Strasznym jest bowiem oszustwem zaślepienie,
a wtedy najbardziej omamia, gdy ci się zdaje,
że się zajmujesz sprawami niesłychanie ważnymi.
Marek Aureliusz, „Rozmyślania”
W kontekście żenujących zajść, do jakich doszło w Warszawie 11 listopada 2011 roku, rodzi się naturalna refleksja i dylemat - czy przemarsz narodowców 11.11. wymagał wówczas, aż takiej mobilizacji lewicy? A że w kolejnych latach sytuacja może się powtórzyć – raczej na pewno - warto się więc zastanowić (i są to zapytania z tytułu argumentów racjonalnych i ideowo podyktowanych zasadnie), czy to akurat święto jest aż tak ważne (lub czy musi być tak ważne) dla polskiej lewicy i jej zwolenników?
Świętować niepodległość Rzeczypospolitej można tego dnia w inny sposób - zwłaszcza w lewicowych kręgach: wieczornice, pikniki, spotkania, dyskusje bądź konferencje popularno-naukowe. Lewicy, z jej afirmacją wolności człowieka (ale patrząc na nią oświeceniowo, nie nacjonalistyczno-ksenofobicznie, tradycjonalistycznie i konserwatywnie), nie po drodze na pewno jest z obchodami w formie „pochodów z flagami narodowymi”, przepychanek z kato-nacjonalistami czy bójek z quasi-faszystami polskimi. Zupełnie nie pasują do lewicowych idei postępu i wolności wszelakie pompatyczne bądź nadęte akademie, capstrzyki, marsze z pochodniami, zwartość szeregów i dudniący marsz tysięcy nóg (symbolizujące to, co związane jest z Nocą Kryształową i jej entourage’em, a będące jednocześnie emanacją kato-nacjonalistycznej krzepy, siły fizycznej, nienawiści do „Innego”, jedności rasy, religii i narodu). Lewicy przecież bliżej do radości i wesołości, afirmacji tolerancji i zbliżenia między-ludzkiego, propagowania wolności indywidualnej, swobody, pluralizmu, tęczowości, solidarności gatunkowej i optymizmu (czyli wiary w człowieka i sprawcze moce jego rozumu). I to winno charakteryzować akurat obchody ze strony lewicy.
Lewica musi w Polsce począć wracać do korzeni europejskiej lewicy (czyli Oświecenia) - odchodzić od nacjonalizmu, ksenofobii, zaściankowości i zamykania Polaków w kręgu narodowych mitów, fanfaronady obchodów rocznicowych, legend narodowych, unisono głoszonych z różnorakich ambon ex cathedra. Porzucić styl przemowy prawicy, jej formy rozumowania, mentalność i metody artykulacji.
Kontusz, żupan, karabela, Grunwald, wyprawa pod Wiedeń, Kresy, zabory, cud nad Wisłą, Sienkiewicz z Mickiewiczem, Powstanie Warszawskie, PRL – to wszystko zostawić historykom i dziejopisarzom.
Więc co i kiedy świętować? Śladem I. Kanta, giganta europejskiej myśli i oświeceniowej kultury, lewica polska winna sobie zadać rudymentarne pytanie: kim jesteśmy? Co czynimy? Co powinniśmy zrobić? I zrazu na nie jednoznacznie próbować odpowiedzieć.
Lewica może w naszym kraju świętować np. 1 Maja jako święto internacjonalistyczno-lewicowe (międzynarodowe i niezwykle utożsamiane z lewicą jako określoną formacją polityczno-społeczno-kulturową, wyznającą określone ideowo wartości). Można świętować poprzez paradę Schumana Dzień Europy - jako egzemplifikację dalszego i ściślejszego jednoczenia Unii (to jest w interesie wszystkich nas Europejczyków, postępu i lewicy). Za taką rocznicę może uchodzić również 4 czerwca jako dzień wyborów będących graniczną datą przejścia od jednego ustroju do drugiego, do demokracji, pluralizmu i wolności.
Może to być również triada świąt wyżej wymienionych splatających się w triumwirat jedności, wolności i solidarności: takie polskie, europejskie, dwudziestojednowieczne liberté, égalité, fraternité.
