Piotr Rymarczyk: Kiedy patrzy się na dane statystyczne, można dojść do wniosku, że pod względem stanu zdrowia społeczeństwo polskie wyszło na transformacji ustrojowej całkiem dobrze. Wskaźnik spodziewanej długości życia już na początku lat 90. zaczął piąć się w górę znacznie szybciej niż w czasach PRL. A przecież ze względu na narastające rozwarstwienie majątkowe i masowe bezrobocie należało się spodziewać czegoś zupełnie innego. Czym zatem wytłumaczyć ten zaskakujący sukces III Rzeczypospolitej?
Antonina Ostrowska: Sytuacja ta była faktycznie zaskoczeniem dla wielu badaczy. Na początku lat 90. obserwowaliśmy wzrost zachorowalności i umieralności, pogarszało się też samopoczucie psychiczne Polaków. Nasiliły się problemy uzależnień, szczególnie od alkoholu i narkotyków. Zmiany te powszechnie postrzegano jako społeczny koszt transformacji ustrojowej: skutek wzrostu poziomu stresu społecznego, obaw o przyszłość, bezradności wobec nowych wyzwań płynących ze sfery gospodarki i polityki. Jednak wbrew prognozom, opartym o doświadczenia krajów przeżywających kryzysy gospodarcze, już w latach 1993 – 94 zarysowała się tendencja do zatrzymywania, a następnie odwracania niekorzystnych zmian. I pomimo że w statystykach zdrowotnych ciągle wypadamy gorzej od większości krajów europejskich, sytuacja ulega systematycznej (choć w niektórych aspektach zbyt powolnej) poprawie. To zatrzymanie negatywnych zmian zdrowotnych można wiązać z sytuacją, którą socjologowie nazwali „oswajaniem rzeczywistości", to jest obniżeniem poziomu stresu, wzrostem poczucia codziennego bezpieczeństwa. Nie bez znaczenia była też zmiana wzorców odżywiania: większa dostępność cennych dla zdrowia produktów spożywczych (soków, owoców cytrusowych) czy spadek konsumpcji mięsa czerwonego na rzecz drobiu miały istotne znaczenie dla redukcji czynników ryzyka chorób układu krążenia – głównej przyczyny zgonów. Warto jednak zauważyć, że sukces ten, widoczny w statystykach zdrowotnych już w połowie lat 90., był zwycięstwem „uśrednionym". Występowanie pozytywnych tendencji nie dotyczyło w tym samym stopniu przedstawicieli wszystkich warstw społecznych. Przy ogólnej poprawie wskaźników zdrowia dla całego społeczeństwa pogłębiały się nierówności zdrowotne pomiędzy poszczególnymi klasami społecznymi. Prognozuje się, że współczesny mężczyzna z Polski w wieku 30 lat, mający wykształcenie wyższe, będzie żył przeciętnie o 12 lat dłużej niż mężczyźni z wykształceniem podstawowym.
Dlaczego – mimo że ludzie w Polsce żyją coraz dłużej – różnica między spodziewaną długością życia mężczyzn i kobiet utrzymuje się wciąż na tym samym, dość wysokim (około 8,5 roku) poziomie?
Różnica przeciętnej długości życia mężczyzn i kobiet nie jest zjawiskiem charakterystycznym dla Polski i dotyczy niemal wszystkich krajów uprzemysłowionych. Istnieje wiele hipotez tłumaczących tę sytuację. Wyjaśnienia stricte medyczne podkreślają odmienne uwarunkowania hormonalne obu płci, a w szczególności obecność estrogenu u kobiet. Za tym wytłumaczeniem przemawia fakt, że w okresie postmenopauzalnym, gdy poziom estrogenu gwałtownie się obniża, także stan zdrowia kobiet ulega wyraźnemu pogorszeniu. Istnieją jednak także komplementarne wyjaśnienia społeczne – kobiety bardziej przestrzegają zdrowego stylu życia, unikają zachowań ryzykownych, częściej poddają się badaniom profilaktycznym, ich wiedza medyczna i świadomość zdrowotna jest wyższa niż u mężczyzn.
