Punktem wyjścia dla analizujących poglądy Urbana jest zazwyczaj dyżurna etykietka „starego komucha” lub „Goebbelsa stanu wojennego”, ewentualnie antyklerykalnego sybaryty, nihilisty, libertyna... Sięgnięcie po jego książki, artykuły i wywiady z nim, w tym wywiady-rzeki, odbiera stopniowo pozorną pewność, że wiemy, z kim mamy do czynienia, aż tracimy ją zupełnie i nie możemy liczyć na jej odzyskanie. Rzecz nie w trudności zrozumienia, jak można być raz „komuchem”, innym razem liberałem, raz demokratą i obrońcą wolności słowa, kiedy indziej rzecznikiem „totalitaryzmu”. Istotą problemu jest to, że naczelny „Nie” chce być wszystkim naraz, przy czym za spoiwo tej politycznej mozaiki ma posłużyć mu własna biografia. Wydaje się jednak, że Urban nigdy nie panował nad swoim życiem politycznym, nie kierował nim, bo zbyt dużo było w nim reaktywności i skłonności do decyzji ad hoc. Dlatego gdy do czytania jego biografii zabiera się lewica, ulegająca złudzeniu, że Urban w końcu ją przygarnie, kończy się to najczęściej rozczarowaniem. Wahadło historii, „lawina i kamienie” – to co innego niż sekwencja wyborów politycznych dyktowanych sentymentem lub resentymentem do wybranych środowisk przy sukcesywnym odchodzeniu od wszystkich społecznych osiągnięć socjalizmu. Trudno to doprawdy poważnie traktować jako lewicowość. Sam Urban co prawda ponownie przekonywał niedawno w jednym z internetowych wywiadów, że sercem jest zawsze przy lewicy, ale te deklaracje sprawiają wrażenie rytuału odprawianego bez pytania o jego głębszy sens.
Podobne wrażenie nasuwa się po lekturze książki Jerzy Urban, czyli wywiadu-rzeki Marty Stremeckiej, który ukazał się nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne. Otrzymujemy przede wszystkim dzieło całkowicie apolityczne (czyli bezpieczne), nacechowane dyskretną czołobitnością wobec pierwszego prowokatora III RP. Jest to podejście typowe dla dziennikarzy stających twarzą w twarz z Urbanem, a palma pierwszeństwa w rozpieszczaniu go należy chyba do TVN (swoją drogą ciekawe, że symbol opresywności PRL-u mógł stać się pupilkiem antykomunistycznych mediów głównego nurtu). Najnowsza, typowo biograficzna książka powtarza motywy znane już z wcześniejszych (m.in. Jajakobyły), nieco je tylko rozwija i wzbogaca o nowe, autentycznie zabawne anegdoty. Czytelnik dostaje znaną już opowieść: wojna, potem ZMP, dziennikarskie początki, wzlot i upadek „Po prostu”, drażnienie się z gomułkowską władzą i wilcze bilety, „Polityka”, strach przed „Solidarnością” i prorządowy zwrot, stanowisko rzecznika, stan wojenny, Okrągły Stół i transformacja. Ciekawe czasy, ciekawe życie – można o nim poczytać do poduszki, zabrać książkę na wakacje.
Gorzej wypada próba zrozumienia, kim jest Jerzy Urban. Gdy mówi, że dobrze się czuł w PRL-u i tak samo w kapitalizmie, samookreślenie mianem „zwierzęcia politycznego” pociąga za sobą dwuznaczność. Można podejrzewać, że polityka w jego życiu to nie pełna pasji walka o porządek świata, tylko środowiskowo-zawodowe orbitowanie wokół władzy per se. Sposób, w jaki Urban opowiada o latach 60. i 70., uzmysławia, że wbrew opinii niektórych trudno go na serio uznać za ówczesnego niepokornego – co najwyżej w znaczeniu bliskim dzisiejszym prawicowym „niepokornym” publicystom. Owszem, po zamknięciu wpływowego i wywrotowego „Po prostu” narażał się, błąkał i pisywał pokątnie, ale nieszczególnie mu się to podobało. Jak sam przyznaje, później kilkakrotnie zostawał kontestatorem, lecz mimochodem, niejako z przypadku.
