Wanda Tycner: Kobiety całego świata
[2018-09-12 12:20:15]
W ostatnich latach udzieliła Pani kilku wywiadów. O co najczęściej Panią pytano? O moją powstańczą biografię. A o to, co działo się później, po wojnie? O to nie pytano. Dlaczego? Dla zdecydowanej większości tych, którzy zajmują się badaniem przeszłości, okres powojenny nie wydaje się być interesujący. Wielu na przykład uważa, że prawdziwymi patriotami byli ci, którzy wyemigrowali. Tymczasem ja się zastanawiam, co by było, gdybyśmy wszyscy wyemigrowali? Willy Brandt wielokrotnie powtarzał, że „polityka jest sztuką realizowania rzeczy możliwych”. Dla wielu ludzi urodzonych przed wojną – ja miałam 19 lat, gdy wojna się skończyła – najważniejsze było to, żeby Polska istniała: żeby ją odbudować, urządzić, coś dla niej i dla Polaków zrobić. Dziś już się trochę przyzwyczaiłam do tego tonu lekceważenia naszego ówczesnego wysiłku. Choć nie ukrywam, że jest on przykry. Porozmawiajmy zatem o tym, co Pani robiła po wojnie. Jak wyglądało Pani życie? To, czym się zajmowałam, było związane z tym, co wyniosłam z domu rodzinnego. Chodzi o sprawy kobiet. Moje dwa imiona – Wanda Wiktoria – to imiona moich babek. Zawsze ciekawiło mnie ich życie. To były proste kobiety, niesłychanie dzielne. Mama mojego ojca urodziła jedenastu synów i jedną córkę, ostatnią. Te kobiety całe życie ciężko pracowały. Fascynowały mnie ich historie. Zresztą nie tylko historie babek, ale także ciotki, siostry mojej mamy, która była jak na owe czasy kobietą bardzo samodzielną, niezależną. Nie chciała wyjść za mąż, twierdząc, że nie zna dobrych małżeństw. Wolała żyć sama. Przed wojną pracowała jako urzędniczka w PKO, dobrze zarabiała, miała swoje zainteresowania, swój krąg towarzyski, złożony z kobiet o podobnych przekonaniach. Bardzo ją kochałam. Byłam wtedy jeszcze mała, miałam 12-13 lat, ale szalenie mi imponowała. Dzięki niej zobaczyłam, że życie kobiety nie musi sprowadzać się do małżeństwa i macierzyństwa. Tak więc sprawy kobiet zawsze mnie interesowały, choć nie sądziłam, że będę się nimi zajmować zawodowo. Po wojnie pracowałam jako dziennikarka. Mieszkałam w Poznaniu, w którym się urodziłam i do którego wróciłam po zakończeniu wojny (wojnę spędziłam w Warszawie, brałam udział w powstaniu, po jego upadku byłam w obozie w Pruszkowie, potem pracowałam przymusowo w Niemczech, gdzie doczekałam końca wojny i wróciłam do kraju). Pisałam do „Kuriera Poznańskiego”, a później „Głosu Wielkopolskiego”, który ukazuje się do dzisiaj. W 1949 roku wyszłam za mąż za kolegę dziennikarza i oboje przenieśliśmy się do Warszawy. W Poznaniu nie mogłam się wówczas odnaleźć, to było zupełnie inne miasto niż to, które znałam sprzed wojny. Z Warszawą byłam natomiast bardzo związana, spędziłam w niej niemal cały okres okupacji. Przez rok byłam zatrudniona w Agencji Robotniczej, a od 1951 roku w „Trybunie Ludu”, w której przepracowałam dwadzieścia lat. Zajmowałam się sprawami społecznymi, w tym problemami kobiet. Miałam dużą satysfakcję z tej pracy. Z czasem inne czasopisma zaczęły się zwracać z prośbą, abym dla nich pisała: „Zwierciadło”, „Magazyn Rodzinny”, „Ty i Ja”. W „Trybunie Ludu” kwestie społeczne i problemy