Południowo-zachodni kraniec Hiszpanii to na mapie Starego Kontynentu współczesne odzwierciedlenie terra nullius, ziemi niczyjej. Mianem tym średniowieczni kartografowie określali terytoria nieznane, nieodkryte, nieprzypisane żadnym królestwom ani sferom wpływów. Często wiedziano o nich tylko tyle, że istnieją. Przede wszystkim niespecjalnie interesowały podróżników i zdobywców. Najczęściej były to bezkresne akweny, wielkie pustkowia lub mało atrakcyjne doliny. Za nimi może i coś się kryło, może coś czekało, ale terra nullius mogła być co najwyżej przystankiem na drodze po nagrodę, a nie nagrodą samą w sobie.
Zachodnia część Andaluzji pełni dziś bardzo podobną funkcję – ekonomicznie, społecznie i kulturowo. Choć to obszar niemały, niewiele się na nim dzieje. Podróż w kierunku granicy portugalskiej to wielogodzinna jazda, wprawdzie doskonałymi drogami, wybudowanymi za unijne pieniądze, ale przecinającymi co najwyżej ciągnące się po horyzont plantacje oliwek i truskawek czy pola uprawne. To właśnie produkcja żywności jest tu najważniejszym elementem gospodarki, choć ta i tak mocno kuleje. Jak w wielu miejscach na południu Europy głównym problemem zżerającym tkankę społeczną jest bezrobocie. Według statystyk Komisji Europejskiej pracy nie ma tam aż 21,6% osób w wieku produkcyjnym. Jeśli wyjechać na andaluzyjską wieś, sytuacja wygląda jeszcze gorzej. Problemy tego regionu najlepiej obrazuje prowincja Huelva – ostatni hiszpański przyczółek na Półwyspie Iberyjskim.
Tu bezrobocie regularnie przebija 30%, przynajmniej formalnie. Poza nielicznymi turystami i grupami studentów z programu Erasmus nie zagląda tu nikt, kto nie musi. W samym mieście Huelva, stolicy prowincji, poza neoklasycystyczną katedrą i muzeum Krzysztofa Kolumba do zobaczenia jest zresztą niewiele. Brakuje atrakcji, ale też szans na przyszłość, przynajmniej dla Hiszpanów. Bo dla imigrantów z Afryki Północnej czy Europy Wschodniej to często nadzieja na lepsze jutro. Niestety, wizja ta coraz częściej przeradza się w koszmar.
Niektórzy przyjeżdżają z drugiego końca kontynentu, wabieni atrakcyjnymi ofertami w agencjach pracy tymczasowej. Stawki wydają się wysokie, zwłaszcza osobom bez doświadczenia, niebędącym w stanie oszacować swojej wydajności w pracy. Mają być zapewnione nocleg i wyżywienie, czasami zwrot kosztów transportu, ubezpieczenie medyczne, a nawet premie dla najbardziej efektywnych pracowników. Inni trafiają tam, bo to jedyna szansa na uniknięcie powrotu do Afryki. Przez Morze Śródziemne przerzucają ich przemytnicy, którzy każą im od razu zniszczyć lub „zgubić” prawdziwe dokumenty. Brak możliwości ich zidentyfikowania oznacza, że nie wiadomo, z jakiego kraju pochodzą, czyli nie ma dokąd ich deportować. Zostają więc w Europie, na początek w tymczasowych obozach, z których często wychodzą albo uciekają. Szukając zarobku, trafiają jednak do innych obozów – takich, w których warunki bywają jeszcze gorsze, a lekarzy, wolontariuszy czy urzędników próżno w nich szukać.
Obiecane zakwaterowanie to najczęściej blaszane baraki albo prowizoryczne konstrukcje z folii i kartonu. Wynagrodzenia nie ma w ogóle lub okazuje się szczątkowe, ledwo wystarcza na powrót do domu. Paszport – jeśli ktoś go ma – ląduje pod kluczem i karabinem. Brakuje tam bieżącej wody, podstawowych środków sanitarnych i elektryczności. Jest natomiast przymus pracy, często po kilkanaście godzin na dobę.
Tak wygląda wiele plantacji i zakładów przetwórstwa spożywczego w okolicach Lepe. To 25-tysięczne miasto tuż przy granicy z Portugalią stało się synonimem współczesnych obozów pracy w Europie. Za granicą znane jest jako europejskie zagłębie truskawek, zaopatrujące duże sieci supermarketów praktycznie na całym kontynencie. Dla organizacji walczących o prawa migrantów i działaczy na rzecz praw człowieka to jednak piekło na ziemi, dowód nieskuteczności hiszpańskich i unijnych przepisów w tym zakresie.
W ubiegłym roku zbiory truskawek w całej Huelvie przyniosły łączny zysk w wysokości 533 mln euro. 93% owoców trafia na eksport, głównie na rynki krajów unijnych. A tam mało kogo interesuje, jak truskawki są zbierane. Zgodnie z raportem Philipa Alstona, specjalnego sprawozdawcy ONZ ds. ubóstwa, pracujący na te wielomilionowe zyski migranci i uchodźcy zarabiają często nie więcej niż 20 euro dziennie, z czego pracodawca zwykle i tak zabiera pokaźną część. Niektórzy w ogóle nie dostają zapłaty, bo właściciele traktują to jako odpracowanie noclegu i wyżywienia.
