Słowa Wałęsy nie były, wbrew pozorom, wyrazem wiary w to, że stłuczenie termometru usuwa gorączkę. Przeciwnie, były one przekornym przypomnieniem, że gorączka nie zważa na to, co dzieje się z termometrem.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dziś w szeregach mojej partii, Sojuszu Lewicy Demokratycznej, głównej partii rządzącej koalicji, mamy do czynienia przynajmniej ze stanem podgorączkowym. A jak to ze stanem podgorączkowym bywa, może on w każdej chwili przekształcić się w gorączkę. Gorączka jest zaś, jak wiadomo, dowodem na to, że organizm się broni, ale także na to, że atakuje go choroba.
Publiczna wymiana poglądów między Januszem Rolickim ("Zmierzch kawiorowej socjaldemokracji") a Piotrem Gadzinowskim ("Kochajcie Millera albo kaszana forever") na łamach "Gazety Wyborczej" [nr 136 i 137] potwierdza moją diagnozę. Znamienne jest to, że obaj, zarówno były naczelny redaktor "Trybuny" [Rolicki - red. GW], jak i obecny poseł SLD, a mój klubowy kolega [Gadzinowski], reprezentują lewicowość radykalną. Mimo to stali się antagonistami.
Lektura obu tekstów wprawiła mnie w konsternację. Jako człowiek lewicy czuję się związany z lewicowym programem SLD. Jako parlamentarzysta i szef jednej z sejmowych komisji - a więc ktoś, kto poczuwa się do współodpowiedzialności za państwo i uważa rząd tej koalicji za jedyny dziś możliwy, sensowny rząd polski - solidaryzuję się w dużej mierze z tezami Gadzinowskiego, który wejście Polski do Unii Europejskiej uważa nie tylko za priorytet, ale wręcz za polską rację stanu. Z tego punktu widzenia generalne tezy klubowego kolegi trafiają mi do przekonania. Szczególnie trafna wydaje mi się jego diagnoza, że jedną z przyczyn dużego poparcia, jakim SLD nadal (mimo spadku w sondażach) cieszy się w społeczeństwie, jest jego otwarta formuła. Niesiony właściwą sobie publicystyczną swadą Gadzinowski trochę przesadza, gdy pisze, że SLD łączy "libertynów" i "kościółkowców", ale jest faktem, że Sojusz zjednał sobie głosy ludzi, którzy w niejednej kwestii istotnie się różnią. Mój klubowy kolega wali z armaty - uważa popieranie rządu Leszka Millera za patriotyczny obowiązek. I w imię tego narodowego celu wzywa Polaków do "zduszenia lewicowej pieśni". W ustach kolegi Piotra, znanego "libertyna", którego nie podejrzewałem o aż tak żarliwy, tradycyjny patriotyzm, jest to argument ważki. Ale żarty na bok. Krytykując z pozycji pragmatycznych - co trzeba podkreślić - lewicowy radykalizm postulatów Rolickiego, Gadzinowski nie odmawia mu jednak dozy słuszności:
"Rolicki generalnie ma rację - pisze Gadzinowski. - Jeśli rząd nie spełni minimum oczekiwań społecznych, to rzeczywistość stanie dęba, społeczeństwo bryknie i pojawią się nowi prorocy łatwych rozwiązań". Otóż właśnie. I dodaje: "Dajmy zatem rządowi szansę". Jestem gorąco za. Tylko czy rząd może tę szansę wykorzystać, rezygnując CAŁKOWICIE z realizacji lewicowego programu przedwyborczego, a taki jest główny zarzut Rolickiego.
Rolicki rzuca gromy na polską socjaldemokrację, na SLD. Wieszczy jej zejście do opozycji, jak to coraz częściej dzieje się z umiarkowaną lewicą w Europie, choćby ostatnio we Francji. Zapowiada sukcesy populistów spod znaku Leppera i Rydzyka, twierdzi, że rząd Millera ma tylko jeden cel - doczołgać się do Unii Europejskiej.
Nie ze wszystkim, co pisze Rolicki, mogę się zgodzić. Z tym kawiorem to on grubo przesadza, bo aż tak od problemów ludzi pracy to się nie odwróciliśmy. To zresztą tylko figura publicystyczna. Nie jest też tak, że fascynacja światem z Business Center Club i "białymi kołnierzykami" ogarnęła cały SLD lub nawet tylko całe jego kierownictwo. Z jednym wszakże, co pisze Rolicki, nie zgodzić się nie można - nie ulega wątpliwości, że dziś, w 9 miesięcy po naszym wyborczym zwycięstwie, polityka gospodarcza rządu jest prowadzona wbrew wyborczym hasłom i zapowiedziom, skwapliwie przez media nazywanym obietnicami. Wbrew hasłom wyborczym skierowanym do ludzi pracy najemnej, rolników, emerytów i młodego pokolenia. I że nadchodzi czas rozliczeń z obietnic przedwyborczych. Wkrótce będzie jesień i kampania przed wyborami samorządowymi.
