Korespondencja z Indii
Terminal promowy w przemysłowym mieście Ernakulam, będącym bramą do pobliskiego zabytkowego Koczinu, równie dobrze mógłby być terminalem do podróży w czasie. Nie tylko dlatego, że odpływające co kilka minut promy wyglądają, jakby pamiętały jeszcze brytyjską kolonię; zresztą niewykluczone, że istotnie są tak stare jak kraj. Wrażenie przeniesionych żywcem z radzieckich z kolei transparentów z lat 20. robią także portrety Karola Marksa i Włodzimierza Lenina witające gęsty tłum pasażerów. Na czerwonym tle, z sierpem i młotem, nie zgadza się jedynie pismo – zamiast cyrylicy hasła zapisano w malajalam.
Dla stoczniowców, marynarzy i kupców codziennie pokonujących kilkunastominutową przeprawę między Ernakulam a Koczinem nie ma w nich jednak nic dziwnego. Kerala, stan, w którym leżą te miasta, reklamuje się wprawdzie hasłem God’s own country, Własny kraj boga, ale celniejsze byłoby określenie, że to własny kraj Marksa. Korzystając z wyjątkowych uwarunkowań, ideowi spadkobiercy współautora „Manifestu komunistycznego” regularnie i demokratycznie dochodzą do władzy, a na konto mogą sobie zapisać brak biedy, analfabetyzmu, bezdomności i nierówności. Jednak te osiągnięcia są finansowane pieniędzmi z Zatoki Arabskiej, oazy dzikiego kapitalizmu. Od roku keralscy komuniści mierzą się z niełatwym zadaniem znalezienia drogi między lewicową ideologią a wolnorynkowymi realiami.
Stan jak stary autobus
Terminal promowy w Ernakulam, jednym z głównych centrów transportowych i przemysłowych położonej na południu indyjskiego subkontynentalnego trójkąta Kerali, to miejsce pod wieloma względami nietypowe.
W oczy rzuca się brak chaosu. Choć kolejki do kas w godzinach szczytu ciągną się przez całą halę, to istnieją, co w Indiach nie jest takie oczywiste. Pasażerowie obsługiwani są w kolejności, nikt się nie przepycha ani nikogo nie pogania. Nie słychać pokrzykiwań, nawet nieustanny jazgot klaksonów z ulicy jakby przestaje świdrować w uszach. Wielu oczekujących jest pogrążonych w lekturze gazet. Ci, którzy rozmawiają, zwykle mówią o polityce. Indie to kraj rozczytany, ale nigdzie tak intensywnie nie śledzi się codziennych wystąpień czy prac parlamentu.
Kolejna niezwykłość – promy kursują regularnie i na czas, a bilety kosztują zaledwie rupię, ok. 6 gr. – Sprawny i bardzo tani transport publiczny to efekt komunistycznej polityki, która dominuje w Kerali. To tłumaczy też uporządkowanie i spokój. Tutaj nie trzeba o swoje walczyć, bo władze zapewniają każdemu to, co mu potrzebne – tłumaczy Beena Sebastian, socjolożka i założycielka lokalnego stowarzyszenia Cultural Academy for Peace.
W rzeczywistości Kerala nie jest aż taką idyllą – jak wszędzie w Indiach o siebie trzeba zadbać przede wszystkim samemu. Ale nie ma wątpliwości, że władze i społeczeństwo funkcjonują tu zupełnie inaczej niż gdzie indziej.
– Nasz model rozwoju polega nie na wysokich zarobkach, tylko na równości i dbaniu o wszystkich. Spójrz na promy w Koczinie – są stare i niedoinwestowane, ale tanie, regularne i wystarczające. Rząd mógłby kupić nowe, ale wtedy musiałby podnieść ceny biletów i niektórych pewnie nie byłoby stać – wyjaśnia Beena Sebastian.
Tak samo jest ze stanowymi autobusami. Ledwo zipiące pojazdy za półdarmo docierają wszędzie. Rząd Kerali jest z nich tak dumny, że zdjęcia busów regularnie pojawiają się na instagramowym koncie agencji publicznej promującej turystykę w Kerali.
