Marek Tobolewski: Z beztroski do pracy i z powrotem

[2016-04-30 20:33:03]

Mit złotego wieku wydaje się wiecznie żywy. Nie inaczej jest w sprawie pracy. Wolni i beztroscy starożytni Grecy właściwie nie zaprzątali nią sobie głowy. Później, wraz z rozwojem kultury i środków produkcji, pracy było coraz więcej, aż w końcu niemal zupełnie zdominowała nasze życie. Zyskała przy tym nie tylko uzasadnienie ekonomiczne, ale też etyczne – kto nie pracował, uznawany był za grzesznika. Dziś, gdy zmęczenie codziennym kieratem daje się nam we znaki nie mniej niż poczucie jego jałowości, a często wręcz szkodliwości, wracają myśli i koncepcje, które zachęcają do gruntownego przemyślenia samego konceptu pracy. Aby zbliżyć się nieco do dawnych pięknoduchów, darmozjadów i piewców pożytków z gnuśności, zadajmy sobie nieco trudu i zobaczmy, jak na przestrzeni dziejów definiowano pracę, a także kto i dlaczego miał czelność kwestionować jej rzekomą „oczywistą oczywistość”.

Praca u podstaw

Zacznijmy od pracy, by przejść potem do poszukiwania wyłomów w ludzkim o niej myśleniu. Zadanie samo w sobie nie należy do najłatwiejszych. Wszak od Biblii przez Marksa po wciąż żywy dogmat wzrostu wydajności praca traktowana jest nieomal jako sens życia człowieka. Bez niej wręcz trudno wyobrazić nie tylko jakkolwiek rozumiany postęp społeczny czy rozwój gospodarczy, ale nawet samo fizyczne przetrwanie jednostki. Boleśnie przekonują się o tym osoby, które pracy nie mają. Doskonale widać to w Polsce, gdzie bezrobocie należy do najczęstszych przyczyn samobójstw. Wydawać by się mogło, że właśnie praca jest tym, czego potrzebujemy najbardziej i co czynić powinno nasze życie przynajmniej znośnym.

Myśl ta w zasadzie od zawsze towarzyszyła naszej kulturze. Z Biblii pamiętamy boskie zalecenie: „Napełniajcie ziemię i czyńcie ją sobie poddaną” (Moj 1, 28). Zgodnie z nim ludzki wysiłek skierowany być powinien na podporządkowanie sobie planety i jej zasobów. Dzięki temu człowiek zyskuje pokarm niezbędny do życia i rozmnażania się. W Nowym Testamencie dochodzi do tego motyw umiejętnego mnożenia majątku. Jako pochwała przedsiębiorczości traktowana bywa Jezusowa przypowieść o talentach. W niej to sługę, który nie potrafił zainwestować z korzyścią powierzonego mu przez pana talentu, spotyka reprymenda: „Sługo zły i gnuśny! (…) Powinieneś był oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją własność” (Mt, 26-27). A także kara: konfiskata majątku, uzasadniona w dodatku w sposób zdumiewająco podobny do współczesnej praktyki neoliberalnego kapitalizmu, polegającej na uspołecznianiu kosztów i prywatyzacji zysków. „Każdemu bowiem, kto ma – powiada Jezus – będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma” (Mt, 29).

Praca popłaca

Od zarania dziejów pracujemy więc w trudzie i znoju, by żyć wygodniej, wychowywać potomstwo i budować dobrobyt indywidualny i społeczny. Ten ostatni motyw – materialna korzyść – wbrew pozorom istotny stał się dopiero kilkaset lat temu. Na tle całej historii naszego gatunku, nie mówiąc już o historii planety, koncentracja na kwestiach ekonomicznych stanowi w gruncie rzeczy relatywnie krótki epizod. Pierwsze znane nam dziś monety pochodzą sprzed zaledwie 2700 lat, choć homo sapiens pojawił się 200 tysięcy lat wcześniej, a neandertalczyk nawet dwa razy wcześniej (ok. 400 tys. lat temu) – co do tego drugiego wciąż trwają spory, czy był naszym przodkiem czy raczej kuzynem, ale raczej poza wątpliwością jest fakt, że wytwarzał narzędzia i potrafił się nimi posługiwać.

