- Nawet jeżeli wydaje mu się to zabawne, dla nas to upokarzające. Nasi bracia mają rację skarżąc się - powiedział jeden z nich.
- Powinni go zwolnić. Czy ty w ogóle wiesz co on powiedział? "Jak nazywa się bangladeski krykiecista z mięsną kanapką na głowie? Ham’head [ham=szynka, head=głowa - przyp. tłum.]. A jeśli ma na głowie aż dwie takie kanapki? Mo’Ham’head! [Mo=more=więcej] Ohydne!"
Spróbowałem się dyplomatycznie wtrącić: - Znam Graeme’a, jest jednym z najgrzeczniejszych, najskromniejszych, najbardziej bezproblemowych ludzi jakich można spotkać. Ten program trzeba traktować z przymrużeniem oka. Pracowałem z nim w Supersporcie. Jeżeli mieliby go zwolnić, to chyba tylko za to, że żart był naprawdę słaby!
- Garda, nie rozumiesz - upierał się jeden z najbardziej dotkniętych. - Nieważne jak niewinne były jego zamiary. - I z najświętszym przekonaniem dodał: - Nie ma żartów, jeżeli chodzi o proroka.
Joffe i radiostacja otrzymali naganę po tym jak Południowoafrykańska Komisja Skarg ds. Radiofonii i Telewizji (BCCSA) uznała jego żart za naruszającą konstytucję "mowę nienawiści". I owszem, ten żart już nie był śmieszny po ostatnich miesiącach 2005 roku, kiedy 12 karykatur zamieszczonych w duńskiej gazecie "Jyllands-Posten" wznieciło szaleńcze płomienie nieustępującego gniewu.
Samo wizualne przedstawienie Proroka Mahometa było dla muzułmanów afrontem. Im tego robić nie wolno, w obawie przed zarzutem bałwochwalstwa i z kilku innych teologicznych powodów. Prorok przedstawiany już był na obrazkach wcześniej, co irytowało muzułmanów, ale nic poza tym. Kroplą, która przeważyła szalę gniewnych nastrojów utrzymujących się do dzisiaj, był fakt, że znaczna ilość tych karykatur sugerowała czasem niejasno, czasem dosadniej, związek pomiędzy Mahometem i mizoginią, Mahometem i przemocą, Mahometem i terroryzmem.
Produkcja gniewu?
Czy to aby było wszystko? Czy było to wyłącznie impulsywne, kolektywne uniesienie? Wspólnota urażonych? Czy za tym wybuchem protestów nie stały jakieś poważniejsze siły podżegające, stymulujące, planujące, ostatecznie - produkujące ten gniew?
Ostatnie rewelacje wyjawione przez WikiLeaks sugerowałyby obecność takich sił. Z nich dowiedzieć się można m.in. że Stephen Seche, urzędnik pełniący rolę ambasadora w Damaszku, wierzył, że Syria aktywnie zachęcała do ostrych protestów, podczas których zaatakowano duńskie i norweskie ambasady. Wyciek przypomniał mi o innym spotkaniu w restauracji w innym afrykańskim kraju - w Egipcie w 2008 roku.
- Mashallah, jesteś z RPA? Dużo tam pracuję. Przygotowujemy 600 da’ee (muzułmańskich misjonarzy) do spotkań i rozmów z kibicami podczas Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej 2010.
Tutaj Imam Fadel Soliman przerwał, aby uraczyć się kolejną łyżką molokhii, egipskiej zupy. Był głodny, bo cały dzień pościł. Razem jedliśmy tradycyjny w Ramadanie iftaar, było to przed nagraniem programu "Inside Story" tego samego wieczoru, gdzie pojawił się jako jeden z gości.
Permanentnie pozbawiony tchu, duży, sympatyczny mężczyzna, o ujmującej osobowości. Imam Fadel tryska wiarą, którą pragnie się dzielić. Wydał potem serię płyt DVD, przewodnik po islamie, dla naszych ekip filmowych i producentów, w wielu wersjach językowych. Był niczym ambasador islamu, ale niezmiernie zainteresowało mnie to, co miał do powiedzenia o innym ambasadorze:
- Czy znasz naszą egipską ambasadorkę w RPA, Monę Attiah? - zapytał mnie, kiedy już pochłonął trochę więcej iftaar.
