Jest taka polska komedia - "Rzeczpospolita babska", przedstawiająca historię grupy zdemobilizowanych żołnierek Dywizji Kościuszkowskiej, które po wojnie osiadają w ziemskim majątku, gdzie nadal utrzymują rygor wojskowy. I choć daleko temu lekkiemu obrazowi do prawdziwej sytuacji kobiet walczących, to można w nim znaleźć pewne prawidłowości, które pojawiają się także w książce Aleksijewicz. Radość bohaterek, które wreszcie mogą pozbyć się wojskowych mundurów i uszyć sobie kwieciste sukienki, nieporadność w kontaktach z mężczyznami, którzy po wojnie przestają traktować je jak towarzyszy broni, a zaczynają odnosić się do nich z dużą dozą szarmanckości. Trud przystosowania się do życia bez ciągłego zagrożenia. Reportaż białoruskiej dziennikarki bogaty jest właśnie w taki obraz wojennej rzeczywistości. Nie ma tu bohaterskich czynów i spiżowych pomników. Dla Aleksijewicz najważniejsza jest kobieca codzienność, intymne historie, które pokazują życie na wojnie z zupełnie innej strony, niż to dotychczas czyniono. We wstępie autorka zauważa: Kiedy mówią kobiety, nie ma albo prawie nie ma tego, o czym zwykle czytamy i słuchamy: jak jedni ludzie po bohatersku zabijali innych i zwyciężyli. Albo przegrali. Jaki mieli sprzęt, jakich generałów. Kobiety opowiadają inaczej i o czym innym. "Kobieca" wojna ma swoje własne barwy...
Swietłana Aleksijewicz zgromadziła ogromny materiał reporterski, z którego wybrała to, co najbardziej osobiste. Interesowała ją powszedniość wojny, obserwacje, który poczynić mogła tylko kobieta i które opowiedzieć mogła tylko drugiej kobiecie. Przez siedem lat jeździła po Rosji, Ukrainie i Białorusi. Ze swoich podróży przywiozła setki nagranych rozmów, dziesiątki kaset i całe morze niezwykłych historii. Czytelnik, który wojnę zna tylko z filmów, często nie jest w stanie wyobrazić sobie ogromu cierpienia, który wyziera z kart tej książki, a o którym kobiety nie boją się opowiadać. W swoim reportażu Aleksijewicz odmalowuje przed naszymi oczami obrazy kilkunastoletnich dziewcząt, które z płaczem ścinają swoje długie warkocze, a w pierwszych dniach po zgłoszeniu się do wojska karabiny trzymają jak lalki. Pełno tu młodych dziewczyn, których włosy przez cztery lata wojny zdążyły posiwieć, czołgistek, dla których nie można znaleźć butów, bo mają za małe nóżki, snajperek, które po wojnie wstydzą się swoich odznaczeń.
W reportażach białoruskiej dziennikarki prawie nie ma komentarzy odautorskich. Głos zostaje oddany ich bohaterkom. Gdzieniegdzie pojawiają się tylko krótkie refleksje autorki, która pisze o tym jak udało jej się odnaleźć poszczególne kobiety, jak te spotkania wpłynęły na nią samą, wreszcie jak bardzo zmieniła się przez te wszystkie lata podróży w poszukiwaniu kobiecej historii wojny.
Przeplatają się tu losy kobiet z pierwszej linii ognia z losami tych, które pracowały za kulisami: praczkami, kucharkami, listonoszkami. Gdy Swietłana Aleksijewicz pisze o drugim froncie z jej książki wyłaniają się wstrząsające obrazy kobiet, którym schodzą paznokcie od ciągłego spierania z mundurów zakrzepłej krwi, kobiet czekających z ogromnym kotłem kaszy na kompanię, z której nikt nie wrócił, kobiet roznoszących wiadomości do ludzi, którzy nie zdążą już ich przeczytać.
Wszystkie opowieści bohaterek tego fascynującego reportażu łączą małe, codzienne drobiazgi, które często wypierają wielką historię. Leśne szyszki na które żołnierki kręciły sobie loki, kolczyki, które wkładały tylko na noc, fiołki na karabinie... Po paru stronach przestaje już dziwić to, co jedna z kobiet mówi dziennikarce: Starszy lejtnant był bardzo przystojny. Wszystkie nasze dziewczęta się w nim podkochiwały. Mówił nam, że na wojnie potrzebni są żołnierze i tylko żołnierze. Potrzebny był żołnierz... A my jeszcze chciałyśmy być piękne...
Swietłana Aleksijewicz, "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010.
Paulina Dreslerska
Recenzja ukazała się w portalu G-punkt.pl (www.g-punkt.pl).