Rolicki: Zmierzch kawiorowej socjaldemokracji?

[2002-06-13 11:46:56]

Jak Europa długa i szeroka gołym okiem widać, że nad partiami socjaldemokratycznymi kłębią się czarne chmury. A jeszcze cztery lata temu wydawało się, że tak bardzo reformistyczni uczniowie Marksa, obdarzeni nie tak dawno mianem kawiorowych socjalistów, będą dzierżyć władzę w większości państw europejskich przez znaczną część pierwszej dekady nowego stulecia. Przed czterema laty socjaldemokraci, jak pamiętamy, zwyciężali triumfalnie w Niemczech, we Francji, w Wielkiej Brytanii. W tej sytuacji porażki polityków tej formacji w Hiszpanii czy Włoszech mogły wydawać się jedynie wypadkami przy pracy. I nagle tej wiosny jak grom z jasnego nieba spadły: klęska Lionela Jospina i lewicy we Francji, wielka przegrana Partii Pracy w Holandii i zapowiedź dalszych porażek socjaldemokracji w tegorocznych wyborach europejskich. Znamienne, że klęsce lewicy w obu wymienionych krajach towarzyszył triumf skrajnej prawicy. Najbliższe elekcje parlamentarne w Niemczech i Wielkiej Brytanii wyjaśnią z pewnością, czy mamy do czynienia ze zjawiskiem ogólnoeuropejskim, czy to odosobnione wahnięcia formy tak zwanych partii lewicowych.

Wszyscy mieli się bogacić

Mnie osobiście wydaje się, że jest to zapowiedź przynajmniej średnioterminowa oddania pola politycznego prawicy. Tak przyroda, jak i życie polityczne nie uznają próżni. Po klęsce komunizmu wschodnioeuropejskiego - a z nim na Zachodzie wiązały się nie tylko złudzenia socjalne, lecz także nacisk tak zwanego świata pracy na świat kapitału - nastąpił powszechny odwrót partii socjaldemokratycznych od polityki rewindykacyjnej wobec pracodawców. Co by złego nie mówić o państwie Lenina i Stalina, rzeczą bezsporną jest, że istnienie przez trzy czwarte wieku na mapie świata Związku Radzieckiego przyczyniło się do bezprecedensowego rozkwitu świadczeń socjalnych w zachodniej hemisferze. Obawa przed importem rewolucji i roszczeniami socjalnymi wspieranymi propagandowo na Wschodzie spędzała przez co najmniej pół stulecia sen z powiek tak zwanych kapitalistów.

Kiedy upadł mur berliński i zwyciężył kapitalizm, wydawało się, że świat będzie lepszy również w sferze socjalnej. Jedną z odpowiedzi na nowe oczekiwania końca minionego wieku była minimalizacja żądań i haseł w obronie ludzi pracy zgłaszanych od przełomu lat 80. i 90. przez partie lewicy. Spowodowane to było, rzecz jasna, nie tylko zniknięciem wschodnioeuropejskiego niedźwiedzia, lecz także wiarą w trwałą odmianę świata w erze postindustrialnej. Rozważania Anthony’ego Giddensa i innych proroków nowej lewicy wieszczące zbliżanie się ery bez konfliktów już nie tylko klasowych sprawiły, że partie socjaldemokratyczne raźnie przesunęły się w stronę centrum, rezygnując przy okazji ochoczo nie tylko z socjalistycznej frazeologii, lecz także polityki roszczeniowej w stosunku do wielkiego kapitału. I tak nastał czas kawiorowego socjalizmu, który miał się charakteryzować brakiem dawnych XIX-wiecznych sporów socjalnych. W miejsce konfliktów miała nadejść epoka solidaryzmu klasowego. Liczono, że globalizacja, za którą opowiedzieli się socjaldemokraci, i oczekiwane w związku z nią powszechne bogacenie się biednych i bogatych trwale uczynią świat lepszym. Tony Blair z zapałem godnym lepszej sprawy pracowicie zakopał różnice ideowe i światopoglądowe pomiędzy Partią Pracy i torysami. Podobnie postępowali przywódcy socjaldemokracji niemieckiej. Najbardziej wstrzemięźliwi w tym pchaniu się w kierunku prawicy byli francuscy socjaliści, a premier Jospin nawet starał się uczynić coś realnego w walce z bezrobociem, skracając we Francji czas pracy do 36 godzin tygodniowo. Dlatego jego porażka w tym rozdaniu wyborczym jako pierwszego wielkiego barona socjalizmu zachodnioeuropejskiego wydaje się być dodatkowym grymasem historii.

