...nie zastąpią samorządów
Magdalena Kaszulanis, rzeczniczka Związku Nauczycielstwa Polskiego - rozmawia Magdalena Błędowska.
Ministerstwo Edukacji Narodowej przedstawiło w marcu projekt nowelizacji ustawy o prawie oświatowym. Zawiera on wiele różnych zmian: od objęcia obowiązkiem przedszkolnym już czterolatków i wprowadzenia subwencji budżetowej na przedszkola, po likwidację kuratoriów i możliwość łączenia szkół w zespoły. Które z tych propozycji są z państwa punktu widzenia najważniejsze?
Na pewno wielkim plusem jest zmiana sposobu finansowania przedszkoli. Rodzice mają dzisiaj ogromne problemy z zapisaniem swoich trzy- i czteroletnich dzieci do przedszkoli. Dwukrotnie zbieraliśmy podpisy pod obywatelskimi inicjatywami upowszechniającymi edukację przedszkolną. Pamiętam pierwsze czytanie naszego projektu w Sejmie w 2008 roku - wtedy reakcje większości posłów koalicji były krytyczne, pojawiały się głosy, że to powrót do PRL-u i centralnego zarządzania przedszkolami. W ciągu trzech lat rząd zmienił jednak zdanie.
Pani zdaniem jest to efekt presji społecznej?
I presji, i realnej oceny sytuacji. Na forum europejskim Polska jest bardzo krytykowana za brak przedszkoli. Daleko nam do standardu wyznaczonego przez Komisję Europejską, która chce, by do 2020 r. co najmniej 95 proc. dzieci w wieku 4-6 lat zostało objętych edukacją przedszkolną. W Polsce do przedszkoli chodzi nieco ponad 60 proc. maluchów.
Wracając do projektu nowelizacji: niestety, niesie on też wiele zagrożeń. Wszystkie kryją się pod niewinnie brzmiącym zapisem o "zlecaniu realizacji zadań oświatowych". Dzisiaj 92% szkół prowadzą gminy i powiaty, a tylko 8% organizacje pozarządowe, firmy i osoby prywatne. Resort chce te proporcje zmienić, umożliwiając samorządom przekazywanie szkół stowarzyszeniom, fundacjom i związkom wyznaniowym.
Szkoły niepaństwowe dostają subwencję oświatową?
Tak. Upraszczając, subwencja oświatowa "idzie" za uczniem, niezależnie od tego, czy jego rodzice wybiorą szkołę publiczną prowadzoną przez samorząd bądź stowarzyszenie, czy niepubliczną z czesnym. Na razie szkół niepaństwowych jest niewiele, ale jeśli MEN uprości procedurę i samorządy będą mogły bez ograniczeń oddawać szkoły, subwencja oświatowa zamiast do gmin będzie trafiać do organizacji pożytku publicznego.
Przekazywanie szkół samorządowych innych podmiotom to nie jest nowy pomysł. Już w 2008 roku MEN zliberalizowało przepisy, tyle że wprowadziło wtedy do ustawy różne bezpieczniki.
O te "bezpieczniki" walczył ZNP, uruchamiając kampanię pod hasłem "Nie dajmy popsuć naszej szkoły". Dzięki ograniczeniom - gmina może przekazać innemu podmiotowi tylko małą szkołę, do 70 uczniów, za zgodą kuratora oświaty - niewiele samorządów zdecydowało się na ten krok. Przekazano jedynie kilkanaście szkół w całym kraju.
Dlaczego tak mało?
Na pewno kluczową rolę odegrało ograniczenie dotyczące wielkości szkoły. Jeśli jest więcej niż 70 uczniów i presja społeczności lokalnej, aby szkoła była prowadzona przez samorząd, to samorządowcy nie mają możliwości ruchu.
W tym projekcie nowelizacji nie ma żadnych ograniczeń przy przekazywaniu szkół podmiotom pozarządowym?
Nie ma, i bardzo nas to zaskoczyło.
Czyli dowolna organizacja pożytku publicznego będzie mogła zgłosić chęć przejęcia szkoły i wszystko będzie zależało tylko od decyzji lokalnych władz?
Wójt albo burmistrz ogłosi konkurs na prowadzenie szkoły i jednoosobowo podejmie decyzję o jej przekazaniu. Ale w projekcie nowelizacji nie ma żadnych wytycznych, jak wybierać najlepszą ofertę. Najlepszą - czyli najtańszą? Czyj interes będzie nadrzędny przy podejmowaniu tej decyzji?
Jak rząd uzasadnia takie rozwiązanie?