Opcja uniwersalna to jednak dzień 1 Maja jako święto o wymiarze autentycznie lewicowym i międzynarodowym. I nie przyjmować absolutnie posądzeń ze strony prawicy (a takie będą na pewno znając polską mentalność prawicowych polityków - tych skrajnych i tzw. poprawnych politycznie) o..... wiadomo z jakiej beczki będą owe oskarżenia.
Ten Dzień jako Święto Lewicy (1 Maja, Święto ludzi Pracy Najemnej) w Polsce byłby też jakimś powrotem do normalności, charakterystycznym w swym wyrazie, dla całej europejskiej lewicy (ba, lewicy światowej).
A ulice miast 11 listopada, pompatyczność, nadętość, fanfaronadę, tromtadrację, nacjonalistyczno-ksenofobiczne i rasistowskie hasła (dziś towarzyszące temu świętu, zawłaszczanemu przez określone siły przy sympatii sporej części mediów) zostawić prawicy. Nawet jeśli maszeruje ona pod biało-czerwonymi flagami.
Jest jednak niebezpieczeństwo, iż niezadowolenie społeczne (które w naszym kraju ma realne podstawy do wybuchu oraz realne uzasadnienia) zostanie zagospodarowane przez siły skrajnej prawicy, nacjonalistyczno-ksenofobiczne; że owo niezadowolenie mające genezę ekonomiczno-społeczną w autentycznie kiepskim (w wielu sferach funkcjonowania i życia codziennego) stanie państwa polskiego w dzień 11.11. zostanie skanalizowane na tory nacjonalistyczno-patriotyczno-antylewicowe. Na bazie tych uniesień owe siły polityczne mogą piec swoją pieczeń.
Może zdarzyć się więc to przed czym przestrzega włoski intelektualista i pisarz U. Eco. Zauważa słusznie, iż „…Najstraszniejsza jest […]nietolerancja ubogich, pierwszych wszak ofiar różnicy. Wśród bogatych nie ma rasizmu. Bogaci co najwyżej stworzyli doktryny rasistowskie; ubodzy tworzą ich praktykę, o wiele groźniejszą”. Marsz niepodległości, któremu towarzyszyły gorszące sceny na ulicach polskiej stolicy w 2011 roku zgromadził w swej przeważającej masie właśnie tych ubogich, wykluczonych, polskich oburzonych. I tak może zdarzać się w przyszłości.
A w Polsce jest mnóstwo powodów, żeby ruch „oburzonych” i oburzenia (do czego nawołuje S. Hessel w znanym eseju „Oburzajcie się!”) znalazły swe poczesne miejsce na scenie publicznej, aby miał przyjazne publicity w mediach, moralne wsparcie dużej części społeczeństwa. Aby owo oburzenie sprzeciwiało się wielkiej niesprawiedliwości, pogłębiającemu się rozwarstwieniu społecznemu, rosnącej arogancji biurokracji i nowobogackich warstw pasożytniczej proweniencji i szemranego kapitału.
Siły prawicy i skrajnej prawicy, starające się zagospodarować owo niezadowolenie i skanalizować je w stronę najszerzej pojętej anty-lewicowości, widzą w tym procesie obronę swych ideowych pryncypiów (jak w przypadku neoliberałów i ich akolitów), bądź - jak w przypadku formacji anty-ustrojowych i autorytarnych w swym wymiarze - zachwiać systemem parlamentarnym, porządkiem publicznym, zanegować strukturę społeczeństwa obywatelskiego i przy okazji „chwycić wszystko za twarz”.