Zgadzam się też z Rolickim, gdy przypomina, że rząd zdecydował się na łatanie dziury budżetowej także kosztem najbiedniejszych, w tym grup społecznych wymagających opieki oraz wsparcia. Czy groszowe w rezultacie oszczędności kosztem m.in. kombatantów, studentów, rodziców dzieci niepełnosprawnych cokolwiek dały? Z niektórych cięć już się wycofano - np. z likwidacji ulg na przejazdy dla rodziców dzieci niepełnosprawnych czy części ulg na przejazdy kolejowe dla studentów - z innych zapewne rząd wycofa się w przyszłości, ale co z tego? Wszyscy pamiętają ból tamtych cięć, ale o przywróceniu niektórych ulg nie pamięta już prawie nikt. Zresztą, czy nie należało najpierw przemyśleć, co i gdzie ciąć potrzeba, zamiast robić nieprzemyślane kroki? Nikt nawet wtedy nie próbował udowodnić, że takie cięcia są potrzebne czy konieczne.
Jeśli rząd Millera już coś przegrał, to takim właśnie postępowaniem przegrał batalię propagandową o swoje dobre imię, a raczej o popularność i zrozumienie jego racji. Nie twierdzę, że nie da się tego naprawić, ale rząd poniósł tu już poważny uszczerbek. Podobnie było z zamrożeniem płac w sferze budżetowej, w tym wynagrodzeń nauczycielskich. Decyzje te skorygowano nieco później i nauczyciele mają otrzymać podwyżkę z końcem tego roku, ale większość z nich pamięta już tylko to, że minionej jesieni zastopowano podwyżki gwarantowane im przez Kartę nauczyciela.
Nieprzemyślane cięcia budżetowe to zresztą nie jedyny grzech rządu. Nie widzę w jego działaniu strategii, widzę za to wiele doraźności, reagowanie na zasadzie: akcja - reakcja. Widzę brak inicjatywy. Na sytuację w Szczecinie rząd zareagował dopiero, gdy stoczniowcy "stanęli dęba". W Lublinie po upadku fabryki Daewoo powstała nowa szansa na produkcję samochodów dostawczych, ale rząd nic w tej mierze nie robi. W Zakładach Azotowych w Puławach są już nastroje strajkowe, ludzie chodzą z opaskami na ramionach, a reakcji rządu nie ma. Mamy też dramat zakładów w Nysie. To tylko pierwsze przypadki z brzegu. Dajemy opozycji broń do ręki. W sprawach dwóch z wymienionych firm pisałem alarmujące interpelacje. Nie otrzymuję odpowiedzi.
Widzę więc nie tylko, jak Rolicki, problemy z lewicową identyfikacją rządu, ale zwyczajne problemy z działaniem. Szwankuje technika jego pracy.
Niestety, zmianie tego stanu rzeczy nie sprzyja sytuacja w klubie parlamentarnym SLD. Jestem jednym z jego wiceprzewodniczących, a mimo to, a może właśnie dlatego, nie widzę powodu, by ukrywać, że panuje w nim głęboki marazm, chaos, brak dyskusji i inicjatyw. A kiedy takowe pojawiają się, to można usłyszeć: nie męczmy rządu, nie komplikujmy mu i tak trudnego życia.
Najmocniej przepraszam, ale taka droga prowadzi donikąd. Klub parlamentarny nie może być jedynie maszynką do przyklepywania woli rządu. Dyscyplina w naszej partii, która tak długo była źródłem naszej słusznej dumy, w obliczu kompletnej anarchii na prawicy i w byłym AWS, nie może przeradzać się w mechanizm ślepego posłuszeństwa, bo to na dłuższą metę doprowadzi nas do skostnienia i zgubnej sklerozy. Gdyby nasz klub jako całość był czynny i spostrzegawczy, to może zapobiegłby niejednemu błędowi rządu.
Nie jest tak, jak zdaje się uważać Rolicki, że SLD jest sprawną machiną, która nie wiedzieć dlaczego, przekabaciła się na poglądy centrowo-liberalne i jak jeden mąż, świadomie zdradza ideały lewicy. Jedną z istotnych przyczyn problemów jest nasza niesprawność, obopólna - rządu i jego zaplecza, klubu parlamentarnego. Jeśli tego nie zmienimy, to czarno widzę naszą przyszłość. Przykro mi to mówić, bo podejrzewam, że ucieszy to naszych przeciwników, ale popularna teza o żelaznej zwartości i sprawności SLD w parlamencie, przynajmniej w pozytywnym sensie, coraz bardziej odbiega od rzeczywistości, choć mit ten odporny jest na fakty.