Resort twierdzi, że chce uaktywnić społeczności lokalne i zaprosić rodziców do kształtowania edukacji ich dzieci. Nie ma żadnego merytorycznego uzasadnienia dla tych rozwiązań, tylko ideologiczne. Według nas taka polityka edukacyjna jest przykładem tzw. prywatyzacji odpowiedzialności. Rozpoczęliśmy kampanię pod hasłem "Nie popieram prywatyzacji edukacji", będziemy rozmawiać z nauczycielami, nauczycielkami i rodzicami o zaletach i wadach tej propozycji rządu.
Dlaczego "prywatyzacji"? Nie mamy tu do czynienia z projektem stricte prywatyzacyjnym, bo szkoły przekazane organizacjom pozarządowym nie będą mogły działać komercyjnie i pobierać opłat.
Dlatego mówimy o prywatyzacji odpowiedzialności za edukację dzieci - przeniesieniu jej na rodziców i organizacje pozarządowe. Ministerstwo zakłada, że rodzice z danej dzielnicy czy gminy zorganizują się, założą stowarzyszenie czy fundację i niejako własnymi siłami pokierują edukacją swoich dzieci, biorąc na siebie też całą stronę administracyjno-finansową związaną z prowadzeniem szkoły. Samorząd nie będzie już odpowiedzialny za prowadzenie choćby jednej placówki na swoim terenie, bo taki zapis wypadł z projektu.
Ale dlaczego właściwie uaktywnianie rodziców i angażowanie ich w edukację dzieci ma być złe?
Przecież rodzice już teraz mają bardzo dużo możliwości włączenia się w życie szkoły. Rady Rodziców mogą wpływać na wybór programu wychowawczego, profilaktycznego, opiniować plan finansowy szkoły. Pytanie, jak zachęcić rodziców, by ich kontakt ze szkołą nie ograniczał się tylko do wywiadówek. Na pewno nie osiągniemy tego jednak za pomocą propozycji MEN. Na niej skorzystają głównie samorządy, które coraz częściej narzekają na "przymus" prowadzenia i finansowania szkół. Jak może taka aktywizacja rodziców wyglądać, widzimy już dzisiaj na przykładzie Lelowa w województwie śląskim. Tamtejszy wójt chce się pozbyć wszystkich gminnych podstawówek, to znaczy przekazać je stowarzyszeniom rodziców. Żeby skłonić mieszkańców do zakładania takich stowarzyszeń, ściągnął posiłki z Warszawy - jedną z organizacji promujących szkoły stowarzyszeniowe. Przez trzy dni wspólnie usiłowali przekonać rodziców do poparcia tego modelu organizacji oświaty, do czego oni wcale się nie palą. Obawiają się, że szkoły stowarzyszeniowe nie będą tym samym co samorządowe. Boją się obniżenia jakości kształcenia, nie są też pewni, czy te szkoły nie zostaną po prostu za jakiś czas zamknięte.
Chcę jednak podkreślić, że nie występujemy przeciwko stowarzyszeniom zajmującym się edukacją. Nie zgadzamy się tylko na to, żeby stowarzyszenia zastępowały na masową skalę władze samorządowe w prowadzeniu szkół. To samorząd jest – i nadal powinien być - odpowiedzialny za kształcenie oraz prowadzenie szkół. Placówki stowarzyszeniowe powinny jedynie poszerzać ofertę edukacyjną, uzupełniać system, a nie go zastępować.
Zastanawiam się, jak bronić państwowych szkół. Ta nowelizacja idzie w sukurs dominującym obecnie w Polsce sposobom myślenia: z jednej strony konserwatywnemu, broniącemu autonomii rodziny, z drugiej zaś liberalnemu, podkreślającemu prawo do wolnego wyboru - także szkoły.
Wolności wyboru nikomu nie odmawiamy. Ale nie chcemy, by stała się ona pretekstem do ograniczania podstawowego prawa - prawa równego dostępu do edukacji, do szkół kształcących na wysokim poziomie i wyrównujących szanse. O tym, że obecny system nie jest taki zły, świadczą wyniki międzynarodowych badań, w których polscy uczniowie wypadają dobrze i bardzo dobrze. W badaniu PISA przeprowadzanym przez OECD Polska zaliczona została do nielicznego grona krajów, w których w ostatniej dekadzie wyraźnie poprawił się poziom wiedzy i umiejętności młodzieży. Jesteśmy w pierwszej jedenastce państw UE - 5. miejsce w czytaniu, 7. w naukach przyrodniczych i 11. w matematyce. Co ważne, polski system bardzo dobrze spełnia swoją funkcję egalitarną, co podkreślano przy okazji badań PISA - jedynie 5% uczniów przedwcześnie kończy edukację. To naprawdę fenomen. W Hiszpanii na przykład aż co trzeci uczeń wypada z systemu.