Jak pisał amerykański filozof H. Marcuse, guru burzliwego końca lat 60-tych (i ten sąd jest jak najbardziej adekwatnym do problemu tu opisywanego) „..Fakt, że olbrzymia większość ludności akceptuje i jest zmuszona do akceptowania tego społeczeństwa, nie czyni go mniej irracjonalnym i mniej godnym potępienia”. A w naszym kraju ponoć wszyscy – jak informowały do niedawna mainstreamowe media – są zadowoleni, uśmiechnięci, powodzi się im znakomicie i z optymizmem muszą patrzeć w przyszłość. Bo wolna, suwerenna Polska to zielona wyspa rosnącego dobrobytu, poprawiających się warunków życia, kolorowych wystaw sklepowych i otwieranych ciągle nowych galerii handlowych. Kraj nieograniczonych możliwości i wiekopomnych szans. Ci nieliczni oburzeni, zadający niewłaściwe pytania i stawiający niepoprawne politycznie dylematy, niezadowoleni i krytykanci to przecież malkontenci, frustraci, komuniści, kosmopolici, masoni, agenci wrażych sił, wszędobylscy Żydzi albo mityczni Ruscy.
Bo w Święto Narodowe, gdy naród do boju wystąpi z orężem, mają zniknąć swary, różnice społeczne, podziały majątkowe, klasowe dysproporcje; biało-czerwony sztandar i orzeł w koronie ukoić mają ból i sromotę upokorzenia, wykluczenia, porażki życiowej i egzystencjalnej samotności. Najlepiej kiedy te emocje i odczucia ukierunkować na Innego… Polska prawica – każda: ta systemowa i anty-demokratyczna (już taka jej istota i proweniencja wynikająca z racji rodowodu historycznego lokowanego między Odrą, a Bugiem) - zawsze ci powie na kogo! POPiS wiecznie żywy, trwały, nieśmiertelny. Funkcjonujący przede wszystkim w „głowach” i świadomości ludzi tych, a w zasadzie tej całej, formacji.
Na zakończenie tego krótkiego materiału o święcie listopadowym, które nieuchronnie się zbliża, tradycji lewicy i czy owo święto jest potrzebne (albo inaczej – jeśli jest potrzebne to w jakiej formie i z jakiego tytułu winno to być święto lewicy) warto zacytować amerykańskiego socjologa i filozofa, J. Rifkina, który mówiąc, iż „…ludziom triumf technologii jawi się raczej jako bolesna klątwa, rekwiem dla tak wielu istot niepotrzebnych, wyeliminowanych z procesów ekonomicznych przez globalizację gospodarki i zapierające dech w piersiach postępy automatyzacji. Przyszłość tym ludziom niesie strach, a nie nadzieję, coraz większy gniew, a nie radość oczekiwania. Czują, że świat przechodzi obojętnie koło nich, ale nie mają sił, by wystąpić we własnej obronie, żądać należnego im miejsca w nowym globalnym ładzie nowoczesnej technologii. Są wyrzutkami globalnej wioski. Unikani przez ludzi władzy, zmuszeni do wegetowania na peryferiach życia, tworzą hordy o tak nieprzewidywalnym zachowaniu jak zmienne wiatry polityki – masa ludzka, którą los skłania w kierunku społecznych wstrząsów i rebelii wobec wszystkiego, co ich otacza”, roztacza uniwersalny i zmuszający do refleksji ogląd sytuacji społecznej w świecie rosnących kontrastów, odrzucenia masy ludzi i wybrania nielicznych, piekła dla gminu i raju dla garstki (często przypadkowych) wygranych.
I te refleksje wzbudzić winny w polskiej lewicy, tak rozdrobnionej, pokiereszowanej i poszatkowanej, niemającej w zasadzie ideowej busoli oraz tak naprawdę niewiedzącej, ku czemu ma zmierzać (oprócz władzy dla samej władzy) zadumanie i zamyślenie. Warto też podjąć przynajmniej próbę samookreślenia, bo po lewej stronie polskiej strony politycznej nawet tego brakuje. Kato-nacjonalistyczne fety i obchody nie przynależą a priori do lewicowej narracji czy poglądów.
Oby proroctwo amerykańskiego uczonego nie miało się zmaterializować nad Odrą, Wisłą i Bugiem. Gdyż wiatr prawicowej, konserwatywnej i autorytarnej wizji świata wieje coraz mocniej przez ogarnięty kryzysem świat. Między Odrą i Bugiem widać to doskonale i wyraźnie.
Radosław S. Czarnecki