Smosarski: Zarabiacze z bliska
[2002-07-17 16:04:58]
A jednak ustrój kapitalistyczny wciąż cieszy się wielkim poparciem społecznym. Ludzie przyciśnięci do ściany przez neoliberalnych szaleńców wciąż akceptują wolnorynkowe dogmaty - pod warunkiem, oczywiście, że skutki leseferyzmu uderzają w kogoś innego, a nie, broń Boże, w nich samych. Ten sposób myślenia owocuje z kolei niskim poczuciem solidarności z grupami zawodowymi i społecznymi, które aktualnie znalazły się na celowniku liberalnej kampanii równania w dół wszystkich spoza układu biznes - władza polityczna. Równocześnie przez kraj przetacza się też podkręcana przez szukających taniej popularności polityków swoista kampania "kapitalizm tak, wypaczenia nie", w której sfrustrowane środowiska niedoszłej klasy średniej obarczają winą za swoje niepowodzenia wszystkich poza wolnym rynkiem, zazwyczaj urzędników, za sam fakt ich istnienia i pracowników w związku z tym, że ci w ogóle pobierają jakieś wynagrodzenia. Mimo, iż w ostatnim czasie wśród przedsiębiorców pojawiło się też z gruntu egoistyczne, ale bardziej racjonalne ekonomicznie dążenie do tego, że państwo będzie wspierało ich prywatne interesy np. dotacjami eksportowymi, to wciąż jednak nie brak głupców posiadających kiosk z warzywami czy firmę przewozową "żuk po remoncie", którzy wierzą, iż wolny rynek stworzono dla takich jak oni. To swoista ciekawostka przyrodnicza obserwować ryby, które domagają się zwiększenia połowów. W dniu ogólnokrajowego protestu przeciw liberalizacji kodeksu pracy we Włoszech, pokazano w "Wiadomościach" osobnika demonstrującego na ulicy jednego z tamtejszych miast, który oświadczył, że jest studentem, ale pragnie okazać swój gniew, bo przecież wkrótce i on zostanie pracownikiem. Nie było w tej wypowiedzi nic genialnego, a jednak osłupiałem - tak egzotyczne wydało mi się to przesłanie w warunkach zaszczepionej na polskich uczelniach postawy "urodzonego szefa". W naszym kraju zdecydowana większość ludzi zdobywających wyższe wykształcenie, jest przekonana, iż staje u progu kariery, zaś całkowity krach neoliberalnej polityki gospodarczej postrzega jako przejściowe kłopoty spowodowane przez ściągający w dół liderów przedsiębiorczości sojusz urzędników i leniwej tłuszczy bez magisterskiego cenzusu. Przykładem tej absurdalnej filozofii jest wrażenie każdego mądrali, któremu tata założy firmę, a mama opłaca studia, że utrzymuje zatrudnianych przez siebie ludzi. Szefowie, którzy pocą się nieustannie, aby inwestować w niewydarzony i leniwy personel to ulubiony temat liberalnych propagandzistów. Szkoda, że tej arcyzabawnej teoryjki nie rozwija się dalej i nie przenosi np. na poziom państwa - wówczas podatnicy dowiedzieliby się, że utrzymuje ich dobry prezydent, premier z radą ministrów i jaśnie państwo parlamentarzyści. Wszak robią oni wobec podwładnych sobie obywateli nawet więcej niż przeciętny szef - oprócz tworzenia podobnie żałosnych strategii gospodarczych oraz sprawowania funkcji reprezentacyjnej tj. żłopania szampana w czasie rautów i przysypiania na konferencjach, od czasu do czasu jeszcze np. tworzą prawo. Ale w sprawie państwa neoliberalni nie mają już interesu wykręcać kota ogonem i stąd ta drobna niekonsekwencja. Jednakże powszechnej akceptacji kapitalizmu w polskim społeczeństwie nie da się wytłumaczyć faktem, iż cała masa obywateli - zwłaszcza tych, co studiują, albo właśnie opuścili uczelnię, chociażby to była Prywatna Wyższa Szkoła Dająca Papierki Niedoukom z siedzibą w Poćkunach Dolnych - czuje się urodzonymi