kobiet były traktowane poważnie? Jak najbardziej. Był cały dział i redakcja społeczna. W gazecie, która miała tylko sześć stron, osiem, jeśli drukowano oficjalne przemówienia, miejsca było mało, ale na sprawy społeczne zawsze go wystarczało. O czym Pani pisała? Do redakcji przychodziły listy. Ludzie pisali o wszystkim, ale zwłaszcza o problemach bytowych. Okres powojenny był nie tylko czasem wielkich dramatów osobistych i rodzinnych stanowiących skutek wojny, ale i ogromnej biedy. Dziś Polacy nie zdają sobie sprawy, jak wielkiej. Mieszkania, jeśli miało się szczęście je otrzymać, były mikroskopijne: moja rodzina – ja, mąż, syn, który urodził się w 1955 roku oraz moja mama – mieszkaliśmy na czterdziestu metrach kwadratowych. Często jeździłam wówczas na Śląsk, żeby zebrać materiały do artykułów. Była taka miejscowość Szopienice [dziś dzielnica Katowic – przyp. red.], w której mieściła się, o ile pamiętam, huta cynku. To było miasteczko, mieścina wręcz, całkowicie pozbawione zieleni. Nic tam nie rosło, nic nie kwitło, wszystko niszczyły wyziewy z huty. Kobiety w tej miejscowości, jak wszędzie na Śląsku, bardzo dbały o czystość, co tydzień myły okna, bo te były czarne od pyłów. Prowadzenie gospodarstwa domowego w takich i podobnych warunkach było koszmarem. Pisały o tym w listach? Tak. A potem zobaczyłam to na własne oczy. O czym jeszcze pisały? Okres powojenny to był czas, gdy rodziło się bardzo dużo dzieci. 800-900 tysięcy rocznie. Przy tak dużej liczbie urodzeń wszystkiego ciągle brakowało, także mleka w proszku. Kobiety domagały się odpowiedzi, co z tym mlekiem. Jeździłam więc po mleczarniach, rozlewniach mleka i fabrykach i dopytywałam, aby później o tym napisać. To były lata pięćdziesiąte. Ludzie skarżyli się na dokuczliwe niedobory, prosili o interwencję. Szefowie wysyłali nas, dziennikarzy, w teren, abyśmy rozeznali na miejscu, jak wygląda sytuacja. W czasie tych podróży po kraju – przede wszystkim na Śląsk, do Łodzi – widziałam, jak niesłychanie ciężko pracują kobiety: zwłaszcza zatrudnione przy sortowaniu węgla, włókniarki w starych fabrykach pracujące na trzy zmiany. Uświadamiałam sobie, że trudności, z którymi sama się borykałam, były niczym w porównaniu z tym, z czym mierzyły się robotnice. Czy w listach kobiety odnosiły się do polityki? Nie. Problemy dnia codziennego zaprzątały je całkowicie. Czy wspominały o przemocy w rodzinie? Nie nazywały tak tego. W bardzo wielu rodzinach zawsze był problem z alkoholem i z dominującą pozycją mężczyzn. Ale te kobiety w większości nie wiedziały, że może być inaczej. Do „Zwierciadła”, „Magazynu Rodzinnego”, „Ty i Ja” też Pani pisała o kwestiach społecznych? Te czasopisma miały inny profil, były kierowane do innego odbiorcy. Redakcje zamawiały u mnie materiały o sytuacji kobiet i rodzin za granicą. Nadsyłałam je jako korespondentka. Czyli w pewnym momencie wyjechała Pani za granicę? Tak, w 1965 roku, do Berlina, jako korespondent „Trybuny Ludu”. Spędziłam tam prawie cztery lata. W Berlinie Wschodnim? Głównie, ale dzięki przepustce mogłam przechodzić do Berlina Zachodniego. Akurat trafiłam na rok 68. Widziałam wszystkie ówczesne manifestacje, demonstracje, brutalność