Krzysztof Pacyński: Barry Lyndon?

[2010-01-14 09:51:37]

Wbrew pozorom jak i bardzo temu nie sprzyjającej atmosferze, której od polityki nie sposób oddzielić, trudno jest tak naprawdę o jednoznaczną ocenę w przypadku większości ważnych postaci historycznych.

Tu właśnie nasuwa się na myśl, zwłaszcza w świetle ostatnich wydarzeń, postać Lyndona B. Johnsona, trzydziestego szóstego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Postać w gruncie rzeczy tragiczna, zasługująca zarówno na słowa najwyższego uznania jak i najwyższego potępiania, przez to wymykająca się rozpowszechnionym szablonom.

W okresie swych rządów (1963-1969) Johnson udanie przeprowadził najszersze i najbardziej doniosłe reformy wewnętrzne w historii Stanów Zjednoczonych, ustępując na tym polu chyba tylko Franklinowi D. Rooseveltowi. To właśnie on złamał potęgę bloków segregacjonistów w Senacie, o którego opór przez prawie sto lat rozbijały się kolejne inicjatywy w dziedzinie praw obywatelskich dla ludności kolorowej. Nie da się zaprzeczyć, iż bez jego legendarnych zdolności parlamentarnych akt z 1964 roku, rozprawiający się raz na zawsze z segregacją rasową, jak i prawo wyborcze z 1965, nie weszłyby wtedy w życie.

Johnson dokonał też bardzo wiele na polu polityki społecznej. Właściwie pod jego przywództwem zapoczątkowano reformę służby zdrowia, tworząc Medicare (państwowe ubezpieczenia dla emerytów) oraz Medicaid (analogiczny program dla ubogich). W ramach "wojny z nędzą" przeprowadził też znaczące zwiększenie programu świadczeń społecznych.

Jak więc możliwe, aby najbardziej zasłużony w dziedzinie postępu prezydent (zaraz po legendarnym Roosevelcie, którego spuścizny nie były w stanie przekreślić, mimo usilnych starań, skrajnie prawicowe rządy Reagana czy Busha juniora), był jednocześnie jednym z najbardziej znienawidzonych lokatorów Białego Domu w historii. Człowiekiem, który pod koniec urzędowania nie mógł się nigdzie udać, aby nie witały go masowe demonstracje, gniewne okrzyki i wiadra krwi, wylewane na prezydencką limuzynę. Człowiekiem, którego polityczna klęska i upokarzające wycofanie się utorowały drogę dla wschodzącego ruchu konserwatywnego, dominującego z krótkimi przerwami w amerykańskim rządzie aż do 2008 roku?

Powodem była oczywiście wojna w Wietnamie. W ostatnich latach często z tego powodu porównywano z Johnsonem George’a W. Busha. Takie porównania stanowią tylko świadectwo albo złej woli, albo kompletnej ignorancji i niezdolności do szukania trafnych analogii.

W przeciwieństwie bowiem do Busha, który ochoczo rozpętał pożogę w Iraku, a na swoim koncie nie ma żadnych pozytywnych osiągnięć, Johnson zastał ognisko wojny, zapalone przez poprzednika, niesłusznie idealizowanego Johna F. Kennedy’ego.

Nie może to, rzecz jasna, usprawiedliwić kolosalnych błędów Johnsona, który nie tylko nie ugasił ogniska w porę, ale rozdmuchał je do rozmiarów niespotykanych. Nie może być dla tak brzemiennego w skutki błędu usprawiedliwieniem fakt, iż LBJ aż do 1966 roku, gdy było już za późno, był systematycznie wprowadzany w błąd przez dowódców wojskowych co do rzeczywistego stanu rzeczy i dowiadywał się jak naprawdę wygląda sytuacja z erupcji protestów oraz zyskujących na znaczeniu środków masowego przekazu. Nie był już w stanie zapanować nad sytuacją, za którą w wielkiej części odpowiada, ale której był ofiarą, a nie bezpośrednim sprawcą.

Z tego powodu historia nie może wydać jednoznacznie pozytywnej lub negatywnej oceny prezydentury Johnsona. Za program "Wielkiego Społeczeństwa" i jego trwające do dzisiaj efekty należy mu się własna podobizna na Mount Rushmore. Za eskalację wojny wietnamskiej i jej długotrwałe efekty wieczna niesława.