Tym niemniej nawet wprowadzenie pieniądza do powszechnego obrotu nie oznaczało jeszcze zasadniczego przełomu w zakresie pracy. Dopiero Marks należycie osadził ją w kontekście historycznym, przede wszystkim wyraźnie wyodrębniając z całego zjawiska pracę zarobkową i pokazując, że to dzięki jej utowarowieniu pieniądze zmieniają się w kapitał. Analizując pojęcie towaru Marks zauważa, że „wartość użytkowa, czyli dobro, ma więc tylko dlatego wartość, że jest w nim uprzedmiotowiona, czyli zmaterializowana, abstrakcyjnie ludzka praca” (Kapitał, 41). A „przemiana pieniędzy w kapitał wymaga (…), aby posiadacz pieniędzy znalazł na rynku towarowym wolnego robotnika” (s. 179). Słowem kapitał, a wraz z nim i epoka kapitalistyczna, pojawiają się wtedy, gdy praca staje się specyficznym rodzajem towaru, a dysponujący siłą roboczą pracownik sprzedaje ją na rynku posiadaczowi środków produkcji. W tym zatem ujęciu pracą nie będzie jedzenie zerwanych z drzewa bananów, budowanie piramid przez niewolników czy tworzenie w natchnieniu miłosnych wierszy.

Nie praca czyni wolnym

Oczywiście niewolnik czy pańszczyźniany chłop pracowali co najmniej równie ciężko jak dzisiejsze szwaczki z dalekowschodnich fabryk odzieży albo górnicy z militaryzowanych na Ukrainie kopalń. Ale nie tylko ich wysiłek był lekceważony. Starożytni Grecy czy Rzymianie w istocie zdumiewająco mało zajmowali się pracą – również w tym sensie, że nie dostrzegali w niej niczego ważnego i mającego decydujący wpływ na człowieka jako takiego. Owszem, widzieli w niej sposób zaspokojenia podstawowych potrzeb bytowych, ale obszarem, w którym realizowali swe człowieczeństwo był czas wolny, pozostający poza pracą i nie mający nic wspólnego z zarabianiem. To w nim człowiek mógł się oddawać temu, co najważniejsze: obcowaniu ze poezją i sztuką, debatom politycznym, filozofowaniu, udziałowi w igrzyskach, ucztowaniu lub spotykaniu się ze znajomymi.

Mówiąc o starożytności nie można pomijać kontekstu klasowego, gdyż koncentracja jednych na życiowych przyjemnościach byłaby rzecz jasna niemożliwa bez katorżniczej pracy innych. Tym niemniej interesujące jest samo rozróżnienie czasu pracy i czasu wolnego, a także swoista sankcja moralna, która mu towarzyszyła. W ówczesnych standardach niewolnicy, podobnie jak później chłopi czy robotnicy, powinni pracować, ponieważ gnuśność i lenistwo są grzechem, a dysponując czasem wolnym poddani byliby różnym pokusom. Jednocześnie dawne elity, bez względu na to, jak bardzo próżniacze życie prowadziły, uchodziły za stworzone do celów wyższych, takich jak władza, sztuka czy prowadzenie wojen. Dla nich zakaz hańbienia się przyziemną pracą zyskiwał więc metafizyczne wręcz umocowanie.

Grzeszna gnuśność

Oficjalnie lenistwo uznane zostało grzechem w czasach papieża Grzegorza I Wielkiego, przewodzącego chrześcijaństwu w latach 590–604. Choć samo pojęcie lenistwa czy gnuśności już wcześniej pojawiało w nauce kościoła, to raczej w znaczeniu duchowej bierności, zobojętnieniu wobec wiary i życia, acedii. Znamienne, że sam Grzegorz był benedyktynem, a więc mnichem z zakonu, którego zawołaniem było słynne Ora et Labora (módl się i pracuj) i którego nazwa do dziś kojarzy się z ciężką, żmudną pracą. Nawet jego imię, a był pierwszym papieżem je noszącym, wywodzi się od greckiego Gregorios, co oznacza „bycie czujnym”. A w swej nauce piętnował bierność duchowieństwa, grożącą jego zdaniem utratą przez chrześcijan zdominowanych przez nich terenów i zabiegał o aktywne poszerzanie sfery wpływów chrześcijańskich, w czym zasadniczą rolę odgrywała działalność misyjna kościoła.

