząd zakładał deficyt na poziomie 15 mld zł. Rząd starannie unika odpowiedzi na pytanie ile pieniędzy wpływa, co roku do budżetu z dywidend od prywatyzowanych firm, bo musiałby przyznać, że za ich prywatyzacją nie stoi żaden racjonalny rachunek ekonomiczny tylko dogmatyczna, neoliberalna koncepcja w myśl, której prywatne jest lepsze. Dla pracowników prywatyzacja oznacza zwolnienia grupowe i niższe płace. Na powiedzenie prawdy o deficycie a może nawet pewne jego zawyżenie ma wpływ gra wyborcza oraz presja prywatyzacyjna. Im większy deficyt tym łatwiej ludzi przekonać do prywatyzacji, zwłaszcza, że wiedza o corocznych wpływach z dywidend jest ściśle tajna. Z drugiej strony niski deficyt był potrzebny, żeby wygrać wybory do Europarlamentu, a przed wyborami samorządowymi w przyszłym roku, rząd znów przedstawi jakąś przeszacowaną, bardziej optymistyczną prognozę. Podobne manewry wykonuje rząd w sprawie przemysłu stoczniowego, który wraz z kolebką Solidarności, Stocznią Gdańską, kiedyś im. Lenina, przestanie istnieć w wyniku procesu prywatyzacji oraz integracji europejskiej. Przed wyborami do Europarlamentu wszystko jeszcze było dobrze, bo dwie stocznie, w Szczecinie i Gdyni miał kupić tajemniczy inwestor z Kataru. Po wyborach Katar się wycofał, a rząd tłumaczy społeczeństwu, że rynek nie chce naszych statków. Chociaż wszyscy w Polsce wiedzą, że decyzję o zwrocie pomocy publicznej i upadku stoczni podjęła Komisja Europejska. Rynek jest ściśle reglamentowany, a polscy negocjatorzy nawalili. Gdy jednoczono Niemcy trzeba było zamknąć stocznię w Bilbao, aby ocalić tę w Rostocku. Przed wyborami parlamentarnymi nauczycielom obiecano 10-procentową podwyżkę. Potem premier ogłosił, że dostaną tylko 1 procent podwyżki. Teraz nauczyciele podskakują z radości, chociaż zamiast 10 dostaną 7 procent. Rozwarstwienie i igrzyska Rozwarstwienie w Polsce można liczyć wskaźnikiem Giniego, który jest znacznie wyższy od średniej w starej Unii (0,25) bo wynosi 0,36, ale także obserwując jakość życia i pracy, warunki mieszkaniowe. Co najmniej trzy czwarte Polaków nie korzysta z urlopów wypoczynkowych. Bardzo wielu z nich zmuszonych jest także do pracy w weekendy czy inne dni ustawowo wolne od pracy. Na wizytę u lekarza specjalisty trzeba czekać miesiącami. Wielu nie doczeka i jeśli nie mają środków na prywatne leczenie, umierają na uleczalne choroby. Inni, szczególnie emeryci i renciści, umierają, bo nie stać ich na wykupienie przepisanych przez lekarza recept. Dlatego choroba w rodzinie jest jednym z liczących się czynników wykluczenia społecznego. Konieczność ponoszenia olbrzymich, często nieformalnych kosztów leczenia, operacji, opieki nawet w publicznych placówkach służby zdrowia sprawia, że rodziny się pauperyzują. Nierówność w obliczu choroby lub śmierci jest wciąż jedną z najbardziej bulwersujących cech nowego ustroju. Dlatego prywatyzacja szpitali, nie akceptowana przez większość opinii publicznej, była jednym z ważnych tematów batalii wyborczych. Innym znakiem nierówności i rozwarstwienia, o wiele bardziej widocznym, jest sytuacja mieszkaniowa. Widać to gołym okiem, po ilości ogrodzonych i monitorowanych osiedli, która sprawia, że Warszawa przywodzi na myśl raczej miasta latynoskie niż europejskie. W Warszawie jest takich osiedli ponad 200 podczas, gdy np. w Berlinie zaledwie kilka. Na mieszkanie przeciętny Polak wydaje ok. 25 proc. swoich dochodów. Jednak