policji, rozpędzanie zamieszek. „Trybuna Ludu” zapewniła Pani mieszkanie? Tak, oczywiście. Mieszkanie i biuro. W Berlinie zajmowałam się różną problematyką, nie tylko społeczną. Czy wtedy została Pani redaktorką naczelną czasopisma „Kobiety całego świata”, organu prasowego Światowej Demokratycznej Federacji Kobiet? Trochę później. W 1969 roku wróciłam do Warszawy. I wtedy zadzwoniono do mnie z Krajowej Rady Kobiet Polskich z pytaniem, czy chciałabym wrócić do Berlina i objąć stanowisko redaktor naczelnej czasopisma „Kobiety całego świata”. Według ustaleń poczynionych w obrębie Światowej Demokratycznej Federacji Kobiet stanowisko to należało do Polski. Przede mną kierowały nim dwie Polki, ale nie dziennikarki, tylko działaczki organizacji kobiecych. Nie pamiętam ich nazwisk. Pamiętam tylko, że czasopismo było w złym stanie. To był raczej biuletyn, ukazywał się nieregularnie, może dwa razy w roku, jeśli udało się zebrać materiały. Miałam tę publikację postawić na nogi: znałam język, niedawno byłam w Berlinie, no i byłam dziennikarką, profesjonalistką. Jednak kiedy w 1971 roku przyjechałam objąć stanowisko redaktor naczelnej, zaczęłam się zastanawiać, czy podołam temu zadaniu. Nie chodziło tylko o zły stan pisma, ale też o trudne warunki pracy, wśród samych kobiet, z różnych krajów. Nie było łatwo. Ale została Pani i zaczęła pracę. Jak wyglądało wydawanie pisma? Udało mi się zrobić z tego czasopisma regularny kwartalnik. Mniej więcej pół roku zajęło mi zorganizowanie harmonogramu pracy redakcyjnej: zbieranie materiałów, opracowywanie ich, wysyłka do drukarni, która mieściła się w Lipsku. Zadbałam o to, aby pojawiła się spersonalizowana stopka redakcyjna i informacje kontaktowe, a także o to, by artykuły były podpisywane. Wcześniej czasopismo było prawie anonimowe. Uznałam jednak, że trzeba to zmienić, bo przecież ktoś wykonuje tę pracę, ktoś bierze za nią odpowiedzialność. Każdy numer przygotowywany był w języku niemieckim, a następnie tłumaczony na pięć języków: angielski, rosyjski, francuski, hiszpański, arabski. Redakcja rosyjska mieściła się w Moskwie, pozostałe w siedzibie berlińskiej, na ulicy Unter den Linden 13. Ja byłam redaktorką naczelną, ale każdy numer miał swoją redaktorkę językową. Przykładowo wydanie angielskie przygotowywała Australijka, a arabskie Irakijka. Częścią mojej pracy były podróże, w tym udział w kongresach ŚDFK i innych konferencjach. Pamiętam na przykład udział w konferencji kobiet algierskich w 1974 roku. Otwierając ją, prezydent Huari Bumedien zwrócił uwagę, że chociaż kobiety algierskie mają zagwarantowane równe prawa z mężczyznami, to wciąż się tej zasady nie respektuje. Wspomniał, że w jakiejś spółdzielni produkcyjnej omówienie problemów pracowniczych odbyło się „z udziałem” wysokiego na ponad dwa metry muru, by oddzielić kobiety od mężczyzn. Nie mogli mieć ze sobą kontaktu, nie mogli się widzieć. Czy uważa Pani, że ŚDFK była organizacją potrzebną? Dziś ocenia się ją dość krytycznie, jako „narzędzie Moskwy”. Myślę, że była potrzebna. Upowszechniała wiedzę o sytuacji kobiet i działała na rzecz poprawy tej sytuacji, która przecież w różnych częściach świata była bardzo