Biedniej, ale równo
Indie to kraj, w którym poszczególne stany sprawiają wrażenie klocków dopasowanych bardzo na siłę i utrzymywanych razem siłą woli. A Kerala szczególnie nie pasuje do tej układanki. W państwie do znudzenia opisywanym jako kraj kontrastów ona te kontrasty zniosła.
Choć bieda jest tu jak wszędzie, nigdzie w Indiach nie ma jej tak mało. Zgodnie z oceną analityków CRISIL, firmy należącej do agencji Standard & Poor’s, nierówności społeczne są tu najmniejsze w kraju. Kerala ma najwyższą płacę minimalną, najwyższy wskaźnik dostępności usług finansowych, a najniższy analfabetyzmu (zaledwie 6%, o 20 pkt proc. mniej niż średnia dla kraju). Ma też najmniejsze rozbieżności między poziomem wykształcenia i zarobków kobiet oraz mężczyzn, a także między miastami a wsią.
– Prawie nie ma bezdomnych, bo rząd ma program wsparcia, polegający na tym, że bezdomni dostają ok. 100 m kw. ziemi na własność i pieniądze, by zbudować dom, którego nikt im nie może odebrać – opowiada Charles, który w nadmorskiej wiosce Kovalam prowadzi knajpkę dla turystów, a nad przyprawianą herbatą godzinami dyskutuje o polityce.
Wreszcie, co dla rządzących najbardziej znaczące, Kerala ma najwyższy w Indiach wskaźnik rozwoju społecznego – gdyby była państwem, uplasowałaby się mniej więcej na 50. miejscu na świecie, obok Rumunii, podczas gdy całe Indie są na 109. Równocześnie stan nie jest zamożny, zajmuje dopiero 11. miejsce pod względem PKB na głowę; poza turystyką i stocznią w Koczinie nie ma tu niczego, co byłoby wizytówką jego gospodarki.
Kerala wyróżnia się za to w sporcie. Tylko tu dzieciaki grające w piłkę konkurują z młodymi krykiecistami, wszędzie indziej ta druga dyscyplina jest znacznie popularniejsza. Nikt nie potrafi obiektywnie wyjaśnić, skąd to się wzięło, ale gracze mają swoją teorię. – Krykiet jest dla bogatych z północy, a do gry w nogę nie potrzeba niczego, nawet piłki, bo każdy może kopać butelkę – mówi Praksal, który jest już nieco za stary na sport i pracuje w jednym z hoteli w pobliżu stolicy stanu, Thiruvananthapuram. Wspomina, że gdy był lewoskrzydłowym w lokalnej półprofesjonalnej drużynie, za wygrany mecz cały zespół dostawał do podziału 100 lub 200 rupii (6-12 zł). Nigdy nie wydawali tych pieniędzy inaczej niż na wspólne jedzenie, dzieląc się z tymi, którzy nie grali.
Komuniści przy urnach
Komunizm w Kerali jest stary jak demokracja w Indiach. Stan powstał dopiero w 1956 r., dziewięć lat po uzyskaniu przez kraj niepodległości. Rok później odbyły się tam pierwsze regionalne wybory. 60 foteli w 126-miejscowym parlamencie zdobyła Indyjska Partia Komunistyczna (CPI). Kerala była jedynym stanem, gdzie nie rządzili wówczas koledzy premiera Jawaharlala Nehru z Partii Kongresowej.
Komunistyczny rząd Kerali był drugim na świecie wybranym w wolnych wyborach, a biorąc pod uwagę, że pierwszy powstał 12 lat wcześniej w 30-tysięcznym San Marino – pierwszym na dużą skalę. W Kerali mieszka niemal 35 mln osób; lokalny rząd o dużych uprawnieniach ma więc pod sobą trzy razy więcej osób, niż miał Fidel Castro.
Piszący w latach 70. Robin Jeffrey z Australian National University uważa, że Kerala była wymarzonym poletkiem dla komunistów. Jeszcze za Brytyjczyków stan – podzielony na trzy regiony i odgrodzony górami od reszty kraju – miał najmniej analfabetów, m.in. dzięki szkołom religijnym. Czytać umiało prawie 20% populacji, a średnia dla kraju nie przekraczała 10%. Za mniej fatalną niż gdzie indziej edukacją poszła świadomość społeczna. Nowe idee mogły szybciej trafić do mieszkańców.
