Nie ma demokracji bez przekonania o choćby minimalnej uczciwości panujących stosunków społecznych
W rankingach zaufania społecznego dawno nie było aż tak źle. O zaufaniu do władz i instytucji publicznych w zasadzie nie ma już mowy. Rośnie nieufność wobec środków masowego przekazu, wymiaru sprawiedliwości, policji i służb. Także na siebie nawzajem coraz częściej patrzymy podejrzliwie. Chwieje się nasza młoda demokracja, bo bez elementarnej wiary w jej kształt nigdy nie będzie działać dobrze.
Sondaże przeprowadzone po „aferze taśmowej” pokazały wyraźny spadek zaufania do elit politycznych. Poziom wiary w uczciwe intencje polityków nigdy nie był zbyt wysoki, od lat plasowaliśmy się w końcówce europejskiego rankingu. Można by powiedzieć – ot, polska specyfika. Problem w tym, że ta nieufność rozlewa się na inne dziedziny życia społecznego i może się obrócić przeciwko nam samym. Socjologowie są zgodni – nie ma demokracji, wspólnoty, potencjału rozwojowego, jeśli nie ma przekonania o sprawności, zasadności i minimalnej choćby uczciwości panujących stosunków społecznych, wspólnie budowanych instytucji, proponowanych rozwiązań.
Nie wierzymy lekarzom
Przykłady można mnożyć. Jeden z nich to niedawne wydarzenia pod wrocławskim szpitalem, w którym stwierdzono śmierć mózgową nastolatka po wypadku samochodowym. Matka odmówiła zgody na odłączenie syna od respiratora, mimo że diagnoza lekarzy nie pozostawiała złudzeń. Rówieśnicy chłopca zorganizowali przed szpitalem pikietę z transparentami „Morderstwo w majestacie prawa”, argumentując, że ich kolegę celowo uśmiercono, aby pobrać od niego ograny, a cały „proceder” może mieć znamiona handlu narządami. Psychologia i psychologia tłumu wskazywałyby, że to naturalna reakcja na traumę. Szok po nagłej stracie kolegi wywołał negację i rozpaczliwe próby zaklinania rzeczywistości w jedyny dostępny sposób – poprzez całkowite odrzucenie tragicznej informacji o śmierci.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby część prawicowych mediów nie podniosła zarzutów pikietującej młodzieży do rangi poważnych i uzasadnionych. Całkowicie nieodpowiedzialnie pompowano przez kilka dni balonik oskarżeń wobec lekarzy, decydentów, całego systemu opieki zdrowotnej, który i tak nie cieszy się już dobrą sławą. W rezultacie w głowach widzów i czytelników na trwałe zasiano ziarno niepewności wobec decyzji lekarzy i procedur medycznych. Nie wiadomo jeszcze, jak duży kryzys czeka polską transplantologię, bo wiele rodzin – wzorem matki nastolatka z Wrocławia – nie będzie chciało wyrażać zgody na pobranie narządów do przeszczepu, nie dając wiary w diagnozę lekarzy. Ale taki kryzys z pewnością nastąpi. Obserwowaliśmy to już przy okazji sprawy Mirosława G., znanego transplantologa zatrzymanego w 2007 r. przez CBA. Po nagłośnieniu zarzutów wobec tego lekarza, po latach w większości oddalonych, drastycznie wzrosła liczba zgłaszanych przez rodziny sprzeciwów i spadła liczba zabiegów transplantacyjnych.
Śmiejemy się z policji
W ostatnim czasie rekordy popularności i komentarzy wywołała relacja z akcji policji na warszawskim Bemowie. Funkcjonariusze otrzymali zgłoszenie o mężczyźnie błąkającym się po okolicznych lasach. Po dotarciu policjantów na miejsce okazało się, że to ojciec z kilkuletnim synem. Jak tłumaczył – urządzili sobie letni biwak. Na miejsce wezwano karetkę pogotowia (niepotrzebnie, chłopcu nic nie dolegało), mężczyznę doprowadzono na posterunek i przesłuchano, dziecko trafiło pod opiekę matki. Zdarzenie opisała jedna z gazet, a internet pękał ze śmiechu, że oto dzielni policjanci uratowali chłopca przed spędzaniem czasu z ojcem na świeżym powietrzu i ukąszeniami komarów.
Nie znamy szczegółów sprawy – nie wiemy, czy dziecku faktycznie zagrażało niebezpieczeństwo i czy o miejscu jego pobytu wiedziała matka. Ale to, czego dowiedzieliśmy się z mediów, wystarczyło, żeby całkowicie ośmieszyć działanie policjantów. I choć z sondaży Centrum Badania Opinii Społecznej wynika, że policja cieszy się relatywnie wysokim zaufaniem – zadeklarowało je 71% badanych – to podobne historie nie przynoszą jej dobrej sławy. Są raczej pretekstem do kolejnych niewybrednych żartów o tym, który z policjantów umie czytać, a który pisać. To sytuacja groźna ze względu na takie skutki jak rosnące poczucie zagrożenia, nieskuteczność w egzekwowaniu prawa i jego bezsensowność.