różna. Przykładowo kobiety w Iraku nie mogły poruszać się same po ulicach. Były lata 70., a ich męscy krewni towarzyszyli im w drodze na uczelnię, do pracy. Opowiadała mi o tym redaktorka arabskiego wydania Suheila Al-Saadi, którą co rusz odwiedzał w Berlinie któryś z jej siedmiu braci i sprawdzał, czy niczego jej nie brakuje. Jej siostrę, która została w Bagdadzie i pracowała w przemyśle naftowym, bracia odwozili do pracy i przywozili z niej. Była tym załamana, bo takie życie musiała wieść aż do zamążpójścia, a męża wybrali jej bracia. Pisałyśmy o tym wszystkim, zwłaszcza o braku równości, ale i o akcjach mających na celu poprawę sytuacji kobiet. Jak długo redagowała Pani „Kobiety całego świata”? Do końca pierwszego kwartału 1977 roku: jako ostatni pod moją redakcją ukazał się numer 2/1977. Mój mąż został korespondentem w Bonn i wyjechałam z Berlina. Krajowa Rada Kobiet Polskich ubolewała, że odchodzę, chciała, żebym choć zdalnie redagowała pismo. Ostatecznie zastąpiła mnie Krystyna Niedzielska. Czy wydawane przez Panią czasopismo docierało do Polek? Docierało do organizacji kobiecych: Ligi Kobiet, Krajowej Rady Kobiet Polskich. Nie ukazywało się w języku polskim, więc nie miało dużego kręgu odbiorczyń. W pewnym momencie można było zamówić prenumeratę w Biurze Kolportażu Wydawnictw Zagranicznych „Ruch” na ul. Wroniej 23 w Warszawie. Natomiast w NRD było dostępne w kioskach i z tego, co wiem, było czytane. Czy jako redaktorka naczelna i koordynatorka tak dużego przedsięwzięcia, jakim było wydawanie czasopisma w sześciu językach, miała Pani czas na pisanie? Tak, oczywiście, musiałam go mieć. Przykładowo latem 1975 roku byłam na konferencji w Meksyku, kiedy ONZ zainaugurowała „Międzynarodowy Rok Kobiet”. Napisałam sprawozdanie z tego wydarzenia. Innym razem byłam w Uzbekistanie. Również o tym napisałam. I o Wietnamie, który także odwiedziłam, a który wtedy był „gorącym miejscem”. Z podróży przywoziłam też zdjęcia, które później często trafiały na okładki numerów. Zdjęcia kobiet, dzieł sztuki, zabytków. Opracowywał je grafik, ale ja starałam się, żeby miał z czego wybrać. Dodam jeszcze, że moje artykuły były publikowane nie tylko w „Kobietach całego świata”, ale także w prasie polskiej. Zamawiały je wspomniane już „Zwierciadło”, „Magazyn Rodzinny”, „Ty i Ja”. Nie było sytuacji, żeby nie zamieściły nadesłanych przeze mnie tekstów. Zwykle trafiały one do działu „Korespondencje”. Jak wyglądała Pani współpraca z redaktorkami różnych wersji językowych? Przebiegała sprawnie. Opierała się na zaufaniu. Większym problemem była kontrola, jaką nad pismem sprawowały Niemki. „Kobiety całego świata” zaczęły się ukazywać w 1951 roku, kiedy ŚDFK przeniosła się z Paryża do Berlina. Czasopismo było finansowane przez organizacje kobiece z różnych krajów, ale duży ciężar finansowy ponosiły Niemki. Moją pensję wypłacała Krajowa Rada Kobiet Polskich, więc byłam niezależna finansowo od Niemek. Czy organizacje finansujące wydawanie czasopisma ingerowały w jego zawartość? Tak, bywały takie sytuacje. Niemki bardzo dbały, aby pismo nie odbiegało od linii partyjnej. Ich dogmatyzm bywał męczący. Sądziły, że muszą na mnie uważać, bo to był