Istnienie plantacji i zakładów funkcjonujących praktycznie na zasadach obozów pracy uwypukliła pandemia koronawirusa. Podczas gdy wszystkie przedsiębiorstwa stopniowo się zamykały lub ograniczały produkcję i zatrudnienie, w wielu z tych miejsc dobowy rytm pracy pozostawał niezakłócony. Oczywiście pracowali w nich przede wszystkim ci, którzy nie mieli alternatywy. Według informacji Alstona w zbiorach truskawek w Huelvie uczestniczy co roku nawet 2,5-3 tys. osób, które mieszkają w slamsach na plantacjach, praktycznie bez kontaktu ze światem zewnętrznym. W tym roku mogło być ich jeszcze więcej, bo zabrakło robotników pracujących legalnie. A zbiorów odłożyć w czasie się nie dało. Obawy o zaburzenie łańcucha dostaw były wówczas ogromne, zbyt duże, by przejmować się rządowymi restrykcjami.
Nie trzeba oczywiście przypominać, że na plantacjach wokół Lepe, ale też w innych częściach Hiszpanii, w tym w znacznie bogatszej Katalonii, zbieracze owoców pracowali bez jakiegokolwiek zaplecza sanitarnego. Nie mieli maseczek, płynów do dezynfekcji, a warunki mieszkaniowe były wręcz idealne do namnażania się wirusa. W Lepe i Huelvie pracownicze slamsy bywały oddalone o 10-15 km od najbliższego źródła bieżącej wody. Dopiero po interwencjach organizacji pozarządowych, takich Ethical Consumer (stowarzyszenie walczące o poprawę przestrzegania praw pracowniczych przez dostawców żywności), wodę zaczęła tam dostarczać hiszpańska armia. Na tym jednak obecność państwa się skończyła, bo żadna inna służba nie zajęła się pozostałymi problemami, z brakiem dostępu do opieki medycznej i prawnej na czele.
Migranci i uchodźcy próbują organizować się sami. Ci, którzy trafili lepiej, mają swobodę przemieszczania się i kontakt ze światem zewnętrznym, starają się wspólnie organizować i nagłaśniać najgorsze przypadki zaniechań i łamania praw człowieka. Do takich grup należy Kolektyw Robotników Afrykańskich (CAW), nieformalne zrzeszenie pochodzących z Afryki pracowników sektora spożywczego w Hiszpanii. Trudno go jeszcze nazwać związkiem zawodowym, bo jego zdolność negocjacyjna jest ograniczona, a władze publiczne niekoniecznie widzą w nim równego partnera do rozmów. Jednak sam fakt jego istnienia pokazuje, że problem wyzysku przestaje być w Europie niewidzialny.
Trudniej działać, kiedy plantacje, na których pracują przybysze z Afryki, Bliskiego Wschodu, Bułgarii i Rumunii, należą do syndykatów kryminalnych. A to wcale nie takie rzadkie zjawisko. Wzdłuż europejskiego wybrzeża Morza Śródziemnego coraz większe wpływy zyskują gangi i mafie afrykańskie, trafiające na Stary Kontynent w ślad za uchodźcami. Ich obecność widoczna jest zwłaszcza we Włoszech, gdzie wynegocjowały już wiele umów o współpracy z miejscowymi organizacjami przestępczymi, ale coraz szerzej działają też w Hiszpanii i we Francji. Do swoich obozów pracy rekrutują w prosty sposób. W grupie uchodźców umieszczają emisariusza, który kusi nieświadomych ryzyka przybyszy perspektywami zarobku, legalizacji pobytu i możliwości późniejszego sprowadzenia rodziny. Ci uciekają spod opieki wolontariuszy z organizacji pomocowych, często nie zostawiwszy żadnego śladu. Ich zniknięcia nikt zatem nie zauważy, a na pewno nie zgłosi organom ścigania. W ten sposób gangi zapewniają sobie nieograniczoną siłę roboczą, która w dodatku nigdy się nie zbuntuje przeciwko fatalnym warunkom pracy i życia.
Przymusowe obozy pracy na południu Europy nie są problemem ani czasów pandemii, ani ostatnich kilku lat. W wielu miejscach istnieją od dziesięcioleci, przy cichym przyzwoleniu władz lokalnych. Co najwyżej raz na jakiś czas napisze o nich zaangażowany reporter i odwiedzą je obrońcy praw człowieka. Ich funkcjonowanie jest bowiem na rękę wielu uczestnikom tego procederu. Od gangów i półlegalnych plantatorów, piorących w nich pieniądze, przez przedsiębiorców mających pewne i niekosztowne źródło dostaw, po samorządowców, popularyzujących swoje regiony jako zagłębia taniej siły roboczej. Tracą tylko ci, od których łańcuch ten się zaczyna. Zwabieni obietnicą lepszego jutra, trafiają do takiego samego koszmaru, przed którym uciekali. A że forma jest nieco inna, to mało znaczący szczegół.
Tekst pochodzi z tygodnika Przegląd
fot. PAP