Od czasów Grzegorza lenie i obiboki byli więc już oficjalnie napiętnowani. Z jednej strony gnuśność uznawano za brak należytego starania na rzecz uświęconego porządku społecznego, z drugiej – wszelkie próby wybicia się zeń czy pozostawania poza nim – były poważnym dla niego zagrożeniem. Stąd kościół tak intensywnie zwalczał wszelkie ruchy dysydenckie. Bogomilcy, albigensi, waldensi, czy katarzy byli groźni nie tyle ze względów teologiczno-doktrynalnych, ale z uwagi na fakt, że ich światopogląd wywracał na nice logikę obowiązującego porządku. Wywodząc się z tradycji manichejskiej niespecjalnie cenili sobie życie doczesne, a w materialnym świecie dostrzegali przede wszystkim dotknięcie zła. Stąd wszelkie ich pachnące utopią pomysły i idee – odrzucenie bogactwa, krytyka zbytków kleru, podważanie feudalnej hierarchii czy wezwania do ewangelicznego ubóstwa. W większości przypadków ich losy kończyły się tragicznie – ginęli na stosach inkwizycji i w urządzanych przez kościół krucjatach. Dziś jednak wiele z głoszonych przez nich poglądów okazuje się zaskakująco bliskich temu, co propagują ruchy kontrkulturowe czy newage’owe.

Praca na Zachodzie

Główny nurt biegnie jednak inaczej. Po okrzepnięciu reformacji, która pod wieloma względami bliska była eksploracji pomysłów marginalnych i fantastycznych z punktu widzenia feudalnego status quo, boska sankcja na pracą została jedynie umocniona. Wraz z rozwojem sił wytwórczych rosła nie tylko produkcja, ale i zasięg oddziaływania kultury zachodniej, która wraz z podbojami kolejnych kultur i kontynentów w ciągu kilku wieków zyskała globalną dominację. Rdzenni mieszkańcy Ameryk, Azji i – zwłaszcza – Afryki wciągnięci zostali w światowy system gospodarczy, a eksploatacja kolonii stała się dopalaczem dla procesu akumulacji kapitału. Beztroskie łowy na bizony, medytacje buddyjskich mnichów czy tajemnicze kultury subsaharyjskie, o których do dziś wiemy bardzo mało z uwagi na to, że nie znały pisma i nie zostawiły po sobie czytelnych śladów, ustąpiły pod naporem Europejczyków i ich pieczołowitego kultu pracy, najlepiej wykonywanej przez innych.

Na początku XX w. Max Weber postawił tezę, że kapitalizm rozwinął się w Europie zachodniej, bo tam właśnie sprzyjała mu religia. W książce „Etyka protestancka a duch kapitalizmu” Weber wskazał, że etos protestantyzmu znacznie bardziej niż jakakolwiek inna religia wspierał prywatną przedsiębiorczość, zapewniając społeczne wsparcie dla rozwoju gospodarki i największy prestiż dla osób zajmujących się handlem. Ciężka praca, moralny nakaz bogacenia się, rzetelność w relacjach handlowych połączone ze swoistym kultem oszczędności i gromadzenia majątków jako cnoty szczególnie cenione stały się napędem dla powstania kapitalizmu. Jednocześnie protestantyzm w swej późnej, już poreformacyjnej postaci, nader wyraźnie piętnował grzech lenistwa.

To religijno-etyczne wyjaśnienie podłoża kapitalizmu różni się od koncepcji Marksa mającej zdecydowanie charakter ekonomiczno-społeczny. Ale obaj niemieccy myśliciele podzielali przekonanie, że to ludzka praca jest tym co kształtuje człowieka, społeczeństwa i ich historię. O ile jednak orientacja Marksa była deterministyczna i zakładała, że rozwój kapitalistycznych stosunków pracy doprowadzi do wzrostu liczebności i siły proletariatu, a im bardziej zaawansowany jest kapitalizm, tym silniej wstrząsają nim wewnętrzne sprzeczności, co w rezultacie doprowadzić musi do rewolucji społecznej i zmiany całego systemu, o tyle myśl Webera stanowi doskonałe podłoże dla popularnego dziś ujęcia pracy jako etosu przedsiębiorczości opartej na indywidualnym wysiłku i konkurencyjnej walce na rynku, będącej w planie jednostkowym najistotniejszym elementem odpowiedzialności za własne życie. Jej echa z całą pewnością odnaleźć można w koncepcji znanej dziś na Zachodzie pod nazwą tzw. ideologii osiągnięć (achievement ideology). Zgodnie z nią o indywidualnym sukcesie jednostki decyduje ciężka praca i – w tym konkretnym przypadku – również edukacja, traktowana jednak jako rodzaj pracy nad sobą i swoimi kompetencjami, a nie np. poszerzanie horyzontów, rozwijanie talentów czy kształtowanie postaw.