Puste miejsce na lewicy

Ten zwrot w kierunku centrum spowodował niespodziewane w sumie dla Partii Pracy, SPD i socjalistów francuskich oddanie w obce ręce pola na lewicy. Elektorat nie posłuchał bowiem syrenich śpiewów swych przywódców i nie podążył za nimi z zamkniętymi oczami. Niepostrzeżenie dla świata politycznego powstało puste miejsce na lewicy. Tym razem nie zajęli go jednak, jak dawniej bywało, wciąż skonfundowani komuniści, lecz skrajna prawica. Spektrum polityczne każdego kraju z grubsza można porównać, jak wiadomo, do podkowy, na której na skrajnych końcach są, zdawałoby się, przeciwieństwa nie do pogodzenia - to znaczy radykalna lewica i prawica. Każdy, kto pamięta jeszcze kształt podkowy, a nie spotyka się ich już jak dawniej na jezdniach, przyzna, że w gruncie rzeczy najbliżej na niej jest do siebie skrajnościom. Znamienne też, że tak faszyzm, jak i komunizm - na tej podkowie lokowane na jej skrajach - pierwotnie wywodziły się ze wspólnego pnia marksistowskiego. Dziwnym też zrządzeniem losu po podziałach i sporach postwojennych na początku lat 20. XX wieku poniosły one sztandary w imię skrajnej prawicy i lewicy. Oba też ruchy, trzeba przyznać, w swej frazeologii i praktyce politycznej przy całej sprzeczności do końca zachowały wiele wspólnego.

Prawicowa populistyczna alternatywa

Jak więc się dziwić, że na nolens volens opróżnione przez socjaldemokrację pole w dzisiejszych czasach wkraczają triumfalnie ruchy populistyczne... Biorą też one ochoczo pod swe sztandary wszystkich ludzi zawiedzionych, przegranych, rozczarowanych obliczem świata. A nade wszystko obawiających się o swą przyszłość. A niepokoje niesie wzrost bezrobocia, ksenofobiczne majaki i strach przed zawrotnie szybko zmieniającym się światem. Już dziś bez obawy popełnienia grubszego błędu można powiedzieć, że troska o bezpieczeństwo socjalne będzie z pewnością głównym problemem zwyczajnych ludzi w nowym stuleciu. Wielki kapitał dzięki globalizacji znalazł, jak się wydaje, swe jajko Kolumba, a więc sposób na gigantyczne zyski bez żadnych kordonów i ograniczeń. Wirtualne pieniądze, wirtualne zyski, a w sumie po trosze wirtualny świat czynią w psychice europejskich Kowalskich ogromne spustoszenie. Obumierające państwo, ale nie na zapowiadaną niegdyś, a więc sprawiedliwą, co by to słowo nie znaczyło, modłę komunistyczną, zmniejsza dodatkowo przejrzystość świata. Dlatego dziś nie sposób oddać głowy za zaprzeczenie stwierdzeniu, że za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat ponownie nie uwiodą społeczeństw europejskich utopijne obietnice. Mimo że teoretycznie nic dwa razy się nie zdarza, może powtórzyć się syndrom frommowskiej ucieczki od wolności...

O ile więc socjaldemokracje zachodnioeuropejskie nie opamiętają się i nie wezmą pod pachę przegranych, przestraszonych i zawiedzionych - dokonując tym samym programowego, a więc autentycznego zwrotu na lewo - polityczną scenę europejską czeka trwałe rozchwianie. Kawiorowa socjaldemokracja, a takie przezwisko uzyskała ona w ostatnim czasie, może okazać się hitem tylko krótkiego sezonu.