asami biznesu, którym kariery zmarnowały jakieś zewnętrzne siły zła. Oprócz polskich kapitalistów, którzy - jak zauważył słusznie jeden z nielicznych myślących lewaków, Piotr Ikonowicz - przegrywają właśnie swój wymarzony system z korporacjami globalnymi, są jeszcze olbrzymie masy ludzi, którym wolny rynek dał w pysk znacznie wcześniej, przy okazji rozmaitych szemranych prywatyzacji, zwolnień grupowych i redukcji płac, likwidacji ulg i "trudnych budżetów". Wydawałoby się, iż wszyscy oni powinni mieć zdrowy odruch niechęci do porządku politycznego, który odebrał im prawa. A jednak trudno dostrzec jakieś większe przejawy takiego sposobu myślenia - jeśli już ktoś kontestuje cokolwiek w tym ustroju, zazwyczaj jest to jakiś zapleśniały intelektualnie komunonostalgik albo radiomaryjny żydożerca i fanatyczny eurofob. A tymi nie kieruje bynajmniej jakaś głębsza refleksja płynącą z osobistych doświadczeń czy szerszej obserwacji rzeczywistości, ale ideologia w najbardziej chorym wydaniu. To z gotowych formułek i teorii spiskowych, a nie z życia czerpią swoje natchnienie peerelmani i domorośli naziści (często zdarzają się swoiste miksy tych modeli w rozmaitych proporcjach). Jeśli ktoś usłużnie nie podsunie innej baśni o dobrym świecie, większości rodaków nie przyjdzie kwestionować obecnego porządku, choćby ich grzmocić paskiem po tyłku, aż kurz leci. Czyżbyśmy więc byli społeczeństwem masochistów, którzy uwielbiają, jak ktoś im daje raz po raz zdrowo po łbie? I cały świat podobnie? Czy kochamy być traktowani jak zasoby ludzkie, zastanawiać się czy książę pan pracodawca nie zapomni daty wypłaty, zarabiać mniej i dowiadywać się o komercjalizacji naszej szansy na zdrowie, wiedzę, godność? Sądzę, że nie jest z nami tak źle. To nie masochizm kieruje ludźmi, ale błędna wiara w podsuwane przez system alibi dla brutalności. Moim zdaniem istnieje jeden podstawowy powód, dla którego ludzie w ogóle - a członkowie społeczności postkomunistycznych szczególnie silnie - są w stanie akceptować mieszankę niepewności o jutro i spychania w dół. Stanowi go nic innego, jak głęboko ugruntowane przekonanie większości mieszkańców naszej planety o wielkiej wartości racjonalności w ekonomii. A tą – jak powtarzają nam dzień i noc hordy najemników z mediów czy paranaukowych instytutów – może zapewnić rzekomo tylko całkowicie wolny rynek. Ludzie są skłonni znosić upokorzenia i swoje różnorakie straty, jeżeli przekonać ich, że tego rodzaju porządek opiera się na logicznych podstawach gospodarczych. Potrzeba kierowania się w życiu sensem ekonomicznym jest wśród tych, co mają jeszcze dość środków na chleb i czynsz, daleko silniejsza niż wrażliwość na los drugiego człowieka. Mniejsza o to, czy jest tak w wyniku konieczności przystosowania się do obecnego systemu, czy też decyduje wrodzony instynkt, który u dwunożnego zwierzęcia, co w wielu miejscach globu musi wciąż jeszcze walczyć zaciekle o minimum biologiczne, stanowi najlepszą gwarancję przetrwania. Istnieje znane twierdzenie, że każdy uczciwy człowiek w wieku osiemnastu lat musi być socjalistą, a na starość zostaje prawicowcem. Jego przesłanie jest proste - po lewej stronie polityki egzystują ludzie być może uczciwi, ale infantylnie postrzegający rzeczywistość i naiwni wobec bliźnich. Korzenie tej bajdy łatwo odnaleźć – po prostu w sferze wartości kapitalizm jest bardzo słabiutki, pomimo wszystkich swoich zaklęć dotyczących zalet pracowitości, i dorabiania się. Nawet liberałowi (jeżeli oczywiście nie jest on tylko całkowicie tępym