Leniwa natura

Również dzisiejsi sabotażyści intelektualni krytycznym okiem patrzący na pracę mają swoich historycznych przodków – w tym choćby wszelkie ruchy i postawy ascetyczne. Być może pierwszym dziwakiem tego pokroju był Diogenes z Synopy, zresztą syn bankiera, defraudującego powierzone mu kapitały. Mieszkał w beczce, ubierał się w łachmany, potrzeby fizjologiczne załatwiał na ulicy, a chodząc z zapaloną w dzień latarnią powtarzał: „Szukam człowieka”. Jego postawa skazała go na status wyrzutka, ale w planie indywidualnym był to jedyny sposób osiągnięcia prawdziwego człowieczeństwa: uwolnienie się od przedmiotów materialnych i narzuconych norm społecznych. I choć jego latarnia innych ludzi nie wskazywała, sam koncept nie zawężał się do rozwiązania jednostkowego. Gdyby wszyscy ludzie wyzwolili się z okowów pieniądza i kultury, na powrót stalibyśmy się częścią natury – to ujęcie gloryfikuje więc „dobrego dzikusa” na długo przed Rousseau. Tak czy inaczej stawką była wolność, traktowana w kategoriach „wolności od” (majątku, zakazów, hipokryzji…), a w wydaniu cyników, do których zalicza się również Diogenesa, człowiek szczęśliwy to ten, kto żyje zgodnie z naturą.

Praca w ryzach, smaczniejsze kołacze

Inne podłoże miała asceza religijna, popularna w chrześcijaństwie, ale także w innych religiach, takich jak buddyzm czy hinduizmie. Praktykowanie skromności, ubóstwa, często również umartwiania się było w nich zwykle również wyrazem dystansu wobec świata i dóbr doczesnych, lecz jako cnota przybliżać miało człowieka do innej, bardziej prawdziwej i istotnej rzeczywistości – do świętości czy też życia wiecznego. Świadomie rezygnując z pewnych wartości – majątku, wygody czy zdobyczy cywilizacyjnych – asceci liczą więc w istocie na osiągnięcie innych. Można powiedzieć, że praktykowanie i doskonalenie własnych cnót jest dla nich rodzajem pracy na rzecz kołaczy innego rodzaju, na rzecz korzyści wyższego rzędu.

Innego rodzaju wyrzeczenia wiążą się z teoriami maltuzjańskimi, w pewnym sensie wieńczącymi rozwój cywilizacji epoki przedprzemysłowej. Thomas Malthus pod koniec XVIII w. wyraził obawy, że geometryczny przyrost populacji doprowadzi do przeludnienia, a wobec skończonej powierzchni ziem uprawnych ludzkości grozić będzie głód. Chociaż niesłuszność tej teorii wyszła na jaw całkiem szybko – gdy tylko rewolucja przemysłowa doprowadziła do gwałtownego wzrostu produkcji i efektywności uprawy roli, miała ona duży wpływ na koncepcję zrównoważonego rozwoju. Ta zakłada, że jest możliwe takie rozwijanie sił wytwórczych, by były one w stanie zaspokajać potrzeby przyszłych pokoleń bez uszczuplania integralności ekosystemu ziemi. W tym ujęciu ograniczenia bywają konieczne, choćby po to, żeby zapobiec degradacji środowiska czy nasilania się marginalizacji społecznej. Przykładem regulacji są rozwiązania zmierzające do powstrzymania rabunkowej eksploatacji zasobów naturalnych, szczególnie nieodnawialnych, czy też oparcie relacji ekonomicznych na niepohamowanym dążeniu do zysku.

Najbardziej radykalne przedłużenie tej teorii stanowi koncepcja określana mianem degrowth, na polski tłumaczona jako „postwzrost” albo cofaniu rozwoju. Wychodzi ona z obserwacji, że wzrost gospodarczy, szczególnie ten mierzony takimi wskaźnikami jak PKB, nie oznacza bynajmniej uniwersalnego postępu. Wręcz przeciwnie – towarzyszyć mu mogą takie zjawiska, jak narastanie nierówności społecznych czy postępująca degradacja środowiska naturalnego. W praktyce degrowth objawia się szczególnie mocno w ruchach skoncentrowanych na jedzeniu, takich jak kooperatywy spożywców czy producenci eko-żywności. Tutaj ograniczanie czy regulowanie produkcji i konsumpcji służy podniesieniu jej jakości, bardziej zdrowego charakteru, a także bardziej bezpośrednich relacji między wytwórcą i konsumentem.