moment, kiedy w Polsce dużo się działo: doszło do strajków w Radomiu, powstał KOR. Jednym z sekretarzy ŚDFK ds. organizacyjnych była Sabina Hager, żona Kurta Hagera, głównego ideologa Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec i jej funkcjonariusza ds. kultury. Pilnowała, aby nie wkradły się żadne nieprawomyślne treści. Bała się zwłaszcza – i ona, i inne Niemki – że wpływy z ówczesnej RFN mogą się przedostaną do Berlina Wschodniego. A gdy dochodziło do rozruchów jak w Polsce w połowie lat 70., usztywniały się jeszcze bardziej. Dlatego czytały każdy numer przygotowywany w języku niemieckim i zatwierdzały jego treść. Jak pozyskiwałyście materiały do poszczególnych numerów? Przede wszystkim od organizacji kobiecych w różnych krajach. Informowały o tym, co się dzieje. Z czasem do redakcji zaczęły dołączać dziennikarki, które przygotowywały profesjonalne artykuły. Na przykład doskonała dziennikarka z Chile, Jeanette Fuentes. Były świetnie zorientowane w sytuacji swoich krajów, wiedziały, na czym polegają problemy kobiet. Miałyśmy też spore archiwum i stamtąd również pozyskiwałyśmy materiały. Jednak starałyśmy się, aby przeważały treści aktualne, o bieżącej sytuacji kobiet na świecie. Otrzymywałyśmy także listy, ale docierały one do nas już po kontroli przeprowadzonej przez panią Hager. Jeśli pojawiały się w nich treści krytyczne, na przykład wobec ZSRR, wówczas nie przekazywano ich do redakcji. Dowiedziałam się o tym dużo później. Co było w listach, które redakcja otrzymała? Pisały do nas kobiety z całego świata, pisały o wszystkich nurtujących je sprawach. Raz otrzymałyśmy list od kobiety z Kaukazu, która opisywała swoją tragiczną sytuację mieszkaniową. Nie było jednak mowy, żeby ten list zamieścić. Przekazałyśmy go do archiwum. Jak po latach ocenia Pani pracę przy tworzeniu „Kobiet całego świata”? Pozytywnie. Bardzo wiele się dowiedziałam o życiu kobiet przede wszystkim w krajach Trzeciego Świata: afrykańskich, azjatyckich, w Ameryce Południowej. Pracowałam z Chilijkami, Arabkami, kobietami z Czarnej Afryki, Brazylijkami. Te ostatnie opowiadały, że w ich kraju zawarcie związku małżeńskiego wiązało się z tak wysokimi opłatami, że wielu młodych ludzi nie mogło sobie pozwolić na ślub i żyło w związkach niesformalizowanych. Opowiadały o kulturze machismo: o tym, że utrzymywanie poza „oficjalną” żoną kilku innych kobiet podnosiło status mężczyzn, ale wyniszczało kobiety, które rywalizowały o męskie względy. Jestem pewna, że o wielu zjawiskach nie dowiedziałabym się do dziś, gdyby nie praca przy tym piśmie, dla tej organizacji. Nie było wtedy podobnych międzynarodowych organizacji na rzecz praw kobiet. Kiedy Pani wróciła do kraju? W 1980 roku. Zdążyłam przed strajkami na Wybrzeżu. Zaczęłam pracę w „Zwierciadle”, byłam kierownikiem działu społecznego. Pracowałam tam do 1986 roku, do emerytury. Ale to nie był koniec mojej aktywności zawodowej, bo do 1995 roku pracowałam jeszcze w tygodniku „Prawo i Życie”, kierowałam działem historycznym. Później jeszcze zajmowałam się tłumaczeniami z języka niemieckiego. Razem z synem Januszem przetłumaczyliśmy osiem książek. Zastanawiam się, jak rodzina zapatrywała się na Pani