Na ile taką funkcję egalitarną, wyrównującą, będą pełnić szkoły prowadzone przez stowarzyszenia czy fundacje, jeśli decydujący wpływ na nie będą mieli rodzice? Na ogół ich wybory są zupełnie odwrotne. Obserwujemy taką ucieczkę do przodu - rodzice chcą zapewnić swoim dzieciom jak najwięcej ponadstandardowych zajęć, domagają się tworzenia specjalnych klas, większej segregacji itd. Nie dbają o całą szkolną społeczność, tylko o dobro swoich dzieci. To dość naturalny odruch, tyle że wbrew wiedzy, jaką mamy - że wspólna nauka uczniów słabszych i lepszych daje korzyści tym gorszym, wcale nie zmniejszając potencjału tych uzdolnionych.
Ciekawe, że rząd zupełnie inaczej komentował wyniki PISA. Stwierdził: no dobrze, polskie szkoły wyrównują szanse dzieci słabszych, ale teraz trzeba zadbać o ich funkcję elitarną i stworzyć jak najlepsze warunki dla najbardziej utalentowanych. Moim zdaniem to bardzo niebezpieczny kierunek w myśleniu o systemie edukacji. Jeśli do tego go uelastycznimy, oddając publiczne placówki fundacjom czy związkom wyznaniowym, to wkrótce może się okazać, że mamy świetną czołówkę najlepszych, najzdolniejszych uczniów, a potem długo, długo nic. To, że system edukacji powinien się opierać na publicznej administracji, dobrze widać na przykładzie przedszkoli. Prywatne placówki wcale nie załatały braku miejsc. Bo prywatne przedszkola nie są dla wszystkich. Kogo stać na czesne w wysokości tysiąca złotych miesięcznie?
Rząd wprowadza do tej nowelizacji jeszcze jedną zmianę, która przyspieszy selekcję uczniów. Szkoły będzie można łączyć w zespoły - na przykład gimnazja z liceami. Kluczowy moment wyboru szkoły, który waży na życiu dziecka, będzie więc następował o wiele wcześniej, bo już po podstawówce. W Europie wszyscy starają się go opóźnić. A u nas dokładnie odwrotnie.
A to jest problem polskich szkół, że marnują się w nich najzdolniejsi uczniowie?
Myślę, że nie, a jeśli już, to ma on charakter organizacyjny. Nie zawsze szkoły są w stanie zapewnić dodatkowe godziny na pracę z dziećmi zdolnymi. I nie zawsze są na to pieniądze. W krajach, które w badaniach PISA wypadają najlepiej, czyli na przykład w Finlandii, na oświatę przeznaczane jest 7% PKB; w Szwecji - 6% PKB. W Polsce jest to nieco ponad 3% PKB. System fiński opiera się na szkołach prowadzonych przez samorząd, które zapewniają uczniom i uczennicom prawie wszystko - nie tylko wyprawki szkolne, ale też obiady, nie mówiąc już o zajęciach indywidualnych, które wyeliminowały korepetycje. System szwedzki jest bardziej zdecentralizowany, ale bogatsze gminy oddają część swoich środków do budżetu centralnego i stamtąd są one przekazywane gminom biedniejszym, które mogą z tej puli finansować edukację.
Samorządy od dawna narzekają na koszty związane z finansowaniem edukacji. To prawda, że subwencja oświatowa nie wystarcza im na prowadzenie szkół?
Co roku to analizujemy: to nieprawda, że wszystkie samorządy mają z tym problem. Jest wiele gmin i powiatów w Polsce, które nie wykorzystują całej subwencji na edukację. Niektóre nawet finansują z niej budowę kanalizacji czy dróg. Co istotne, władze lokalne często mówią, że subwencja jest za niska i że dokładają do szkół "z własnej kieszeni". A przecież odbywa się to z podatków obywateli, więc mówimy tu raczej o współfinansowaniu szkół przez mieszkańców. Tak naprawdę chodzi o coś innego: samorządowcy na każdym kroku podkreślają, że koronnym problemem jest dla nich Karta Nauczyciela.
W szkołach niepaństwowych Karta obowiązuje?
Nie ma przeszkód prawnych, ale ja nie znam żadnej szkoły stowarzyszeniowej czy prywatnej, w której nauczyciele byliby zatrudniani i wynagradzani zgodnie z Kartą.