fanatykiem, co akurat w Polsce nie stanowi rzadkości) trudno w końcu głośno twierdzić, że egzystujące u podstaw lewicowości humanistyczne podejście do człowieka stanowi jakieś wynaturzenie. A skoro przeciwnik nie jest z gruntu zły, musi być głupi, aby dało się wytłumaczyć swoją niechęć do niego. Co do prawicy, to ze sloganu wynika, iż możni tego świata, którzy codziennie wyciągają nam z kieszeni szmal tudzież ich sługusy to także osoby wrażliwe, aczkolwiek z upływem lat coraz lepiej rozumiejące obiektywny porządek tego świata, a więc inteligentniejsze niż ich oponenci. W ten niby naukowy sposób ci, co zabierają nam owoce naszej pracy, usprawiedliwiają własną zachłanność. W końcu nic tak bardzo nie cieszy, jak czyste sumienie i pełna kieszeń w jednym tandemie, nieprawdaż? Bezpośrednią gloryfikację ponoć nie podlegającej dyskusji ekonomicznej skuteczności kapitalizmu stanowi także owa sławetna formuła, że "aby lewica mogła rozdawać, prawica musi zarobić". Owo przekonanie pozostawić wypada bez większego komentarza, bo czy ktokolwiek widział w ciągu ostatnich trzynastu lat w Polsce, aby prawica (zaliczam do niej także postkomunistycznych socjaliberałów z drużyny Leszka M.) zarobiła dla tego społeczeństwa jakieś pieniądze? Trzeba przyznać, iż lewicowi radykałowie w naszym kraju w przeważającej części zgadzają się tkwić na pozycjach, które im wyznaczono i nie podejmują polemiki. W tych wszystkich "ofensywach", "nurtach", "demokracjach" i podobnych ciałach z ochotą dyskutuje się o konieczności redystrybucji i zasadach sprawiedliwego podziału, z góry zakładając, że w naszym na wpół-kolonialnym kraiku, gdy chodzi o gospodarkę kraju, umiłowane przez anarchistów "kolektywy" a przez marksistów "rady" będą mogły dzielić do woli, jakbyśmy żyli w Szwajcarii. Na spotkaniach i w wywiadach dla mediów wielu działaczy autentycznej lewicy jak mantrę powtarza wciąż te same komunikaty dotyczące rozmaitych negatywnych zjawisk na świecie, takich jak głód, wyzysk, rozwarstwienie dochodów. Czasem usiłują oni epatować obco brzmiącymi nazwami geograficznymi czy pomagać sobie znaczną liczbą cytatów, co robi dość przykre wrażenie recytowania zadanej lektury w miejsce samodzielnego przekazywania posiadanych wiadomości. Bezsens tego rodzaju postępowania polega na tym, że wszystkie te informacje są już w pewien sposób znane i zneutralizowane przez świadomość przeciętnego człowieka - tym łatwiej, że nie korespondują bezpośrednio z doświadczeniem życiowym odbiorców. Osobliwe milczenie krajowych lewaków w sprawach ekonomicznych idzie w sukurs twierdzeniom liberałów, że produktywności i logiki działania kapitalizmu nie da się podważyć. A także zdaje się podejrzanie zalatywać niewiedzą. To źle, bo co, jak co, ale racjonalność systemu kapitalistycznego podważyć łatwo. Wystarczy tylko chwile pomyśleć, i zapytać po prostu: Jak można uznawać za produktywny system, w którym działalność gospodarczą na rynku prowadzi z zasady więcej podmiotów gospodarczych niż to wynika z aktualnej podaży na proponowane przez nich towary i usługi??? To przecież olbrzymie marnotrawstwo sił i środków, bo bankructwo wielkiej części z nich jest niejako zaprogramowane w system, a wówczas wcześniejsze starania idą na nic. Skala tej nadpodaży firm jest olbrzymia, ostatnio jeden z buszujących nieustannie w mediach liberalnych ekspertów (nazwiska nie pomnę) w porannym programie radiowej "Jedynki" oświadczył nawet, iż to normalne, że "ponad 90% firm wcześniej czy później upadnie. Nawet, jeżeli uznać tą liczbę za przesadzoną, to