Pojmuję uwarunkowania rządzenia, pojmuję, że zawsze jest ono rezultatem kompromisu między postulatami wynikającymi z programu a możliwością ich realizacji. Jestem realistą i mam świadomość, że logika kampanii wyborczej ma swoje prawa i że nie daje się, przynajmniej od razu, zrealizować nawet tylko jakiejś odczuwalnej części lewicowych obietnic. Jednak nie może też być tak, że się je całkowicie zarzuca, że przechodzi się - w praktyce, a bywa że i deklaracjach - na pozycje jawnie sprzeczne z wyborczym programem lewicy. Rozmawiałem niedawno z jednym z ważnych ministrów naszego rządu, z ministrem z SLD, miałem wrażenie, że jesteśmy w różnych partiach i że różnią nas nie szczegóły, ale zasadnicze wizje społeczno-gospodarcze. Czy można uważać się nadal za ministra lewicowego - bądź co bądź - rządu, jeśli wyznaje się ortodoksyjny liberalizm ekonomiczny?
Noblesse oblige, szlachectwo zobowiązuje - mówi słynne powiedzenie. Lewicowość też zobowiązuje. Jeśli ktoś nie czuje tego sercem, to winien pojąć rozumem, bo wyborcy bacznie nas obserwują i to oni będą nas wybierać, a nie panie i panowie z liberalnego Centrum im. Adama Smitha. Dziesiątki już razy słyszałem na spotkaniach z wyborcami pytanie - czym różnimy się w polityce gospodarczej od rządu Buzka-Balcerowicza? Przyznam, że w przypadku bardziej dociekliwych interlokutorów mam problemy z rzetelną odpowiedzią.
Powtórzę - w obliczu tego rodzaju sporu, jaki Janusz Rolicki podjął z naszą formacją, a Piotr Gadzinowski z kolei z nim, doznaję konsternacji. Pragnę być lojalny wobec rządu i nie marzą mi się żadne przesilenia i "zadymy" w naszej formacji. Jednak nie można udawać ślepego i głuchego, i twierdzić, że wszystko jest w porządku. Nie można też nieustannie, w odpowiedzi na pytania, co ten rząd ma wspólnego z lewicowym programem SLD, podnosić głowę ku niebu i mówić, że deszcz pada.
Co zatem uczynić można i trzeba? Nadal można i trzeba dokonać próby wyjścia z impasu, w jakim się znaleźliśmy. Po pierwsze, ten rząd musi się usprawnić. Po drugie, jeśli nie chce, by znacząca część naszych wyborców odmówiła nam poparcia i powędrowała choćby do "Samoobrony", rząd musi podjąć realizację choćby minimum społecznych oczekiwań. Jakich? Niech już rząd to oceni, wspólnie z klubem. Będzie nad czym się zastanawiać, ale ta wąska szczelina między Scyllą możliwości a Charybdą ograniczeń musi być odnaleziona. I nie chodzi tu jakieś wątpliwe, a raczej nieaktualne, historyczne już pomysły w rodzaju "tańszego państwa". To już na nikim nie robi wrażenia. Konieczne są działania na rzecz ludzi, które oni poczują naprawdę, korzystnie poczują. Oczywiście nie będą to gruszki z wierzby, ale jakieś znacznie mniej okazałe, lecz też wartościowe owoce. Będzie to trudne, ale wbrew pozorom nie tak trudne jak robienie z powrotem jajka z jajecznicy.
Wracam do punktu wyjścia. Były lider "Solidarności" ironicznie zalecał "tłuczenie termometru" dla "pozbycia się gorączki". Uchowaj nas Boże od tego, byśmy mieli brać na serio takie rady. Do ciała Sojuszu Lewicy Demokratycznej, rządu, który on współtworzy i klubu parlamentarnego, który jest jego fundamentem w gmachu Sejmu trzeba dziś koniecznie przykładać termometr, patrzeć dokąd sięga rtęć, wyciągać szybko trafne wnioski i realizować je. Dopóki gorączka, która wzrasta, nie odbierze nam sił, jakie jeszcze posiadamy.
Grzegorz Kurczuk
Powyższy tekst ukazał się w ostatnich dniach na łamach „Gazety Wyborczej” (tytuł za red. GW) i jest kolejnym głosem w dyskusji nad treścią artykułu „Zmierzch kawiorowej socjaldemokracji?” autorstwa Janusza Rolickiego.
Grzegorz Kurczuk - wiceprzewodniczący Klubu Parlamentarnego SLD, przewodniczący Sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, szef RW SLD w Lublinie.