Przez ostatnie trzy tygodnie izraelskie media były wyjątkowo zainteresowane sytuacją w Egipcie. Podczas szczytowych dni demonstracji telewizyjne programy informacyjne przez większość czasu informowały o przebiegu protestów, gazety połowę swoich stronic poświęcały wiadomościom i komentarzom na temat tych wydarzeń. Zamiast jednak ekscytacji możliwością oglądania wypadków o historycznym znaczeniu, dominował - zwłaszcza w telewizji - lęk, poczucie, że to, co dzieje się w Egipcie, jest sprzeczne z interesem Izraela. Innymi słowy - demokratyczna rewolucja to niewesoła rzecz.
Chwilę zajęło izraelskim ekspertom "do spraw arabskich" zrozumienie, co się dzieje. Przez pierwsze dni protestów powtarzali: "Egipt to nie Tunezja". Zapewniali, że egipski aparat bezpieczeństwa jest lojalny reżimowi, a w związku z tym niewielka jest szansa, by Mubarak i jego rząd musieli odejść.
Przełączenie
Kiedy stało się już jasne, że powyższa wersja się nie sprawdzi, większość komentatorów wsparła premiera Netanjahu w krytyce Obamy - za niedostateczne wspieranie Mubaraka. Jeden z redaktorów stwierdził: "Fakt, że Biały Dom zezwala na protesty, jest niepokojący". Mniej więcej w tym samym czasie komentator polityczny Ben Kaspit wyrażał swoją tęsknotę za George’em W. Bushem. "Rok 2003, gdy Bush zaatakował i zajął Irak, wspominam z rozrzewnieniem", pisał. "Libia natychmiast zmieniła kurs i sprzymierzyła się z Zachodem. Iran zawiesił militarny program atomowy. Arafat miał związane ręce. Syria zadrżała z przerażenia. Nie mówię przy tym, że atak na Irak był sensowny (wcale nie był, przecież to Iran stanowi prawdziwy problem), ale na Bliskim Wschodzie każdy, kto sam nie chodzi z maczugą, wkrótce dostanie nią po głowie".
Komentatorzy byli natomiast dość niejednoznaczni w kwestii egipskiej demokracji. Jeden z felietonistów wyjaśniał, iż budowa demokratycznych instytucji oraz przyswojenie przez ludzi szacunku dla nich to sprawa wielu lat, kiedy inny, Amir Hazroni z NRG, przygotowywał odę do kolonializmu:
"Kiedy zastanawiamy się teraz, w jaki sposób i dlaczego Stany Zjednoczone z Zachodem straciły Egipt, Tunezję, Jemen i zapewne inne jeszcze kraje w regionie, zapominamy o jednym. Cały problem rozpoczął się tuż po II Wojnie Światowej, kiedy jeden z najwspanialszych ustrojów, jedyny gwarantujący bezpieczeństwo i pokój na Bliskim Wschodzie (i w reszcie Trzeciego Świata) wyzionął ducha pod presją Stanów i Związku Radzieckiego. (...) Minęło już ponad 60 lat od kiedy kraje arabskie i państwa Afryki wyzwoliły się spod tzw. jarzma kolonializmu, a jednak wciąż nie słyszymy o arabskich uniwersytetach, afrykańskich naukowcach czy bliskowschodnim produkcie, który podbija światowe rynki".
Strach i bractwo
Choć niewielu analityków jest równie reakcyjna co Hazroni, orientalizm wywarł głębokie piętno na medialnym dyskursie wokół Egiptu, pogłębiając jeszcze żydowski strach przez islamem. Politycznie świadomy islam był i jest nieustannie przedstawiany jako złowroga siła, antyteza demokracji. Protestującym - pokoleniu Facebooka i Twittera - należy się sympatia, ale pozostają oni skrajnie naiwni, powiadano. Zgodnie uważa się, że podzielą oni los irańskich intelektualistów, którzy wszczęli rewoltę przeciw szachowi. Ekspert "do spraw arabskich" drugiego kanału tłumaczył zatem: "To, że nie widzimy Bractwa Muzułmańskiego, nie znaczy, że go tam nie ma". Inny ostrzegał słuchaczy, by "nie dali się zwieść duchowi Mohameda ElBaradeja, bo stoi za nim Bractwo Muzułmańskie".
Zgodnie z naukami tych mędrców, Bractwo podjęło taktyczną decyzję nie dystrybuowania islamistycznych transparentów i nie brania czynnego udziału w kierowaniu protestami. Usłyszeliśmy też, że jeśli Bractwo wygra, "wybory będą końcem demokracji, nie jej początkiem", a na kanale dziesiątym pytano Benjamina Ben-Eliezera: "czy człowieka, który cieszy się, że Egipt stał się demokracją, można nazwać naiwniakiem?". Odpowiedź brzmiała: "Pozwolę sobie się zaśmiać. Chcieliśmy demokracji w Iranie i w Strefie Gazy. Osoba, która opowiada takie rzeczy, ignoruje fakt, że od ponad dekady sunnici i szyici zarzynają się nawzajem. Jeśli ktoś mówi tu o demokracji, to żyje chyba w innym świecie".
Demokratyczne zagrożenie
Wypowiedź Ben-Eliezera jest interesująca. I nie tylko dlatego, że Izrael wspierał reżim szacha w Iranie i nieszczególnie przykłada się do promocji ducha demokracji w Palestynie. Chodzi raczej o to, że demokracja na Bliskim Wschodzie dla wszystkich rządów Izraela oznaczała zagrożenie. Znany komentator Dan Margali wyjaśnił to krótko i zwięźle - państwo Izrael nie potępia demokracji w największym kraju arabskim, lecz zwyczajnie dba bardziej o swoje traktaty pokojowe niż wewnętrzne sprawy Arabów. Dodajmy, że owa taktyka nie jest specjalnością Izraela. Większość zachodnich rządów lamentuje nad brakiem wolności w regionie, równocześnie sponsorując i utrzymując dyktatorów. Ma ona jedną nazwę - hipokryzja.
Neve Gordon
tłumaczenie: Piotr Płucienniczak
Artykuł ukazał się na stronie internetowej stacji Al-Dżazira (english.aljazeera.net). Dziękujemy Autorowi i wydawcy za zgodę na przedruk polskojęzycznej wersji tekstu.
Neve Gordon jest profesorem nauk politycznych na Uniwesytecie Ben-Guriona, autorem książki "Israel's Occupation".