W dobie Internetu rosnącą popularność zyskuje też ruch po polsku mało może szczęśliwie zwany minimalizmem, świadomie nawiązujący do dziedzictwa dawnych ascetów. Najbardziej znanym orędownikiem takiej postawy jest Leo Barabauta, autor książki „The Power of less”. Wydana w 2008 roku z miejsca trafiła na listę bestsellerów Amazona i do dziś należy do najbardziej popularnych książek w branży… motywacji biznesowej. Jej rynkowy sukces dobitnie pokazuje, że zmęczenie konsumpcją i gromadzeniem przedmiotów da się obecnie zupełnie dobrze zmonetyzować.

Praca na opak

Skoro dzisiejsze rozumienie pracy wywieść można z marksowskiej koncepcji utowarowionego na rynku ludzkiego wysiłku, umożliwiającego akumulację kapitału, spójrzmy jeszcze na pierwsze w obrębie tej tradycji myślowej radykalne zakwestionowanie całego paradygmatu, które dał w swym tyleż zabawnym, ile przewrotnym pamflecie Paul Lafargue, skądinąd działacz socjalistyczny, a w dodatku zięć Marksa.

Formalnie rzecz biorąc jego „Prawo do lenistwa” to sprzeciw wymierzony wobec „dziwacznego szaleństwa” klasy… robotniczej. „Tym szaleństwem jest miłość do pracy, wściekła namiętność pracy aż do wyczerpania sił witalnych osobnika i jego potomstwa”. Lafargue z jednej strony ośmiesza pracę i jej tragiczne skutki w społeczeństwie kapitalistycznym, z drugiej tęsknie wzdycha do epoki przedprzemysłowej. „Przypatrzcie się szlachetnemu dzikusowi, którego misjonarze handlu i handlarze religii jeszcze nie zdeprawowali chrześcijaństwem, syfilisem i dogmatem pracy, a potem zwróćcie uwagę na naszego nieszczęsnego sługę maszyny” (s. 4). Lafargue szydzi z tych, którzy pracować pragną z własnej woli – chłopów i drobnomieszczan – ale to proletariat oskarża o winę największą: zamiast działać na rzecz wyzwolenia ludzkości z okowów społecznej niewoli pozwolił się uwieść dogmatowi pracy. A jego ocena jest bezwzględna: „wszystkie indywidualne i społeczne niedole zrodziły się z pasji człowieka do pracy” (s. 5). Co zatem robić?

Największe odkrycie Lafargue’a stanowi pomysł odwrócenia „jedynie słusznego porządku”, będące projekcją swoistej utopii przyszłości. Robotnicy zamiast zabiegać o pracę, w istocie ich wyniszczającą, powinni pracować mniej. Świat zmieni się zasadniczo, gdy proletariat, ten motor historii, oświadczy: „ja tak chcę” i ogłosi, że „prawo do lenistwa jest tysiąckroć bardziej szlachetne i bardziej święte niż dotychczasowe Prawa człowieka, wymyślone przez metafizycznych adwokatów burżuazyjnej rewolucji”. Proletariat „Musi uprzeć się i nie pracować dłużej niż trzy godziny dziennie, a resztę dnia i nocy próżnować i hulać” (s. 9). Praca, traktowana jako dodatek do lenistwa, stanie się ćwiczeniem organizmu i użyteczną pasją, jeśli zostanie ograniczona do trzech godzin dziennie. Co więcej, czas wolny pozwoli na zwiększoną konsumpcję wśród robotników, co zdejmie ten przykry obowiązek z barków burżuazji, skazanej do tej pory na jej katusze. A przecież „przy takim trybie życia organizm szybko niszczeje, włosy wypadają, zęby wysuwają się z dziąseł, kręgosłup się wykrzywia, brzuch się wzdyma, oddech staje się trudny, ruchy ociężałe, członki i stawy sztywnieją” (s. 11).

Praca na pół gwizdka

Bez tej wielkiej przewrotności, natomiast w oparciu o argumenty etyczne, technologiczne i antywojenne pracę krytykował również Bertrand Russell. W eseju „Pochwała lenistwa” Wielki matematyk i filozof podkreśla jej szkodliwy charakter. - Na świecie pracuje się o wiele za dużo – pisze. I dodaje: - Uznanie pracy za cnotę wyrządziło nam wszystkim ogromne szkody.