Obecny prezydent Stanów Zjednoczonych, choć urzęduje od niespełna roku, już doczekał się niezliczonych porównań do swych czterdziestu trzech poprzedników. Wiele z tych analogii nie zasługuje na więcej, niż litościwe milczenie.

Moim zdaniem jednak w świetle ostatnich wydarzeń, gdybym miał ryzykować tak daleko idące prognozy, Obama ma duże szanse podzielić nieszczęśliwy los Lyndona B. Johnsona. Tydzień temu byłem skłonny spisać politykę wewnętrzną Obamy na straty. Reforma służby zdrowia, która w swym założeniu ma zapewnić prawie wszystkim, dotychczas nim nie objętym, ubezpieczenie - największy zamysł na tym polu właśnie od czasów Johnsona - utknęła w martwym punkcie. Ten, który jeszcze w styczniu jawił się jako człowiek, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych, został nagle opuszczony przez niedawnych sojuszników. Ze względu na kruczki regulaminowe, większość do uchwalenia ustawy w Senacie wynosi tylko 50 głosów (plus wiceprezydent), ale faktycznie aby przeprowadzić jakikolwiek większy i siłą rzeczy kontrowersyjny projekt, potrzeba ich aż 60. Nie da się uchwalić ustawy bez zakończenia debaty, a tyle głosów do tego potrzeba.

Reforma służby zdrowia była nie tylko jednym ze sztandarowych punktów programu Obamy. To też lakmusowy papierek dla jego prezydentury. Jeżeli nie udowodni, iż potrafi narzucić swoją wolę Kongresowi, to co może zrobić? Jakich zmian dokonać? Żadnych.

Podobnym papierkiem lakmusowym ponad czterdzieści lat temu dla Johnsona były prawa obywatelskie i to, czy uznawany niegdyś za władcę absolutnego Senatu nowy prezydent, będzie w stanie złamać wielowiekową potęgę segregacjonistów. To nie było łatwe i zajęło sporo czasu, i osławionej johnsonowskiej perswazji, zanim się dokonało.

Obecnie szczęście znów uśmiechnęło się do Obamy. Niedawno pozyskał krytyczny, sześćdziesiąty głos i, w momencie gdy ten tekst się ukaże, zapewne prezydencki podpis będzie już figurował pod ustawą.

Złamanie wieloletniej potęgi korporacji ubezpieczeniowych i zapewnienie opieki medycznej kilkudziesięciu milionom Amerykanów będzie nie tylko oszałamiającą demonstracją zdolności politycznych prezydenta. Będzie wydarzeniem epokowym. Osiągnięciem na miarę "Wielkiego Społeczeństwa" a także w dużym stopniu i rooseveltowskiego Nowego Ładu. A to wystarczy, aby Obama zyskał wybitne miejsce w historii amerykańskiej.

Niestety, obu prezydentów prócz niezwykłego wyczucia mechanizmów ustawodawczych, zdaje się łączyć niezrozumienie nabrzmiewających problemów zewnętrznych. Brzmi to niesprawiedliwie, gdyż obaj przed objęciem w posiadanie Białego Domu mieli wiele do czynienia z polityką zagraniczną.

Nie uchroniło to Johnsona przed wpadnięciem w wietnamskie grzęzawisko, które go, jak każdego topielca wykonującego gwałtowne i nieprzemyślane ruchy, całkowicie pochłonęło. Czterdzieści lat po tym Obama wydaje się grzęznąć tak samo w ruchomych piaskach Afganistanu.

Można mieć bardzo różne opinie na temat amerykańskiego zaangażowanie w tym kraju. Można się spierać na temat uzasadnienia interwencji z 2001 roku, którą niżej podpisany przez długi czas popierał. Trudno natomiast zaprzeczyć, iż "robota" została spartaczona na całej linii przez administrację Busha, który oszołomiony początkowym sukcesem, a nie mając, podobnie jak otoczenie, zielonego pojęcia o warunkach tam panujących, otrąbił zwycięstwo i wycofał większość żołnierzy, aby rozpalić ognisko w Iraku. Bush oczywiście nie zdawał sobie sprawy, i zapewne sądząc po jego nikłych zdolnościach intelektualnych, nigdy nie zrozumie, że pod niechlujnie, jego zwyczajem, przyklepanym ogniskiem żarzy się coraz silniejszy płomień.