- Nie mogę powiedzieć, że znam.
- Mashallah, to dobra siostra, wiele zrobiła dla muzułmanów. Nie nosi hidżabu, ale to dobra kobieta.
Po czym upewnił się: - Jesteś pewien, że jej nie znasz?
- Przykro mi, ale nie - odparłem. Nie wiedziałem, czy traciłem przez to w jego oczach bardziej jako Południowoafrykańczyk czy jako muzułmanin.
- Przed RPA była w Danii. Była jedynym ambasadorem, który postawił się duńskiemu rządowi i nalegał na spotkanie z nimi w sprawie tych karykatur naszego proroka sallalahu alayhi wasallam (pokój z nim). I kiedy odmówili jej spotkania i powiedzieli, że nie mogą ograniczać "wolności słowa", ona się nie ugięła! To właśnie ona zebrała innych ambasadorów, żeby razem z nimi się wybrać do Ligi Arabskiej w Kairze, wyrazić nasze wspólne potępienie, oświadczyć, że karykatury były niedopuszczalne! Mashallah.
Coś, co powiedział zaraz potem, zapadło mi w pamięć na zawsze:
- Gdyby nie ona, nawet nie dowiedzielibyśmy się o tych obrazkach.
Dwóch duńskich imamów obnosiło i pokazywało karykaturę na Bliskim Wschodzie, niczym dowód przestępstwa, razem z dodatkowymi rysunkami, które nigdy nie były opublikowane w "Jyllands-Posten". Jeden z nich nie był nawet rysunkiem, ale kopią fotografii obrazka z Internetu, na którym mężczyzna ma zamiast twarzy świński ryj.
Od nastania tego kryzysu, zauważono, że wiele, zazwyczaj niedemokratycznych, rządów, często brutalnych w tłumieniu masowych wystąpień odnośnie reform politycznych czy przeciwko cenie chleba, nagle bezwarunkowo wsparło (i być może sponsorowało) gorączkę protestów.
Nagrania CCTV, które można zobaczyć w filmie Karstena Kjaera "Bloody Cartoons", z budynku, w którym mieściła się duńska ambasada w Bejrucie, sugerują nawet, że libańska armia przyzwoliła protestującym zebrać się na budynku z koktajlami Mołotowa w dłoni.
Czy w takim razie jest jakąś niespodzianką fakt, że lata później, po kilkuset ofiarach śmiertelnych od czasu pierwszych gwałtownych ataków, trzech mężczyzn zostało ostatnio oskarżonych o spisek mający na celu odstrzeliwanie pracowników "Jyllands-Posten" karabinami maszynowymi?
Na początku 2006 roku nawet mainstreamowi uczeni, jak Szejk Yusuf al-Qaradawi, znienawidzony przez wielu dogmatyków za swoje liberalne opinie i perspektywiczne myślenie o problemach islamskiego prawoznawstwa, wołał o "dzień gniewu" świata muzułmańskiego w odpowiedzi na karykatury. Powiedział, że muzułmanie nie są "osłami, które można ujeżdżać" ale "lwami, które ryczą".
To "ryczenie", jeśli nie pozbawić tej wypowiedzi kontekstu, w połączeniu z nawoływaniami uczonych do ekonomicznego bojkotu Danii oraz zdecydowanego politycznego lobbowania przeciwko temu krajowi i gazetom, które opublikowały karykatury, przez wielu zostałoby zinterpretowane jako przenośnia. Jako wezwanie do stanowczej, ale pokojowej odpowiedzi na prowokację z "Jyllands-Posten", zalatującą chęcią odseparowania, poniżenia i wykluczenia muzułmanów.
Ale (i jest to duże ale) oczywistą, rażącą kwestię stanowi triumf skrajnej prawicy w Europie, gdzie problemy z muzułmanami, chustami na głowę i minaretami, anty-imigracja i integracja zdominowały dyskurs: Czy każdy obrażony muzułmanin zinterpretuje wezwanie w ten sposób? Większość po-karykaturalnej retoryki zostawiła dostatecznie dużo miejsca na subiektywną interpretację. Czy nie dostrzegamy skutków które objawiają nam się tuż przed oczami?