Na polskim podwórku

O ile utrata tożsamości tak zwanego elektoratu wyborczego na Zachodzie może być zapowiedzią poważnych perturbacji politycznych, które dokonają się w nieznanym na razie tempie i skali, to sytuacja polska jest diametralnie inna. Na naszej scenie dokonuje się po raz kolejny gwałtowne przewartościowanie roli i znaczenia istniejących partii politycznych. Po jesiennym politycznym trzęsieniu ziemi spowodowanym klęską zwycięzców z 1997 roku - AWS i Unii Wolności - z piedestału zdaje się być już skopywany ich pogromca.

Sojusz Lewicy Demokratycznej, bo to o nim mowa, w ostatnich latach dokonał podobnego zwrotu co partie Tony’ego Blaira i Gerharda Schrödera i od kilku lat mozolnie przesuwa się do środka spektrum politycznego. Działacze z ul. Rozbrat [siedziba SLD - GW] w miarę wzrostu znaczenia swej partii uznali, że kawior jest stosowny nie tylko na stołach socjalistów zachodnioeuropejskich, lecz również i nadwiślańskich. Stąd umizgi do środowisk biznesowych i tak zwanych białych kołnierzyków, a ledwie blade, ostatnio, uśmiechy w stronę tradycyjnego elektoratu lewicy, a więc świata pracobiorców, emerytów i drobnych rodzinnych producentów. Mimo że demokracja polska ma wiele ze zwykłego kuglarstwa, wyborcy zdają się z wolna odzyskiwać pamięć i nadchodzi czas obowiązkowych rozliczeń z obietnic przedwyborczych. W roku bieżącym czas rozliczeń, jak wiadomo, nadejdzie jesienią w dniu elekcji samorządowej...

A rozliczać się, trzeba przyznać, jest z czego. Cała praktyka gospodarcza nowego rządu jest prowadzona wbrew zapowiadanym hasłom wyborczym. Oficjalnie rząd i SLD tłumaczą swe tak zwane trudne decyzje dziurą budżetową i kryzysem finansowym państwa. Z drugiej strony jednak wiadomo, że w każdej, nawet najtrudniejszej, sytuacji finansowej zawsze są co najmniej dwie drogi wychodzenia z kryzysu. Faktem jest natomiast, że Sojusz zdecydował się w pierwszej kolejności na jednoznaczne łatanie budżetu kosztem najbiedniejszych grup społecznych. I tak matkom skrócono urlopy macierzyńskie, uczniom zmniejszono dopłaty do biletów, emerytom uszczuplono prawo do dodatkowego zarabiania, nauczycielom wstrzymano podwyżki, zmniejszono zasiłki przedemerytalne itd., itp. Jednym słowem, gdy zsumuje się kolejne posunięcia rządu, wychodzi na to, że kosztami wychodzenia z kryzysu obciążono w pierwszej i drugiej kolejności ubogie i najuboższe warstwy społeczeństwa. Równocześnie, przypomnijmy, rząd lewicowy odmówił dyskutowania nad obciążeniem tymi kosztami najzamożniejszych. Gdy PSL nieśmiało zasugerował wprowadzenie czwartego progu podatkowego dla osób zarabiających ponad sto tysięcy złotych (miał on wynieść 50 procent od dochodów ponad sumę progową), propozycja ta została schowana pod suknem. Mimo że - jak obliczono - przyniosłaby ona państwu przeszło 1,5 mln zł rocznie. Gdyby dla opisania tego zjawiska posłużyć się instrumentarium marksowskim, trzeba by wprost stwierdzić, że rząd Millera konsekwentnie ciężar kosztów kryzysu zrzuca bez żadnego umiarkowania na barki najbiedniejszej części świata pracy. Jak więc się dziwić, że w Polsce, kraju pięć razy uboższym od Francji, Anglii czy Niemiec, powtarza się syndrom opuszczonego pola wyborczego. Lewica, nie spełniając swych naturalnych zobowiązań wobec świata pracy, oddaje swych wyborców tym, którzy zapewniają, że wezmą ich pod ochronę.