Społeczeństwo Kerali należało jednak do najbardziej feudalnych w całych Indiach. Połowa mieszkańców była pozbawiona praw, a członkowie najniższych kast – pariasów i pulajów – jeszcze w latach 30. byli w praktyce niewolnikami. Równocześnie istniał prymitywny, ale kolektywny przemysł, który ułatwiał organizację robotników.
Gdy więc na początku XX w. zaczął się rozpadać system społeczny, radykalizacja postępowała błyskawicznie. Początkowo Keralczycy szli ramię w ramię ze zwolennikami Gandhiego i Partii Kongresowej, ale szybko wkradła się w ich szeregi tradycyjna wśród południowców nieufność do północy kraju. To wykorzystali mocno już wtedy osadzeni w fabrykach i na wsi komuniści. Ich sukces w Kerali wystraszył władze w Delhi, które zaczęły traktować południowy stan jak niedotykalnego.
Ale Keralczycy nie zmienili poglądów. W ciągu 60 lat od czasu, kiedy Kerala została stanem, komuniści z CPI oraz wydzielonej z niej Indyjskiej Partii Komunistycznej (Marksiści), CPI(M), rządzili tu przez 30 lat. Rok temu, po pięcioletniej przerwie, znów doszli do władzy, w wyborach – dodajmy – ocenianych przez Economist Intelligence Unit jako równie uczciwe co w Niemczech czy Holandii. Lewicowy Front Demokratyczny pod przywództwem marksistów zdobył 91 ze 140 mandatów. Legitymację ma mocną, bo w Kerali frekwencja w wyborach regularnie osiąga 80%, o 10-15 pkt proc. przekraczając średnią krajową.
– To nie tak, że ludzie nie głosują tu na inne partie albo uważają komunistów za idealnych. Jednak te okresy, gdy rządzą inni, pokazują nam, że to CPI i CPI(M) są najmniej skorumpowane i robią najwięcej dla ludzi. Poza tym mieszkańcy Kerali po prostu myślą po socjalnemu – wyjaśnia Charles.
Przewaga komunistów w głosach nigdy nie jest tak duża jak w parlamencie, bo w Indiach głosuje się w okręgach jednomandatowych. Ale, jak podkreśla Charles, nawet obecna opozycja nigdy nie zakwestionowała socjalnych podstaw lokalnej polityki.
Ucz się polityki
Charles, który pracując przez 20 lat w Norwegii, jeszcze bardziej nasiąkł państwem dobrobytu, uważa, że Keralczycy są socjalni, bo interesują się polityką i społeczeństwem. A to dzięki wykształceniu. – Szkoły są tu za darmo, obowiązkowe i dobre. Wykształceni ludzie interesują się polityką. Wszyscy w Indiach mnóstwo gadają, a tu rozmawia się o władzy i aferach – przekonuje. Wiarygodności dodaje mu sterta trzech codziennych gazet na stoliku.
Ta edukacyjna równość ma także ciemne strony. W Indiach – kraju, gdzie od liczby ukończonych klas podstawówki często wprost zależy pensja – szkoła to najprostsza droga w górę drabiny społecznej. W Kerali mogą na tę drabinę wejść wszyscy, a więc trudniej się wyróżnić.
Beena, która w Ernakulam pracuje m.in. z kobietami i biednymi, przyznaje, że wykluczenie społeczne nadal istnieje, ale nie jest tak widoczne jak w innych stanach i rzadziej dotyczy kwestii finansowych. Zamiast biedy i barier ludzi ogranicza tu jednolitość.
Nawet jeśli Keralczykom uda się wyrwać z własnej grupy społecznej, inne będą takie same. I tak samo konserwatywne, bo według prof. Jaya-
kumari Deviki, badaczki z keralskiego Centrum Rozwoju Społecznego, politycy opierają się na tradycyjnych wartościach.
– Nasze społeczeństwo jest lewicowo-prawicowo-lewicowe. Lewicowe, bo rządzą komuniści. Podwójnie lewicowe, bo tu w ideały socjalizmu się wierzy. Prawicowe, bo religia i tradycja znaczą tyle samo, a może i więcej niż w innych stanach – uważa Charles.