Do opozycji nigdy go nawet nie ciągnęło. Nie jest to żaden zarzut, chodzi o zasadę biograficzną. Wyznaje, że zraził się do „poprościaków” i od tej pory wzdragał przed radykalizmem, bał wrzenia społecznego i buntu mas, lgnął do środowisk „rozumnych”, „umiarkowanych”, do elit – czyli do „Polityki”, która, jak sam twierdzi, była swego czasu elementem „wojny na górze”, przeciwwagą dla „Trybuny Ludu”. W protestach robotniczych upatrywał motoru postępu, skutecznie się jednak do nich zniechęcił, gdy zrozumiał, że robotnicy nie będą przypominać „rozumnych” elit dziennikarskich. Na stronę rządową przeszedł kierowany z jednej strony pogardą dla „Solidarności” i Lecha Wałęsy („nadętej marionetki”, „watażki rozwalonego w fotelu”), z drugiej – fascynacją generałem Jaruzelskim, a dokładnie szlachetnymi przymiotami jego osobowości. Estetyzujący ton ocen, lęk przed dziką tłuszczą, tęsknota za wysmakowaniem, otwarta i nieustająca skłonność do elitaryzmu raczej wiodły Urbana ku arystokracji PRL niż zakorzeniały w Polsce Ludowej jako historycznej próbie upodmiotowienia klas niższych. Nieprzypadkowo z właściwą mu przekorą mówi o sobie „kawiorowy lewicowiec”. Jeśli weźmie się pod uwagę kierunek, jaki establishment obrał już za Gierka, można uznać, że od tamtej pory to raczej konserwatyzm niż lewicowość nadaje charakter jego formacji politycznej, zdecydowanej ratować z Polski Ludowej to, co można przekształcić w kapitalizm.
Stosunku Urbana do obecnego systemu nigdy nie dawało się podsumować jednym zdaniem. W wypowiedzi dla „Przeglądu” twierdził: „paradoksalnie to stalinizm był najlepszym okresem PRL-u, bo wtedy naród wstał z kolan”, z kolei w książce Stremeckiej krytykuje Gomułkę, bo ów niezdolny był zrozumieć, że aspiracje ludzi „nie skończyły się tylko na podłych mieszkaniach ze ślepą kuchnią i hodowaniu świń w wannie”, co jest oczywiście nawiązaniem do słynnych anegdot z życia Nowej Huty. Ponieważ ta ocena lat 50. jest skandalicznie uproszczona i sam Urban ma tego świadomość, zastanawia fakt, że tak łatwo przychodzi mu operowanie prawicowymi, antykomunistycznymi kalkami – i choć brzmi to prześmiewczo, nie do końca wiadomo, ile w tym dystansu. Okazuje się więc, że uprzemysłowienie, rozwój miast i przeniesienie części społeczeństwa do mieszkań z łazienkami to tylko „świnie w wannach”, niewymagające dalszego komentarza. Urban unika jakiejkolwiek ideowej identyfikacji z Polską Ludową. Opowieść o młodości w ZMP to raczej zbiór dykteryjek z okresu dojrzewania i frajda z „upupienia” kogoś, kim się już dawno nie jest, choć o tyle cenna, że pomaga zrozumieć, jakim tyglem politycznym była w pierwszych latach swego istnienia socjalistyczna Polska i jak potrafiła wyzwolić w młodzieży szkolnej entuzjazm niemożliwy do wzbudzenia przez dzisiejszą bogoojczyźnianą propagandę. Lata 80. to wyłącznie rozgrywki gabinetowe, żadnego pejzażu społecznego. Dzięki temu, że udzielający wywiadu ciągle sięga za kulisy i dzięki jego licznym powiastkom towarzyskim z wódką w roli głównej łatwiej można dostrzec, jak Urban sam zapracował na dzisiejszy status ikony postpolityki, czyli polityki formułą przypominającej serial telewizyjny. W pewnym sensie był jej prekursorem. Jeżeli „zwierzę polityczne” może utkać swoją biografię z serii wyborów środowiskowych, to chodzi raczej o „bycie w polityce” jako sposób na życie niż o realizację jakiejś wizji społeczeństwa. Nie dowiadujemy się nawet, czy Urban czytał cokolwiek, co go politycznie inspirowało.