W naturalny więc sposób w Polsce, tak jak ma to ostatnio miejsce na Zachodzie, na opróżnionym przez partię Leszka Millera placu pojawiły się nowe radykalne i rewindykacyjne podmioty polityczne. Są to Samoobrona Andrzeja Leppera i Liga Polskich Rodzin Romana Giertycha, a mówiąc precyzyjniej, księdza Rydzyka. Śmiało więc można powiedzieć, że pod tym względem dorównujemy już Francji, Austrii czy Holandii. Z jedną poprawką - partia Leppera, mająca jak każdy nieopierzony jeszcze ruch plebejski wiele problemów z samookreśleniem, jest prawdziwie radykalna i roszczeniowa, lecz nie ksenofobiczna i nie żąda Polski wyłącznie dla Polaków. Nie prowadzi też walki z mitycznymi w naszych warunkach Żydami. Kazus partii Andrzeja Leppera, dziś już drugiej siły na polskiej scenie politycznej, a jesienią niewykluczone, że pierwszej (w nieopublikowanych badaniach OBOP przeprowadzonych na początku maja partia Leppera miała 17 proc., a Millera już tylko 27!), dowodzi, że w dzisiejszym świecie nawet najzręczniejszy polityk pokroju pana Leszka Millera nie może być nigdy pewny swego [według informacji OBOP nie było takich badań - w sondażu z 25-27 maja Samoobrona uzyskała 14 proc., a SLD 34 proc. Poparcie 17 proc. partia Leppera uzyskała w majowych badaniach PBS, ale poparcie dla SLD wyniosło 35 proc. - GW].

Ledwie bowiem spełniło się marzenie życia ambitnego działacza partyjnego z Żyrardowa (nie wiem, dlaczego wciąż wiązanego z Łodzią, w której na dobrą sprawę nigdy nie mieszkał), notowania jego partii, jak i problemy gospodarcze zaczęły mu się walić na głowę w sposób nieprzyzwoicie intensywny. W tym miejscu warto nadmienić, że spotkało to pana Millera, mimo że z wielkim zaiste talentem wyczyścił w czasie ostatnich kilku lat całą lewą stronę politycznego spektrum, aby z wiarą i nadzieją w sukces przystąpić do wygranych wrześniowych wyborów. Z niewielkiego oddalenia przyglądałem się zapasom szefa partii z ul. Rozbrat, których celem było zmarginalizowanie PPS Ikonowicza, Unii Pracy Bugaja, Partii Emerytów Mamińskiego. I gdy wydawało się, że doprawdy stół już jest posprzątany i Unia Pracy wraz z emerytami zaczęła pracować na konto SLD, jak diabeł z pudełka wyskoczył dynamiczny i bezkompromisowy Andrzej Lepper. Jeszcze na przełomie lipca i sierpnia ubiegłego roku instytuty badające trendy wyborcze nie dawały jego Samoobronie najmniejszych szans w walce o mandaty poselskie. Bezsprzecznie też powodzeniu Andrzeja Leppera w wyborach wrześniowych minionego roku należy przypisać niespełnienie marzenia SLD - zdobycia połowy stawki parlamentarnej. I tak zamiast samodzielnych rządów dwa tygodnie przed wyborami - zdaniem ośrodków badania opinii publicznej nieomal pewnych - pan Miller musiał zadowolić się koalicją z nielubianym PSL.

Polska w ostatnich latach dostała gospodarczej zadyszki. Nieszczęściem naszym jest między innymi niezdolność elit politycznych do wypracowania alternatywnego programu ekonomicznego wobec przyjętego przed trzynastu laty pod przemożnym wpływem Leszka Balcerowicza kształtu transformacji ustrojowej. Przed kilku już laty, jak mówił mi były premier Józef Oleksy, zwrócili na to uwagę Amerykanie. Dziwili się podobno wielokrotnie, dlaczego SLD po przejęciu władzy chce jedynie robić to samo, co poprzednicy, tyle że lepiej. Mimo że gołym okiem widać, że korekty polityki gospodarczej są niezbędne, o ile nie chcemy doczekać się wybuchu społecznego, wciąż realizujemy niezmieniony stary program. W rezultacie nie sposób oprzeć się refleksji, że pomiędzy Millerem i Buzkiem nie ma żadnej różnicy, tyle tylko że szef SLD jeszcze o tym nie wie.