Wyjście z Afganistanu nie będzie sprawą ani łatwą, ani przyjemną dla Stanów Zjednoczonych. Tym trudniej będzie prezydentowi, któremu opinia światowa z powodu nie bycia Bushem, daje kredyt na wyrost, zdobyć się na taki krok.

Niestety, zamiast się nad tym zastanowić, póki jeszcze czas, Obama robi co tylko może aby to ognisko rozdmuchać. Uzbrojony w naiwną, a najwyraźniej rozpowszechnioną w kręgach nowych władców Waszyngtonu, wiarę, iż sam fakt jego wyboru automatycznie, może nie tyle przekreśla ogromne szkody wyrządzane przez radośnie brykającego poprzednika, ile spowoduje wygodną amnezję poza granicami USA, Obama popełnia dokładnie te same błędy, co zbyt ufny w swą szczęśliwą gwiazdę LBJ. Nie znając, ani nie paląc się przesadnie do poznania realiów Afganistanu robi wszystko, aby tylko ognisko rozdmuchać. I to akurat mu się udaje.

Słusznie dążąc do zakończenia wojny w Iraku, Obama uporczywie, mimo całej swej inteligencji, stara się dowieść, że Stany Zjednoczone nie są impotentem i są w stanie jednocześnie zapanować nad krajem, o który połamały sobie kły takie historyczne potęgi, jak Imperium Brytyjskie czy Związek Radziecki, za pomocą wysyłania dodatkowych żołnierzy, a ignorując inne czynniki, co jest prawdziwym dowodem impotencji i niezdolności do gromko obiecywanej "zmiany".

Nikt nie chce i w niczym interesie nie leży powrót talibów do władzy i dlatego Afganistan wymaga o wiele bardziej kompleksowych rozwiązań, a nie jednostronnego miotania się, aby tylko zadowolić żyjących stereotypami "ani piędzi ziemi, zawsze wygrywamy i wszędzie, Ameryka nigdy nie kapituluje" wyborców.

Nie sądzę, aby można było to wszystko przypisać głupocie czy złej wierze Obamy. Prezydent musi uwzględniać ogólną opinię, nastroje panujące wśród doradców i wojskowych, którzy dodatkowo karmią go każdego dnia ogromną porcją przesadnego optymizmu. A poza tym pierwsze miejsce w jego umyśle zajmują problemy wewnętrzne, z którymi radzi sobie dla kontrastu doskonale. I nie może wiedzieć lub zajmować się tak dogłębnie wszystkim.

W takiej samej sytuacji znajdował się właśnie Lyndon B. Johnson i to zadecydowało o jego miejscu w historii, jako zasłużonego i słusznie znienawidzonego prezydenta.

Czas pokaże, czy Obama będzie w stanie zdać sobie z tego sprawę i uniknąć losu dalekiego poprzednika.

Krzysztof Pacyński


drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


23 listopada:

1831 - Szwajcarski pastor Alexandre Vinet w swym artykule na łamach "Le Semeur" użył terminu "socialisme".

1883 - Urodził się José Clemente Orozco, meksykański malarz, autor murali i litograf.

1906 - Grupa stanowiąca mniejszość na IX zjeździe PPS utworzyła PPS Frakcję Rewolucyjną.

1918 - Dekret o 8-godzinnym dniu pracy i 46-godzinnym tygodniu pracy.

1924 - Urodził się Aleksander Małachowski, działacz Unii Pracy. W latach 1993-97 wicemarszałek Sejmu RP, 1997-2003 prezes PCK.

1930 - II tura wyborów parlamentarnych w sanacyjnej Polsce. Mimo unieważnienia 11 list Centrolewu uzyskał on 17% poparcia.

1937 - Urodził się Karol Modzelewski, historyk, lewicowy działacz polityczny.

1995 - Benjamin Mkapa z lewicowej Partii Rewolucji (CCM) został prezydentem Tanzanii.

2002 - Zmarł John Rawls, amerykański filozof polityczny, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli XX wieku.


?
Lewica.pl na Facebooku