To są duże różnice, jeśli chodzi o warunki pracy?
Diametralne. Nauczyciele bardzo często traktują pracę w szkołach niepublicznych jako dodatkowe zajęcie. Są tam zatrudniani na różne umowy, także na zlecenia. Wiąże się to z niższymi pensjami, brakiem wielu dodatków i odpraw, a także utrudnieniami w awansie zawodowym. Podam przykład: nauczyciele i nauczycielki ze szkoły stowarzyszeniowej w Przyrowie w województwie śląskim mają więcej lekcji w tygodniu i są zatrudniani tylko od września do czerwca. Po zakończeniu roku szkolnego rejestrują się w Urzędzie Pracy i przez wakacje pobierają zasiłek dla bezrobotnych. Jeżeli na skutek nowelizacji szkół stowarzyszeniowych będzie więcej, to możemy się spodziewać, że tak właśnie w przyszłości będzie wyglądał status zawodowy nauczycieli: praca "na godziny" przez dziesięć miesięcy, z perspektywą wakacji na zasiłku albo przysłowiowym zmywaku za granicą.
Karta Nauczyciela ma - mówiąc kolokwialnie - bardzo zły PR. W mediach i wypowiedziach polityków funkcjonuje trochę na podobnej zasadzie jak KRUS czy emerytury mundurowe: jak nieuzasadniony niczym przywilej, relikt PRL-owskiej przeszłości.
Istnieje kilka mitów na temat Karty. Mówi się na przykład, że blokuje możliwość lepszego wynagradzania najlepszych nauczycieli czy zwalniania najsłabszych. Śmiem twierdzić, że część z tych mitów powstaje w gabinetach dyrektorskich. Karta absolutnie nie wiąże rąk dyrektorom. Mogą podejmować niepopularne decyzje, bo zła praca nauczyciela jest podstawą do pożegnania się z nim. Natomiast czynnikiem motywującym do lepszej pracy są różne dodatki, które mogą stanowić nawet do 30 procent wynagrodzenia.
Mówi się też, że Karta umacnia negatywną selekcję do tego zawodu. Do szkół idą najsłabsi absolwenci szkół wyższych, bo Karta pozwala ich "przechować" bez weryfikacji ich umiejętności.
Negatywna selekcja do zawodu nauczyciela odbywa się wcześniej - już na etapie wyboru studiów pedagogicznych. Są to w Polsce najtańsze kierunki, zarówno w szkołach państwowych, jak i prywatnych, wyższe uczelnie chętnie więc poszerzają nabór na nie. Negatywną selekcję powodują też zarobki - jeszcze do niedawna absolwent po pierwszym roku pracy w szkole otrzymywał pensję zasadniczą na poziomie 1200 złotych brutto. Trudno w ten sposób zachęcić do pracy w szkole najlepszych absolwentów. W Finlandii o jedno miejsce na studiach nauczycielskich ubiega się nawet dziesięciu kandydatów, a zawód nauczyciela cieszy się dużym prestiżem. Praca w szkole łączy się tam ze stabilizacją zawodową, dobrymi warunkami zatrudnienia i wysokimi zarobkami.
Samorządy zwracają uwagę, że muszą z powodu Karty nauczycielom dopłacać.
Owszem, jeżeli ich zarobki są niższe od tych zagwarantowanych w Karcie, samorząd musi wypłacić różnicę w postaci jednorazowego dodatku.
Problem z utrzymaniem szkół nie wynika jednak z Karty, tylko ze sposobu finansowania edukacji i uzależnienia wysokości subwencji oświatowej od liczby uczniów i uczennic. Dla takiego modelu zagrożeniem jest niż demograficzny. Obserwujemy dopiero jego początki. Statystyki GUS-u pokazują, że poważny problem z liczbą uczniów będziemy mieli w okolicach roku 2020 - mniejszy się ona nawet o jedną trzecią. Dlatego właśnie teraz jest odpowiedni moment do dyskusji o finansowaniu szkół. Jeśli nic nie zmienimy, to za chwilę się okaże, że samorządów naprawdę nie stać na utrzymanie szkół. MEN ma na to receptę: oddajmy je już dziś innym podmiotom prowadzącym.
Karta jest taką ością w gardle samorządowców tylko z powodu pieniędzy?