Warto zwrócić uwagę, że różnica przeciętnej długości życia mężczyzn i kobiet w Polsce jest większa niż w krajach Europy Zachodniej, gdzie wynosi 4 – 5 lat. Dzieje się tak za sprawą występującej u nas nadumieralności mężczyzn w wieku 30 – 49 lat. W porównaniu z danymi europejskimi uderza liczba zgonów mężczyzn z powodu przyczyn zewnętrznych (wypadki, samobójstwa). Nie bez znaczenia jest też wyższe spożycie alkoholu.
Z czego wynika fakt, że kobiety – mimo że w krajach rozwiniętych żyją dłużej niż mężczyźni – częściej przyznają się do chorób? Czy rzeczywiście są bardziej schorowane, czy też może mężczyźni pozostają pod presją wzorców kulturowych, które powstrzymują ich przed przyznawaniem się do dolegliwości – szczególnie psychicznych?
Wiąże się to z odmiennym obrazem chorób kobiet i mężczyzn. Kobiety chorują częściej na szereg schorzeń powodujących niepełnosprawność i obniżających znacznie jakość ich życia, ale niestanowiących bezpośredniej przyczyny umieralności. Mężczyźni odwrotnie. W języku angielskim utarło się nawet powiedzenie „women are sicker, but men die quicker". Pewną rolę odgrywa także wspomniany przez pana wzorzec kulturowy, na mocy którego oczekuje się, że mężczyźni będą twardzi, nie poskarżą się, zlekceważą dolegliwości. Z tego powodu częściej trafiają do lekarzy, kiedy ich choroby są już zaawansowane.
Z niektórych badań (na przykład z brytyjskiej pracy Browne’a i Bottrilla) wynika, że osoby o niskim statusie społecznym chodzą do lekarza częściej niż te o wysokim, ale najwyraźniej niewiele im to pomaga, ponieważ ogólnie ich stan zdrowia jest gorszy niż lepiej sytuowanych współobywateli. Jak zatem – jeżeli z samego zapewniania dostępu do usług medycznych niewiele wynika – powinna wyglądać polityka zdrowotna państwa?
Liczy się nie tylko częstotliwość, z jaką odwiedzamy lekarza, lecz także moment, kiedy to czynimy. Badania prowadzone w rożnych krajach wskazują, że osoby o niższym statusie społecznym znacznie rzadziej poddają się wszelkiego rodzaju badaniom profilaktycznym. Odwiedzają lekarzy wtedy, gdy coś im już dolega i to na ogół poważnie. Szanse na skuteczne leczenie – nawet w świetnie działającym systemie opieki leczniczej – są wtedy znacznie niższe. Jeszcze bardziej spadają w systemie, który jest niewydolny, a powolny proces diagnostyczny zanadto wydłuża czas oczekiwania na leczenie. Osoby o niższej pozycji społecznej znajdują się tu w gorszej sytuacji, bo są skazane na publiczną służbę zdrowia.
Polityka zdrowotna państwa powinna w większym stopniu koncentrować się na aktywnej profilaktyce i krzewieniu zasad zdrowego stylu życia, w oparciu o programy dostosowane także do potrzeb i możliwości intelektualnych osób mniej zamożnych i gorzej wykształconych.
We współczesnej socjologii zdrowia stykamy się z tezą, że zdrowe społeczeństwa i grupy społeczne cechuje wysoki poziom spójności i orientacja na wartości kolektywne. Czy oznacza to, że jeśli chcemy być zdrowsi, powinniśmy zrezygnować z cechującego nowoczesność indywidualizmu i różnorodności, dążyć do odrodzenia tradycyjnej wspólnoty podporządkowującej jednostki zuniformizowanym normom?
Można też tę zależność interpretować odwrotnie. Społeczeństwa cechujące się wysokim stopniem spójności, solidaryzmem i poczuciem wzajemnej odpowiedzialności są zdrowsze. A indywidualizm i różnorodność nie muszą być z tymi wartościami w konflikcie.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad pochodzi z kwartalnika "Bez Dogmatu".