w gospodarstwach jednoosobowych, zwłaszcza emeryckich udział czynszu w wydatkach miesięcznych znacznie przekracza 50 proc. Biedni są rugowani z centrów wielkich miast w wyniku zalegania z płatnościami w mieszkaniach komunalnych, ale także w tych, które są zwracane potomkom byłych właścicieli. Związany z reprywatyzacją wzrost czynszów powoduje istne rugi lokatorskie. Samorządy ani państwo nie budują mieszkań pod wynajem, a wynajmowanie mieszkania na wolnym rynku wymaga dochodów, którymi nie dysponuje większość gospodarstw domowych w Polsce. Dla osoby, która straciła pracę, a następnie mieszkanie jedynym ratunkiem jest pomoc rodziny lub znajomych. Do mieszkań o obniżonym standardzie, zdewastowanych kamienic, baraków eksmitowani są ludzie ubodzy, tworząc nowe getta wykluczonych. Jednocześnie z tymi procesami narastającego rozwarstwienia i wykluczenia istnieje świat wirtualny oficjalnej propagandy, gdzie spiker radiowy czy prezenter telewizyjny zwraca się do jakiegoś innego społeczeństwa, ze świata reklam. Zamożnego, jeżdżącego na urlopy, zainteresowanego każdym następnym odcinkiem autostrady, po którym, będzie można nareszcie pędzić z zawrotną szybkością. Dla tego wymyślonego społeczeństwa polskiego najważniejszym zbiorowym zmaganiem i wyzwaniem jest zorganizowanie Polsce piłkarskich mistrzostw Europy. Z powodu EURO 2012 powstają gigantyczne stadiony i autostrady pozwalające kibicom zdążyć na kolejne mecze. Profesor Mieczysław Kabaj obliczył, że za cenę jednego z dwóch budowanych w Warszawie stadionów można by całkowicie zaspokoić potrzeby ludności w zakresie żłobków i przedszkoli, dziś dramatycznie nie zaspokojone. To szaleństwo odbywa się w kraju gdzie brak jest dostępnych dla ogółu mieszkań, usług medycznych i przyzwoitego transportu publicznego. Jednak aż 71 proc. Polaków dobrze lub bardzo dobrze ocenia swoją wiedzę finansową – wynika z badań przeprowadzonych przez IPS0S. Niestety to tylko subiektywna ocena nieprzystająca do rzeczywistości. Większość Polaków zapytana o stan domowych finansów, wie tylko, ile wynoszą ich raty i czynsz. Na swoje pieniądze patrzą w kategoriach; starcza, nie starcza. I zwykle nie starcza, ale przyznanie się do tego to, jak wyznanie śmiertelnego grzechu. W takim klimacie zwolnienia grupowe nie muszą oznaczać spadku produkcji. Czy w banku, na poczcie czy w produkcji, pracę zwolnionych, pod groźbą redukcji, muszą wykonać ci, którzy pozostali. Firma w zamian nie zwiększa wynagrodzenia, zwiększa stres i zyski. I to w ten sposób w gospodarce zorientowanej na eksport i wyrzeczenia udało się wygenerować 1 proc. wzrostu PKB. Jesteśmy więc najlepszym przykładem jak niewiele można się dowiedzieć z takich wskaźników jak wzrost PKB. Za tymi wskaźnikami kryje się zapracowujące się na śmierć społeczeństwo podzielonych, biednych i nieszczęśliwych ludzi, których zmuszono do wyścigu, w którym zwycięzca bierze wszystko. A ostatnich gryzą psy. Tekst ukazał się w październikowym numerze miesięcznika "Le Monde Diplomatique - edycja polska". |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Wolność wilków oznacza śmierć owiec
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
24 listopada:
1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.
1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).
2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.
2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.
?