Potwierdza to choćby kobiece skrzydło marksistów, twierdzące, że szczyt wyzwolenia kobiet to samodyscyplina seksualna i spełnianie się głównie w pracach domowych.
Na tle Indii, gdzie ruch – fizyczny i społeczny – jest osnową społeczeństwa, Kerala wypada apatycznie. Widać znużenie przyjętym modelem rozwoju, jeszcze 20 lat temu stawianym przez wielu ekonomistów za wzór dla gorzej rozwiniętych państw.
Petrodolary w start-upy
W Kerali nie zniknęła jednak typowo indyjska potrzeba wyjazdu za chlebem. Ambitni z Gudżaratu wyjeżdżają na budowy do Bombaju, a obrotni Keralczycy odlatują za Morze Arabskie.
Według różnych szacunków nawet 30% PKB Kerali pochodzi z pieniędzy przesyłanych do domu przez emigrantów, szczególnie ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Kataru. Gdyby odliczyć te przelewy, stan spadłby poniżej indyjskiej średniej zamożności. Keralczycy mają świadomość, że żyją na kredyt. Beena Sebastian zdaje sobie sprawę, że to dzięki pieniądzom migrantów stan może finansować edukację i transport dla wszystkich.
– W Kerali kochamy naszą naturę. Dlatego gdy rząd chciał zbudować wielką elektrownię wodną, protestowaliśmy i władze się wycofały. Nie ma tu też żadnej elektrowni jądrowej. Przez to nie mamy dość własnej energii, ale na szczęście energetyka jest scentralizowana i możemy podbierać prąd ze stanów, które nie przejmują się ekologią – śmieje się Charles, choć temat jest poważny, bo niedobory energii to jedna z największych infrastrukturalnych bolączek Indii.
Transfery z Dubaju trudno uznać za długoterminowy plan, do tego od czasu spowolnienia w Zatoce po spadku cen ropy do Kerali trafia mniej pieniędzy. Niewielki przemysł podupada, maleje też produkcja rolna. Do stanu wracają bieda i bezrobocie, nierówności rosną, finansowanie programów socjalnych jest zagrożone.
Lewicowy Front Demokratyczny (LDF) szuka na to odpowiedzi w niecodziennym jak na zdeklarowanych marksistów programie gospodarczym. Marksiści krytykują korporacje zarabiające na globalizacji, nieudaną prywatyzację – winę poprzedniego rządu – i niekorzystne dla lokalnych rolników porozumienia o wolnym handlu. Protestują przeciw korupcji prawicowej Partii Kongresowej oraz ograniczającym wolność mediów czy prawa mniejszości nacjonalistom hinduskim, którzy rządzą obecnie całym krajem i dużymi stanami.
Ale tylko niektóre ich recepty pasują do lewicy – wielkie programy infrastrukturalne, przywrócenie roli należących do stanu firm przemysłowych, utrzymanie szerokich programów socjalnych, budżety partycypacyjne. Równocześnie w programie znalazły się zapowiedzi przyciągnięcia do Kerali koncernów i prywatnych inwestorów, w tym za pomocą dotacji i ulg podatkowych. Rząd zamierza wspierać start-upy, zwłaszcza w sektorze IT, bo choć to w Kerali powstał pierwszy park technologiczny w Indiach, dziś na tle kraju stan wypada w tym sektorze fatalnie. W ciągu pięcioletniej kadencji rząd chce udzielić dotacji po 10 mln rupii (ok. 600 tys. zł) 1,5 tys. firm.
Keralscy komuniści nadal więc mają na sztandarach Marksa i Lenina, ale tak naprawdę ich ideologia to zabarwiony rewolucyjną frazeologią umiarkowany socjalizm. Globalny kapitalizm, który dotąd finansował ich politykę dobrobytu poprzez pieniądze od migrantów, staje się coraz atrakcyjniejszym kąskiem, a własny kraj Marksa powoli zarasta neoliberalnymi samosiejkami. Trudno powiedzieć, co z z tego wyrośnie.
Tekst pochodzi z Tygodnika Przegląd
fot. Wikimedia Commons