Miller i mit klasy średniej

Jeszcze niedawno sytuacja polityczna w Polsce była klarowna. Prawica była rozbita z kretesem, a na lewicy samodzielnie i wręcz wszechwładnie rządził Miller. Dawało to jego ludziom poczucie pewności siebie i wiarę we własną skuteczność. Nie wiadomo, w którym miejscu, ale dostali oni jednak zawrotu głowy od sukcesów. Odnoszę wrażenie, że politykom z ul. Rozbrat wydawało się do niedawna, że można w Polsce prowadzić grę publiczną pod kątem realizacji interesów mitycznej na razie klasy średniej. Tymczasem sadzę, że wiele jeszcze wody upłynie w Wiśle, zanim doczekamy się znaczących w naszym kraju białych kołnierzyków. Znaczących prawdziwie w sensie politycznym. Wczoraj przekonała się o tym Unia Wolności, a dziś dowodnie potwierdza to Sojusz Lewicy Demokratycznej, gdy na swój sposób próbuje realizować politykę przegranego centrum. Tymczasem Polska jest dzisiaj krajem oficjalnie 3,5-milionowego bezrobocia, a tak naprawdę zdaniem wielu obserwatorów rynku pracy armia ludzi bez stałego zajęcia liczy już pięć milionów. Co najmniej cztery piąte z nich nie ma już prawa do żadnych zasiłków dla bezrobotnych. W związku z tą sytuacją przeszło pięćdziesiąt procent społeczeństwa żyje poniżej minimum socjalnego. W tym stanie rzeczy poleganie li tylko na sprawności rynku jako regulatorze procesów gospodarczych i społecznych jest istną fantasmagorią.

Inna sprawa, że sytuacja ekipy Millera jest nie do pozazdroszczenia, ale przecież nikt jak dotąd nie zabronił rządowi zastosowania nowych mikstur gospodarczych. Nie tak dawno gościliśmy w Polsce premiera Malezji pana Mahathira ben Mohamada, który przyjechał w celu zakupienia u nas czołgów z fabryki w Łabędach. Premier był witany z szacunkiem, ale przy tej okazji nikt nie zająknął się na temat kuracji ekonomicznej zaaplikowanej przez niego swemu krajowi. Otóż gdy Malezja w roku 1997 w dobie kryzysu azjatyckiej gospodarki dostała ciężkiej zadyszki i jej PKB spadło do minus 7,5 proc., nasz gość zaaplikował swemu krajowi końską kurację polegającą między innymi na zakazie transferu kapitału za granicę (dozwolony był jedynie wywóz zysków firm zagranicznych), podatkach granicznych, dewaluacji miejscowej waluty, opodatkowania transakcji kapitałowych, rezygnacji z doradztwa MFW, itd., itp. Efektem całego pakietu prawdziwie radykalnych posunięć gospodarczych było odwrócenie trendu ekonomicznego kraju i powrót na ścieżkę wzrostu gospodarczego w wysokości 6 proc. PKB. Wszystko to dokonało się w czasie półtora roku.

Doczołgać się do Unii

U nas nie sposób oczekiwać cudów w gospodarce. Do jej ruszenia z miejsca niezbędne jest, jak się wydaje, przewartościowanie zarówno celów społecznych, jak i przyjętego instrumentarium. Ponadto wszystko wskazuje na to, że ekipa Millera dziś nade wszystko obawia się wszelkiego eksperymentowania w gospodarce i z utęsknieniem wyczekuje jedynie 1 stycznia 2004 roku. Do tego czasu premier wraz ze swym rządem, partią i całym narodem chce jedynie w spokoju doczołgać się do Unii Europejskiej. Ona najwyraźniej ma stanowić panaceum na wszelkie polskie bolączki. Program to zarazem ambitny i paradoksalnie minimalistyczny. Po szczęśliwym wstąpieniu do Unii - jak się oczekuje - mają być najpewniej wcześniejsze wybory, a z nimi nowe rozdanie parlamentarne i spodziewane przez Millera nowe zwycięstwo.

Przy całym sprycie Leszka Millera jest to jednak program na zaś, czyli na przetrwanie, a nie na jutro czy pojutrze; dlatego też jeszcze przed wyborami samorządowymi należy się liczyć z dalszym rozwojem Samoobrony, Ligi Polskich Rodzin i ewentualną odnową współpracującej ze sobą centroprawicy spod znaku PiS i Platformy Obywatelskiej. Dla wszystkich ludzi żyjących z polityki w tej sytuacji główną zagadką jest dalszy rozwój partii Andrzeja Leppera. Mimo że pozornie głównym przeciwnikiem Samoobrony jest PSL, jej przyrost wpływów i znaczenia odbywa się głównie kosztem SLD. Tak dowodzą obserwacje poczynione w siedzibie partii chłopskiej przy ulicy Grzybowskiej w Warszawie, jak również stała, mniej więcej 9-procentowa, wielkość elektoratu PSL.