aktywność, na tematy, które Pani poruszała? Cóż, to była praca jak każda inna. Choć może nie do końca, bo wiązała się z częstymi podróżami. Ale radziłam sobie. Mama pomagała mi w opiece nad młodszym synem. Dziś wiele celebrytek przedstawia pracę zawodową kobiet i równoczesną opiekę nad dziećmi jako wielki wyczyn, niemal heroiczny. Tymczasem w PRL-u to była norma. Wszystkie moje koleżanki pracowały, miały rodziny. Z tym, że faktycznie w dużej mierze mogłyśmy liczyć na pomoc państwa: żłobki, przedszkola, stołówki. Dzisiaj dla moich wnuczek (mam ich trzy) i wnuka te odległe sprawy nie są zbyt interesujące, z wyjątkiem najstarszej, która jest historykiem. Nie do końca rozumieją tamte czasy, trudno im je sobie wyobrazić. I już na sam koniec: czy kiedykolwiek kontaktowały się z Panią dzisiejsze badaczki historii kobiet i ruchu kobiecego? Jest Pani przecież nie tylko świadkiem powojennej historii, ale i jej współtwórczynią. Nie, nikt się do mnie nie zwracał z pytaniem o powojenną sytuację kobiet. Myślę, że obecny przekaz na temat tamtych czasów jest tak upolityczniony, propaganda jest tak jednostronna, że to się udziela. Powojnie jest albo wymazywane, albo przedstawiane wyłącznie w negatywnym świetle. Nie chce się pamiętać wielu osiągnięć tamtych czasów, takich jak powszechna opieka żłobkowa i przedszkolna, likwidacja analfabetyzmu, dostęp do wyższego wykształcenia. Wiele moich koleżanek, które nie wróciły po wojnie do Polski albo wyemigrowały na Zachód, nie zdobyło wyższego wykształcenia. Sytuacja kobiet w Polsce pod wieloma względami była trudna, ale kształcić się mogłyśmy. Z kilkunastu koleżanek, byłych sanitariuszek w powstaniu warszawskim, dwie zostały profesorami uniwersytetów, jedna architektką, jedna dentystką, dwie dziennikarkami. Przypisy: [1] Zagadnienia do rozmowy zostały przygotowane we współpracy z profesor Franciscą de Haan, wykładowczynią gender studies na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie, badaczką historii Światowej Demokratycznej Federacji Kobiet. * Wanda Tycner (z d. Grzeszkowiak) – ur. w 1926 roku w Poznaniu. Przed wojną zdążyła ukończyć pierwszą klasę gimnazjum. Wojnę przeżyła głównie w Warszawie: tu uczęszczała na tajne komplety gimnazjalne, a jesienią 1942 roku zaangażowała się w konspirację Armii Krajowej. W powstaniu warszawskim była sanitariuszką w Dywizjonie 1 Pułku Szwoleżerów Józefa Piłsudskiego; po upadku powstania została wywieziona na roboty przymusowe do Niemiec. Po wojnie zamieszkała w Poznaniu: w 1947 roku zdała maturę i podjęła studia na wydziale prawno-ekonomicznym Uniwersytetu Poznańskiego. Równocześnie pracowała w „Kurierze Poznańskim” i „Głosie Wielkopolskim”. W 1949 roku wyszła za mąż za kolegę dziennikarza i wyjechała z nim do Warszawy. Podjęła pracę w Agencji Robotniczej, a następnie w „Trybunie Ludu” (1951-1971). Jako korespondentka dziennika wyjechała do Berlina (1965-69). W latach 1971-1977 była redaktorką naczelną czasopisma „Kobiety całego świata”, organu prasowego Światowej Demokratycznej Federacji Kobiet, wydawanego w Berlinie. W latach 1980-86 pracowała w „Zwierciadle”, kierując działem społecznym. Do 1995 roku współpracowała z czasopismem „Prawo i Życie”. Razem z synem przetłumaczyła osiem książek z języka niemieckiego, m.in. biografię Ruth Brandt, żony Willy Brandta. W 2017 roku ukazały się jej wspomnienia „Od Poznania do powstania. Wspomnienia z lat dawnych i niemieckiej okupacji”. Mieszka w Warszawie. ** Światowa Demokratyczna Federacja Kobiet powstała w Paryżu w listopadzie 1945 roku. Za cel stawiała sobie walkę o poprawę sytuacji kobiet i dzieci na świecie, walkę o pokój i przeciw faszyzmowi. Włączała się aktywnie w procesy dekolonizacji w Afryce, Azji i Ameryce Południowej. Zrzeszała organizacje kobiece z krajów socjalistycznych (tzw. blok wschodni), ale również zachodniej demokracji (np. Kongres Amerykańskich Kobiet) – w momencie powstania z ponad czterdziestu krajów. Od 1951 roku jej siedzibą był Berlin Wschodni. Pierwszą przewodniczącą ŚDFK była francuska badaczka i aktywistka Eugénie Cotton, a wśród założycielek znalazły się komunistyczne polityczki z Bułgarii (Cola Dragojczewa) i Rumunii (Ana Pauker). W latach 1948-53 z ramienia Polski wiceprzewodniczącą ŚDFK była socjalistka Eugenia Pragierowa; w tym okresie członkiniami Komitetu Wykonawczego organizacji były także m.in. Edwarda Orłowska (przewodnicząca Wydziału Kobiecego KC PPR/PZPR) i Żanna Kormanowa (historyczka, członkini Wydziału Kobiecego KC PPR/PZPR i Zarządu Głównego Ligi Kobiet). W różnych okresach ŚDFK pełniła funkcje konsultacyjne w Radzie Gospodarczej i Społecznej ONZ. Z inicjatywy jej reprezentantek w Komisji ONZ ds. Statusu Kobiet Organizacja Narodów Zjednoczonych ogłosiła rok 1975 Międzynarodowym Rokiem Kobiet. W latach 1951-91 organizacja wydawała czasopismo „Kobiety całego świata”, najpierw jako miesięcznik (do 1966 roku), następnie jako kwartalnik. W latach 1971-77 jego redaktorką naczelną była Wanda Tycner. Organizacja, postrzegana jako „narzędzie Moskwy” w zimnowojennym wyścigu mocarstw, przetrwała rozpad Związku Radzieckiego i jest aktywna do dzisiaj. Należą do niej organizacje z ponad 160 krajów świata. Siedziba Sekretariatu ŚDFK znajduje się w São Paulo. Wywiad ukazał się w 116 numerze kwartalnika "Bez Dogmatu". |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Wolność wilków oznacza śmierć owiec
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
21 listopada:
1892 - Na zjeździe w Paryżu postanowiono utworzyć Polską Partię Socjalistyczną.
1918 - Odwołanie delegatów PPS z warszawskiej Rady Delegatów Robotniczych i utworzenie własnej Rady.
1918 - W czasie demonstracji robotniczej w Czeladzi żołnierze otworzyli ogień do manifestantów - 5 osób zabitych.
1918 - Rząd Jędrzeja Moraczewskiego wydał manifest zapowiadający reformę rolną i nacjonalizację niektórych gałęzi przemysłu.
1927 - USA: masakra w Columbine w stanie Kolorado - policja ostrzelała strajkujących górników ogniem karabinów maszynowych.
1936 - Polscy górnicy zadeklarowali jeden dzień pracy dla bezrobotnych, wydobywając na ten cel 9500 ton węgla.
1940 - W Krakowie grupa bojowa GL PPS (WRN) pod dowództwem M. Bomby dokonała aktu dywersji na terenie zakładów "Solvay", paląc 500 wagonów prasowanego siana.
2009 - Duńska Partia Komunistyczna założyła własną organizację młodzieżową Ungkommunisterne.
?