Naczelny „Nie” dawno już przeprosił się z Leszkiem Balcerowiczem, którego otwarcie krytykował na początku lat 90. Jego obecna ocena transformacji to kapitalistyczny triumfalizm żywcem wzięty z tamtych czasów, pełen zachwytów nad tym, jak „Polska wygląda”, tymczasem tego rodzaju frazesy wypadają nieświeżo już nawet w mediach głównego nurtu. W wywiadzie Stremeckiej nie znajdziemy żadnego odniesienia do palących problemów społecznych, narosłych w ciągu ponad 20 lat trwania kapitalizmu w Polsce, a spiętrzonych spektakularnie w sytuacji dzisiejszego kryzysu: bezrobocia, plagi umów śmieciowych, skali zjawiska „pracujących ubogich”, bankructwa systemu emerytalnego, sukcesywnego demontażu całej sfery publicznej, katastrofalnej sytuacji mieszkaniowej, zablokowanych szans życiowych młodzieży, segregacji klasowej w szkołach... Ale przecież nie mieści się to w formule biografii. Mieści się w niej natomiast deklaracja Jerzego Urbana, że chętnie poparłby podatek w wysokości 75% dla najbogatszych, jeżeli… sam nie musiałby go płacić. Jego „poważne” propozycje, przedstawiane dziś w niektórych wypowiedziach, przywodzą na myśl skompromitowaną i zarzuconą już „trzecią drogę” Tony’ego Blaira. Trzeba tu zaznaczyć, że Urban bardzo nie lubi krytyki płynącej z lewej strony. A chodzi w niej nie tyle o jego ostentacyjne pławienie się w bogactwie, ile o brak wizji ładu społeczno-gospodarczego, ciągłe hołdowanie liberalnej filozofii spod znaku TINA („There is no alternative”). Warto nadmienić, że jedyny dotychczas wywiad-rzeka, który miał charakter polemiczny, ostatecznie nie ukazał się, bo Urban po zapoznaniu się z całością materiału stracił chęć do jego publikacji. Najwyraźniej trudno mu się rozstać z dotychczasowym wizerunkiem.
Rola jokera nigdy pewnie Urbana nie zmęczy, rzutuje to jednak na wiarygodność jego liberalizmu obyczajowego, który przypomina raczej libertynizm znudzonych elit niż postawę społeczną, zwłaszcza że w przeszłości naczelny lubił wygłaszać seksistowskie i homofobiczne uwagi. Jego ostatnie zbliżenie z showmanem Januszem Palikotem idzie w parze zarówno z zamiłowaniem Urbana do prowokacji, jak i z polityczną płycizną. Przypuszczalnie doprowadzi go donikąd, bo prawie wszystkie prognozy polityczne, które przedstawiał przez ostatnich 30 lat, okazały się błędne – wyjątkiem była zapowiedź upadku SLD po aferze Rywina. Możliwe, że powierzchowność obecnych przekonań Urbana, wyrażanych najczęściej sloganowo, zdradza jego niezdolność do pogłębionej refleksji społecznej i politycznej. Niech czyta go, kto potrzebuje jeszcze dowodu, że „lewica biograficzna” korzysta zazwyczaj ze swojej biografii, żeby przykryć wstydliwą polityczną pustkę. Jeśli pominąć czysty sentyment do PRL-u i szczerość intencji garstki ideowców, jest to formacja, która – jak mówi o sobie twórca „Nie” – niczego dziś od nikogo nie chce i marzy, by nikt niczego od niej nie chciał. To zrozumiałe – zapewne „sama się wyżywi”.
Jerzy Urban, Marta Stremecka, Jerzy Urban, Czerwone i Czarne, Warszawa 2013.
Paweł Jaworski
Recenzja ukazała się pierwotnie na łamach kwartalnika “Bez Dogmatu”.