Russell podkreśla, że praca jest elementem hierarchii między ludźmi – gdy jedni pracują, praca innych polega na wydawaniu poleceń tym pierwszym. Jeszcze inni, najmniej liczni –rentierzy, nie wykonują żadnej pracy, ale pozostawać w bezczynności mogą dzięki pracy innych. -  Ostatnią rzeczą, której by sobie kiedy życzyli jest, by inni kiedykolwiek poszli za ich przykładem.

Russell postuluje redukcję czasu pracy do czterech godzin dziennie, a uzasadnienie znajduje – rzecz zaskakująca u pacyfisty – rozpatrując funkcjonowanie gospodarki w czasach wojny. Nawet gdy większość mężczyzn służyło na frontach, a fabryki w znacznej części przestawiły produkcję na zbrojenia, „w państwach Koalicji ogólny poziom dobrobytu wśród robotników niewykwalifikowanych był wyższy niż kiedykolwiek przedtem lub potem”. Wystarczyło więc po zakończeniu wojny zachować „naukową organizację produkcji”, a pracować moglibyśmy dwa razy mniej, bez żadnych strat ekonomicznych. Jeśli tak się nie stało, to znów z uwagi na argument etyczny: praca bowiem „jest obowiązkiem, a człowiek nie powinien otrzymywać zapłaty za to, co wytwarza, ale za cnotę pracowitości, którą się wykazał”.

Bzdurna praca

Radykalne możliwości ograniczenia czasu pracy wskazuje również David Graeber, profesor-anarchista, zwolniony z uniwersytetu Yale i obecnie pracujący na London’s School of Economics. W tekście „Bullshit jobs” (Bzdurne stanowiska pracy), zamieszczonym na łamach magazynu „Strike!”, zalicza do nich całe sektory nowoczesnej gospodarki: telemarketing, usługi finansowe, prawo handlowe, zarządzanie uczelniami, ochroną zdrowia, zasobami ludzkimi czy PR. Jaka jest więc ich rola?

Graeber zaczyna analizę od przytoczenia przewidywań Johna Maynarda Keynesa z 1930 r., wedle których zaawansowana technologia miała w rozwiniętych gospodarkach świata doprowadzić do redukcji czasu pracy do 15 godzin tygodniowo jeszcze przed końcem XX w. Dziś doskonale wiemy, że tak się nie stało. Dlaczego, skoro pod względem technologicznym bylibyśmy do tego jak najbardziej zdolni? Powszechna odpowiedź głosi, że odpowiedzialny za ten stan rzeczy jest olbrzymi wzrost konsumpcji. Po prostu do dzisiejszego życia zużywamy nieporównywalnie więcej niż w przeszłości. Może więc to są nasze dzisiejsze kołacze? Nawet jeśli, to przecież nowe zawody nie mają nic wspólnego z „sushi, iPhonami i ekstrawaganckimi trampkami”. W ciągu ostatniego wieku w USA trzykrotnie spadło zatrudnienie w realnej gospodarce – m.in. dzięki automatyzacji już tylko 25% pracuje przy produkcji i „prawdziwych” usługach. Reszta zajmuje właśnie „bzdurne stanowiska pracy”, których główną rolą jest… zatrzymanie ludzi w pracy. I choć nijak ma się to do teorii ekonomicznych, firmy płacą ludziom, których wcale nie muszą zatrudniać. W praktyce spełniła się przepowiednia Keynesa – pracujemy rzeczywiście 15 godzin tygodniowo, poświęcając resztę czasu na „seminaria motywacyjne, aktualizację profili na Facebooku i ściąganie seriali”. A wyjaśnienie tej zdumiewającej sytuacji zdaniem Graebera ma charakter etyczno-polityczny: dla rządzących największym niebezpieczeństwem jest bowiem czas wolny obywateli, więc etos pracy znów staje się sankcją moralną.

Oczywiście sami, w większości pracujący w podobny sposób, raczej nie jesteśmy skłonni uznać swej pracy za bezsensowną. Jednak – powiada Graeber – wystarczy kilka drinków na imprezie i ludzie zaczynają opowiadać, jak w gruncie rzeczy głupia i bezsensowna jest ich praca. Co jednak najbardziej bolesne – im bardziej potrzebna i pożyteczna jest ludzka praca, tym mniej jest opłacana, a genialny mechanizm całego systemu polega na gniewie tych, którzy zajmują „bzdurne stanowiska”, wobec tych, których praca niesie rzeczywiste korzyści. Tymczasem o ile nie sposób wyobrazić sobie świata bez pielęgniarek, śmieciarzy czy mechaników, o tyle wcale nie jest jasne, w czym ucierpiałaby ludzkość na skutek zniknięcia „prezesów, lobbystów, researcherów PR, ubezpieczeniowców, telemarketerów, komorników i konsultantów prawnych”.