We wspomnianym przypadku media nie dostarczyły pełnej informacji. A to kolejny symptom choroby prowadzącej do spadku zaufania, tym razem do mediów, które coraz częściej dają się przyłapać na nierzetelności. Jak grzyby po deszczu pojawiają się strony internetowe śledzące dziennikarskie wpadki i przeinaczenia. Salwy śmiechu wywołało ostatnio poważne potraktowanie żartu jednego z internautów o ukaraniu przez organizatorów wyścigu kolarskiego Tour de France dwóch polskich komentatorów sportowych za rzekome niedozwolone wspomaganie zawodnika okrzykami „pchamy, pchamy, pchamy”. Dowcip potraktowano serio, a informację o karze nałożonej na komentatorów oficjalnie podał jeden z najpopularniejszych elektronicznych serwisów informacyjnych, powiązany z największą telewizją informacyjną w kraju. Stąd tylko krok do uwiarygodnienia tezy o niedouczonych dziennikarzach, którzy gotowi są powtórzyć bez sprawdzenia dowolną bzdurę.
Ufamy tylko rodzinie
Problem zaufania jest szerszy niż brak wiary w skuteczność i zasadność działania instytucji publicznych. Z tegorocznego raportu CBOS „Zaufanie w relacjach międzyludzkich” wynika, że ufamy tylko najbliższej rodzinie, a w obcowaniu z nieznajomymi zachowujemy zdecydowaną rezerwę. Ponad połowa badanych deklaruje nieufność wobec obcych, w tym spora część w sposób zdecydowany. W ciągu ostatnich dwóch lat na rzecz nieufnych zmalała też grupa osób niepotrafiących jasno określić swojego stosunku do sondowanej kwestii.
Duży wpływ na przechylenie tego wahadła w stronę braku zaufania mogą mieć gorące wciąż spory o kwestie światopoglądowe. Wokół klauzuli sumienia lekarzy, deklaracji wiary poszczególnych grup zawodowych oraz regulacji dotyczących praw reprodukcyjnych trwa nieustająca burza i widoczny jest wyraźny podział na dwa wrogie obozy, co potęguje poczucie wyobcowania obu grup i przekonanie o najgorszych intencjach adwersarzy. Widać to jak w soczewce w skandalicznej sprawie prof. Chazana. Publicyści i komentatorzy wskazywali na nieuchronną wojnę religijną, zderzenie dwóch całkowicie nieprzystających światopoglądów. W dużej mierze mieli rację – strony konfliktu okopały się na swoich pozycjach, a w takich warunkach niezwykle trudno o jakikolwiek dialog. Pięć minut sławy mają za to radykałowie zainteresowani wypromowaniem własnych idei i przekonań, opartych na podkopywaniu autorytetu tego, co do niedawna przywykliśmy uznawać za naukowe, dowiedzione, sprawdzone i przyjęte.
Tracimy wszyscy
W nurcie podsycania podejrzliwości prym wiodą środowiska narodowo-konserwatywne i skrajnie prawicowe – ich wizja organizacji państwa i społeczeństwa nieodłącznie wiąże się z rozsadzeniem istniejącego porządku, chętnie więc korzystają z okazji do siania zamętu. Taka już ich natura. Problem polega na tym, że państwo nie ma tu dobrej odpowiedzi, bo samo niedomaga na kilku poziomach. Dojrzałe demokracje i społeczeństwa obywatelskie nie muszą wchodzić w dyskusję z ruchami odśrodkowymi, bo bronią się skutecznością swoich instytucji i stabilnością własnych fundamentów. W Polsce zaś niedomówienia i niedopowiedzenia są stałym elementem politycznej debaty i nikogo specjalnie nie dziwią opinie takie jak wygłoszona przez Jarosława Kaczyńskiego, że wybory były i są fałszowane, co nie jest prawdą, ale jest chwytliwym sloganem. Podobnie jak słynne „wiem, ale nie powiem”. Skoro więc najważniejsi politycy kwestie kluczowych procedur demokratycznych traktują na tyle instrumentalnie, aby w zależności od bieżącej potrzeby publicznie podawać je w wątpliwość, trudno oczekiwać innego skutku niż dramatyczna zniżka wiary, że zabawa w państwo ma jeszcze jakiś sens.
Na taki brak odpowiedzialności elit politycznych powinny przede wszystkim reagować media, ale i one nie potrafią znaleźć balansu między rzetelnością a szybkością i atrakcyjnością swojego przekazu. Częściej gonią za sensacją, zapominając o swoim podstawowym zadaniu, którym jest informowanie o sprawach ważnych, a nie dostarczanie rozrywki. Dodatkowo dają się przyłapać na pośpiechu, nieostrożności i rozmijaniu się z prawdą.
Skoro nie ufamy ani politykom, ani mediom, dobrze byłoby liczyć chociaż na służby mundurowe lub opiekę zdrowotną. Ale i te zaliczają wpadki, a za ich reformowanie i prowadzenia debaty o kierunku potrzebnych zmian odpowiadają przecież skompromitowani politycy i mało wiarygodne media. Koło się zamyka, tracimy na tym wszyscy.
A może nie byłoby awantury pod wrocławskim szpitalem, gdyby do protestującej młodzieży, nawet znając jej radykalną postawę, wyszedł ktoś inny niż dominikanin i kontrowersyjny profesor medycyny, obaj o afiliacjach ze środowiskami stawiającymi prawo boskie nad ludzkim. Może nie byłoby natrząsania się z nieudolności policji, gdyby ktoś solidnie opracował procedury reagowania i premiował zabieranie na interwencję nie tylko pałki, ale też głowy i rozumu. Może nie byłoby śpiewki o skompromitowanych dziennikarzach, gdyby wykonywali swoją pracę zgodnie z prawidłami sztuki. Może nie byłoby wówczas tak głębokiego kryzysu zaufania i ryzyka, że wewnętrzne podziały społeczne będą za chwilę nie do przezwyciężenia.
Ewelina Latosek
Artykuł pochodzi z numeru 33/2014 tygodnika "Przegląd".