W czasie obserwowanej ostatnio histerii medialnej wokół nieobliczalnego Leppera nikt nie zwrócił uwagi, że jego częściowo niezborne i nerwowe ruchy wykonane w czasie kilku mijających miesięcy wzięły się z próby ratowania przez niego własnej tożsamości. Otóż Leszek Miller spróbował, jak wiadomo, "ucywilizować" Andrzeja Leppera. Dokonał tego za pomocą wyboru na wicemarszałka Sejmu. Sądzono, że tym sposobem Lepper przystanie na dobre do klasy politycznej, a mówiąc językiem handlowym, zostanie przez nią kupiony i tym samym straci skłonność do awantur i ekscesów politycznych. Trzeba przyznać, że w tym dziele "cywilizowania" przeciwników i buntowników babka partyjna SLD - Polska Zjednoczona Partia Robotnicza odniosła onegdaj wiele spektakularnych sukcesów, że wymienię jedynie panów Goździka i Kułaja [Lechosław Goździk - w czasie Października ’56 przywódca robotników Żerania; Jan Kułaj - w 1981 przewodniczący rolniczej "Solidarności" - GW]. W tej misji "cywilizacyjnej" noga poślizgnęła się babce SLD jedynie na Wałęsie. On wbrew nadziejom nie dał się "ucywilizować" z efektem wiadomym. Podobnie, co by nie mówić, wyszło obecnie z Lepperem.

Zabawne, ale histeria medialna wywołana wokół poczynań Andrzeja Leppera przynosi efekt odwrotny do zamierzonego (Samoobrona od listopada do maja zyskała 70 proc. poparcia!). Jest coś specyficznego w polskiej naturze, a wzięło się to pewnie z historii polskiego zniewolenia, że do tak powszechnych i zbiorowych połajanek jak w sprawie A.L. opinia publiczna odnosi się z reguły z nieufnością. Politycy do dziś nie potrafią zrozumieć, że na ruchy populistyczne jest tylko jedno prawdziwie skuteczne lekarstwo - wzrost PKB i spadek bezrobocia... Przy okazji pragnę zwrócić uwagę, że Samoobronę traktuje się niesłusznie jako partię chłopską bądź marginesu miejskiego. Tymczasem wszelkie badania dowodzą, że jest to również partia rodzącej się klasy średniej, a więc tej części społeczeństwa, która zgodnie z apelem Lecha Wałęsy spróbowała po czerwcu 1989 roku wziąć swoje sprawy w swoje ręce, ze skutkiem jak na razie wiadomym.


Uważam, że skoro partii Andrzeja Leppera dzięki roszczeniowym hasłom udało się wreszcie dostać do tortu eseldowskiego (lewej części elektoratu), nie będzie ona chciała poprzestać na małym, a zwyczajnie wzorem populistów zachodnioeuropejskich spróbuje wyrugować socjaldemokratycznych konkurentów z zajmowanych dotychczas pozycji. Śmiało więc można powiedzieć, że po niedawnym połknięciu wszystkiego, co się dało, na lewicy i przejęciu znacznej części centrum SLD nie czeka dziś triumfalne spożywanie owoców zwycięstwa. Lepper, "wchodząc w szkodę SLD", spowodował na polskiej scenie politycznej zamieszanie równe rejestrowanym ostatnio klęskom socjaldemokracji zachodnioeuropejskiej. Wynika z tego, że niebawem i w Polsce lewicę kawiorową czekają trudne czasy. Jeśli nie będzie to jeszcze jej zmierzch, to z pewnością będzie to poważne zamieszanie, a wynik tych zapasów zależy od bardzo wielu niewiadomych.

Janusz Rolicki



Tekst ukazał się w Gazecie Wyborczej (czwartek, 12.06.2002).

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


24 listopada:

1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.

1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).

2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.

2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.


?
Lewica.pl na Facebooku