Kołacze bez pracy

Z pewnością koncepcją krzyżującą się z „nurtem lenistwa” jest idea tzw. bezwarunkowego dochodu podstawowego (BDP). Zakłada ona, że każdy powinien regularnie otrzymywać środki wystarczające na skromne życie. Choć jak dotąd nigdzie nie wcielono jej w sposób systemowy, w wielu miejscach i w różnym czasie realizowano podobne do niej pomysły. Wzrost ich popularności przyniósł przełom XX i XXI w., a od 2013 r. w Europie promuje ją Inicjatywa Obywatelska na rzecz Bezwarunkowego Dochodu Podstawowego (Unconditional Basic Income UBI). W Polsce podobne postulaty zgłaszały Samoobrona, Nowa Lewica, a ostatnio również stowarzyszenie Dom Wszystkich Polska Ryszarda Kalisza.

Zwolennikiem BDP jest ekonomista Guy Standing, twórca pojęcia „prekariatu”, nowych pracowników pozbawionych gwarancji pracy. Według niego „dostawanie pieniędzy za nic” zapewni ludziom poczucie bezpieczeństwa. Ale da także szansę na lepsze życie i poprawę relacji społecznych. – Dał[by] większe poczucie kontroli nad czasem. Pozwoliłby zwolnić tempo i spędzać więcej czasu na pracy niezarobkowej, takiej jak zajmowanie się chorymi czy niedołężnymi członkami rodziny, albo na działalności na rzecz lokalnej społeczności – mówił Standing wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”.

Oczywiście i tutaj podstawowym zarzutem jest, że BDP zachęcać będzie ludzi do lenistwa. Po co mielibyśmy pracować – pytają krytycy – jeśli wszystko możemy mieć za darmo? Zwolennicy odpowiadają, że z uwagi na automatyzację wiele prac wykonać można bez udziału człowieka, a samej pracy jest mniej. Firmy będą zainteresowane ludźmi, którzy pracują nie dla pieniędzy. A sami pracownicy uwolnieni od strachu czy presji finansowej będą bardziej kreatywni i zaradni. Dotychczasowe eksperymenty zdają się zresztą potwierdzać ten wniosek. Sam Standing przywołuje pilotażowy projekt w ramach którego niewielkie sumy otrzymywali mieszkańcy kilku indyjskich wiosek. Tam wręcz odnotowano poprawę wskaźników ekonomicznych. A praca wcale nie zniknęła. Przeciwnie: ludzie „zaczęli pracować więcej i intensywniej, inwestować w drobny sprzęt, ich produktywność wyraźnie wzrosła. Pozycję ekonomiczną poprawiły zwłaszcza kobiety”.

Wygląda więc na to, że nawet rozdawanie pieniędzy „za nic” nie musi oznaczać końca czy braku pracy. A przykłady przytaczane przez Standinga pokazują wręcz, że może być nawet dokładnie odwrotnie – z poczuciem bezpieczeństwa ludzie mogą pracować więcej i bardziej wydajnie.

Lenistwo w służbie wydajności

Polityczne, etyczne, technologiczne i ekonomiczne argumenty przeciwko pracy wydają się coraz mocniejsze, a ostatnio dochodzą do nich jeszcze motywy można by rzec life-style’owe. Oto w zeszłym roku na polskim rynku wydawniczym pojawiła się książka niemieckiego dziennikarza Ulricha Schnabela „Szuka leniuchowania. O szczęściu nicnierobienia”. Dla tego niemieckiego dziennikarza lenistwo, polegające na odrzucaniu większości dostępnych nam opcji, a więc rodzaj świadomego samoograniczania, jest jedyną sensowną strategią istnienia w świecie nadmiaru i przesytu. Na nadprodukcję, inflację informacji, ogrom dostępnych wyborów w sytuacji, które w istocie niewiele między sobą się różnią. Owa higiena wyboru wpisuje się np. we wnioski Barrego Schwartza, który swą książką „Paradoks wyboru”, przywraca dawniejszą mądrość, że „mniej znaczy więcej”. Wybór jest dobry, jeśli ma miejsce w dosyć ograniczonej liczbie opcji – gdy staje się przesadnie wielki – rodzi masę niepotrzebnych rozterek, dylematów i trosk. Schwarz wręcz pokazuje, że gdy klient stoi przed sklepową półką pełną podobnych do siebie towarów, choćby długo się zastanawiał, raczej nie wybierze żadnego. A gdyby ów wybór miał ograniczony – mniej by się frustrował i nawet więcej kupował.