Chodzi przede wszystkim o to, że jest to jeden z nielicznych w Polsce układów zbiorowych. Zazdroszczą nam go inne grupy zawodowe, domagają się go na przykład lekarze. Podobne układy zbiorowe dla nauczycieli funkcjonują w wielu krajach europejskich. Tymczasem minister edukacji Katarzyna Hall widziałaby Kartę raczej jako rodzaj kodeksu etycznego, dokumentu nakładającego obowiązki, lecz niegwarantującego zbyt wielu praw pracowniczych. W takim wydaniu Karta mogłaby oczywiście obowiązywać także w szkołach stowarzyszeniowych i prywatnych.
Samorządowcy - ale też media - patrzą na Kartę głównie przez pryzmat pensum dydaktycznego i płacy zasadniczej. Dlatego większość dyskusji o Karcie sprowadza się do tego, że nauczyciele pracują zaledwie 18 godzin w tygodniu. A to jest tylko liczba lekcji, która nie odzwierciedla rzeczywistego czasu pracy nauczycieli i nauczyciele. ZNP udało się wywalczyć, aby część unijnych środków, którymi dysponuje MEN, przeznaczyć na ogólnopolskie badania warunków i czasu pracy nauczycieli. Badania ruszyły w marcu, wyniki mamy poznać na początku przyszłego roku. Liczymy na to, że pomogą nam obalić wiele mitów.
Zastanawiam się, czy zapisy w tej nowelizacji nie są próbą obejścia Karty, skoro nie udało się do tej pory jej zlikwidować.
Na pewno. Likwidacja Karty mogłaby być niekorzystna dla tego rządu, szczególnie dbającego o wizerunek - i to przed wyborami. A oddawanie szkół stowarzyszeniom czy fundacjom, gdzie Karta nie będzie obowiązywać, pozwala ten problem obejść. Ktoś będzie musiał jednak ponieść koszty prowadzenia szkoły stowarzyszeniowej - i będą to najprawdopodobniej nauczyciele, których zarobki będzie niższe i którzy stracą wszystkie te prawa pracownicze, jakie mają dzięki tej ustawie. Zapłacą też pracownicy obsługi szkół. To już się zresztą dzieje. Szkoły zwalniają woźne, sprzątaczki czy kucharki i zlecają ich pracę firmom zewnętrznym. Te zaś zatrudniają były personel szkół - tyle że na umowach śmieciowych i z mniejszą pensją.
A co się stanie, jeśli po wejściu w życie nowelizacji w jakiejś gminie nie zgłosi się żadna organizacja chętna do przejęcia szkoły, a samorząd stwierdzi, że nie ma po prostu na nią pieniędzy? Wspomniała pani wcześniej, że z projektu wypadły zapisy o obowiązku utrzymania przez lokalne władze przynajmniej jednej placówki.
Najgorsze, co się może wydarzyć, to likwidacja. Jeszcze trzy lata temu, aby zamknąć szkołę, trzeba było mieć zgodę kuratora oświaty. Dzisiaj samorząd nadal zasięga jego opinii, ale nie musi się z nią liczyć. I skutki tego już widać - nie tak dawno okazało się, że samorządy chcą zamknąć ponad trzysta szkół. Często dużych, dobrze funkcjonujących, jak na przykład w Bytomiu, bez problemów z naborem i utrzymaniem. To były bardzo nieuzasadnione decyzje.
Z czego w takim razie wynikały?
Samorządy chcą się po prostu pozbyć obowiązku prowadzenia szkoły. Często z powodu rzekomych czy pozornych oszczędności. Ale tracą na tym uczniowie, ich rodzice i pracownicy. Traci też miejscowość pozbawiona szkoły.
Rysuje się więc następująca logika: rząd chce przerzucić jak najwięcej swoich zadań na samorządy, które dostają coraz więcej prerogatyw. Te z kolei pozbywają się odpowiedzialności, przerzucając ją na samych obywateli.
Niestety, wizja minister Hall jest dosyć spójna, jeśli chodzi o dalszą decentralizację tego systemu. Dowodzi tego również proponowana w nowelizacji zmiana w nadzorze nad szkołami, czyli zastąpienie kuratorów oświaty inspektorami jakości. Dzisiaj kurator ma decydujące zdanie nie tylko w sprawach kształcenia czy wychowania, ale także w kwestiach organizacyjnych. Po wejściu nowelizacji w życie te organizacyjne kompetencje przejdą do samorządu. Inspektor jakości będzie oceniał jedynie wyniki uczniów i to, czy nauka przebiega zgodnie z podstawami programowymi. W przypadku jakichkolwiek sporów dotyczących innych problemów, w tym też pracowniczych, samorząd stanie się sędzią we własnej sprawie.
Wywiad ukazał się na stronie internetowej "Krytyki Politycznej" (www.krytykapolityczna.pl).