Wolność słowa
"Wolność słowa" - ma dziś w sobie jakieś sakralne, ciepłe, postmodernistyczne bąbelki. Ale czy ci co jej hołdują robią to konsekwentnie?
Redaktor odpowiedzialny za karykatury, Flemming Rose, przysiągł Christiane Amanpour w wywiadzie, że "Jyllands-Posten" próbował nawiązać kontakt z irańską gazetą, która zamieszczała karykatury na temat Holocaustu z nadzieją, że je także będzie mogła opublikować. Nie dotrzymał jednak słowa i został odesłany przez gazetę na krótki urlop.
W tym samym czasie, Anders Fogh Rasmussen, mężczyzna o kocim spojrzeniu, sprawował urząd premiera Danii. Jego umiłowanie "wolności słowa" i "wolności prasy" było niekwestionowane i poddawane próbom ze wszystkich stron, dyplomatycznych i nie tylko.
Pewnie nie zrobiła na nim żadnego wrażenia przemiana z lidera przyjaznego, odosobnionego skandynawskiego kraju w kukłę paloną na ulicach Pakistanu.
Ale teraz, gdy jest Sekretarzem Generalnym NATO, największych sił zbrojnych w historii, RSF (Reporterzy Bez Granic) donoszą, że podlegające mu siły traktują w Afganistanie "dziennikarzy pracujących w trudnych dzielnicach... jak groźnych kryminalistów".
Afgańscy dziennikarze, tacy jak operator Al-Dżaziry Mohammed Nader, zostali aresztowani, po czym zwolnieni z braku zarzutów, ponieważ podejrzewano ich o kontakt z "wrogiem", co miało wynikać z domniemanych powiązań z Talibami i ich rzecznikami.
Sytuacja ta schodzi się z rozporządzeniem afgańskiego rządu z marca 2010 roku zakazującym jakichkolwiek relacji z "powstańczych ataków" w kraju i grożącym prześladowaniem każdego dziennikarza, który się tego podejmie. Wieść ta źle wróży tamtejszym dziennikarzom.
Czy oddanie, jakie żywią ludzie tacy jak Flemming Rose i Anders Fogh Rasmussen dla "wolności słowa", odnosi się do ideologicznych punktów widzenia? Czy też są oddani wolności do wyrażania poglądów tylko w wykonaniu "tych dobrych", ale broń boże, żeby poglądy wyrażali "ci źli"?
Jak stwierdził Noam Chomsky: "Jeśli nie przyznamy wolności słowa ludziom, którymi gardzimy, odbierzemy ją też sobie".
Wina
Kto jest winien? "Jyllands-Posten"? Duński rząd? Globalna islamofobia i jej rasistowscy rzecznicy czy globalny islamizm i jego ideolodzy? Czy może rządy, które aktywnie zachęcały obywateli do wyrażania gniewu?
Podczas pięcioletniego kryzysu wywołanego przez karykatury, gniew nasila się i słabnie, potępienie narasta i maleje, światopoglądy ścierają się. Sztuka styka się z polityką, satyra z sacrum, a prowokacja roni krokodyle łzy, kiedy wywoła reakcję, której, jak twierdzi, się nie spodziewała.
A może, tylko być może, ten wydający się nie mieć końca zamęt wzniecony przez karykatury przybrał postać mężczyzny, który protestując przeciwko nim w Londynie wzniósł transparent z napisem "Niech wolność słowa idzie do diabła!".
Imran Garda
tłumaczenie: Katarzyna Ślosarska
Tekst opublikowano na stronie Al-Dżaziry (english.aljazeera.net).
Imran Garda jest południowoafrykańskim dziennikarzem i prezenterem anglojęzycznej Al-Dżaziry (Al Jazeera English) od samych narodzin tej stacji, prowadził m.in. 13-odcinkową serię "Focus on Gaza".