Schnabel również eksploatuje temat szczęścia. Co jednak szczególnie przykre, nawet czas wolny – ten wydawałoby podstawowy oponent pracy – podlega dziś jej logice. Kupujemy go tak jak wczasy All inclusive, staramy się go maksymalnie efektywnie wykorzystać, przykładamy logikę efektywności w miejsce, które miałoby być jej zaprzeczeniem. I jeszcze jedno: postawieni przed nadmiarem – również pracy – tracimy to, co w nas najcenniejsze: kreatywność. Właściwie cały postęp techniczny bierze się z lenistwa, a wśród geniuszy i światowej sławy wynalazców wielu było takich, których określić można mianem leniuchów. Nasze mózgi są najbardziej twórcze, gdy myśli beztrosko błądzą, gdy myślimy o niebieskim migdałach. To stan nie tylko przyjemny, ale i warunek twórczego myślenia.

W istocie Schnabel nie wzywa do gnuśności, ale wskazuje, że człowiek nie będący przecież istotą jednowymiarową, potrzebuje w swym życiu równowagi – między pracą a lenistwem. I właśnie równowaga, choćby w zestawieniu work-life balance, wyrasta dziś na podstawowy warunek szczęścia. I to na nim, a nie na kulcie harówki – dowodzi Vishen Lakhiani, okrzyknięty guru nowego podejścia do zarządzania i samodoskonalenia – opiera się dziś efektywność. Jego wykład „Why Happiness is the New Productivity?” (Dlaczego szczęście jest nową produktywnością) podbija serwis YouTube i nazywany jest „Nowym korporacyjnym manifestem”. To kolejny dowód, że i wyluzowania da się wiele wycisnąć.

Do roboty!

Zamiast zatem na biedę, ból, głód i niesprawiedliwość zalecać więcej pracy – spróbujmy ją wyrugować, a przynajmniej ograniczyć. W miejsce opowieści o optymalizacji kosztów i generacji nowych zysków – przyjrzyjmy się pomysłom na zrównoważenie ekonomii i ukrócenie rozbuchanej konsumpcji. A tam, gdzie ciągle słychać głosy o potrzebie wzrostu i nasilenia konkurencji – dajmy wiarę postulatom równowagi, współpracy i dobra wspólnego. Pachnie utopią? Być może, ale bez odważnego przekraczania ciasnych horyzontów rzekomej bezalternatywności obecnego modelu, skazani przecież będziemy w najlepszym razie na trwanie w świecie, który nie daje nam ani szczęścia, ani sprawiedliwości. Pracy zresztą też zdecydowanie coraz mniej.


Marek Tobolewski



Tekst ukazał się w 2015 r. w czasopiśmie Ha!art.

Marek Tobolewski – współtwórca serwisu lewica.pl. Copywriter i szkoleniowiec, specjalizujący się w marketingu terytorialnym. Po godzinach animuje Antygencję, pierwszą w kraju agencję (anty)marketingową. Mieszka w Krakowie, należy do Polskiej Partii Socjalistycznej.

fot. Pieter Bruegel starszy,


drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


23 listopada:

1831 - Szwajcarski pastor Alexandre Vinet w swym artykule na łamach "Le Semeur" użył terminu "socialisme".

1883 - Urodził się José Clemente Orozco, meksykański malarz, autor murali i litograf.

1906 - Grupa stanowiąca mniejszość na IX zjeździe PPS utworzyła PPS Frakcję Rewolucyjną.

1918 - Dekret o 8-godzinnym dniu pracy i 46-godzinnym tygodniu pracy.

1924 - Urodził się Aleksander Małachowski, działacz Unii Pracy. W latach 1993-97 wicemarszałek Sejmu RP, 1997-2003 prezes PCK.

1930 - II tura wyborów parlamentarnych w sanacyjnej Polsce. Mimo unieważnienia 11 list Centrolewu uzyskał on 17% poparcia.

1937 - Urodził się Karol Modzelewski, historyk, lewicowy działacz polityczny.

1995 - Benjamin Mkapa z lewicowej Partii Rewolucji (CCM) został prezydentem Tanzanii.

2002 - Zmarł John Rawls, amerykański filozof polityczny, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli XX wieku.


?
Lewica.pl na Facebooku