i tak okoliczność ta podważa sensowność kapitalizmu. Przegrana na rynku oznacza przecież nie tylko wycofanie się z prowadzonej działalności, ale również uznanie bezcelowości poniesionych nakładów - czyli stratę - i trudności z odzyskaniem pieniędzy przez pracowników i innych wierzycieli. Jak można uznawać za produktywny system, oparty na tak niestabilnym czynniku jak wolny rynek, którego wahania czynią bezsensownymi pracę ludzi, wielkie inwestycje w środki trwałe??? Gwałtowność i wysoka częstotliwość zmian koniunktury sprawia, że jej brak - składowa część systemu - uderza w ludzi z siłą klęski żywiołowej (patrz wcześniejszy artykuł na naszej witrynie: "Wietnamski kryzys kawowy: lokalne bunty kawowe w globalnym kontekście" http://). Wrogiem człowieka staje się jego własna wysoka efektywność gospodarowania - nadmierna podaż danego produktu na rynku bardziej szkodzi jednostkom (a dzięki globalizacji, także całym społeczeństwom) niż jego brak w sklepach. Krańcowym przykładem bezsensu tego rodzaju gospodarki jest niszczenie olbrzymich partii towarów dla podniesienia ich ceny. Od tego rodzaju problemów ludzkość mogłoby uchronić planowanie przedsięwzięć gospodarczych, te jednak w skali całego ustroju odrzucane jest z powodów ideologicznych (jako sprzeczne z dogmatem wolnego rynku), a także praktycznych (wymagałoby ograniczenia konkurencji, czyli rezygnacji z dążenia do maksymalizacji zysku). Oczywiście, ta negacja występuje tylko na poziomie systemu, bowiem nie sposób sobie wyobrazić korporacji działającej na zasadzie takiego antytwórczego chaosu, zaś w życiu codziennym bez planu nie sposób nawet wybudować budy dla psa. Jak można uważać, iż kapitalizm to system racjonalny gospodarczo, skoro w czystej, nie ograniczanej przez państwo formie odmawia on niektórych form inwestycji, których brak obniża wydajność pracy i powoduje potem koszty innego rodzaju??? Pazerność szefów biznesu sprawia, że odmawiają oni łożenia na potrzeby publiczne, co powoduje komercjalizację i ograniczenie dostępu społeczeństw do ochrony zdrowia, edukacji, kultury. Znaczenie medycyny czy oświaty nie wyraża się tylko w podnoszeniu komfortu życia, ale ma bezpośredni wpływ na gospodarkę. Nikt nie zaprzeczy przecież, że człowiek zdrowy i dobrze wykształcony jest bardziej wydajnym pracownikiem niż zaniedbany zdrowotnie i edukacyjnie. Jako, że nie da się życia gospodarczego wyabstrahować całkowicie z przestrzeni społecznej, w której się ono toczy, brak inwestycji w człowieka przekraczających poziom dyktowany przez partykularne interesy tej czy innej firmy sprawia, że pieniądze "zaoszczędzone" w ten sposób prędzej czy później muszą być przeznaczane na konieczne, ale ekonomicznie bezproduktywne wydatki w rodzaju rent inwalidzkich, kosztów budowy i utrzymania więzień, sierocińców i przytułków, likwidowanie skutków nałogów, propagowanie kultury wyższej w coraz bardziej sprymitywniałym społeczeństwie itp. Jak można nie dostrzegać braku ekonomicznego sensu w systemie promującym w jednym czasie rozwój dwóch czynników wzajemnie wykluczających się tj. wydajności i zatrudnienia, przeciwstawiającego się opodatkowaniu tych, którzy zdobywają wiodącą pozycję na rynku, w stopniu koniecznym dla wsparcia przegranych w wyniku tejże rywalizacji??? Nawet, jeżeli uznać twierdzenia liberałów, że rynek ma zasięg nieograniczony, bo powstają wciąż nowe produkty i rodzaje usług, to w dobie rewolucji informatycznej nie sposób powątpiewać, iż jest to rozwój wolniejszy od procesu zmniejszania się liczby miejsc pracy będącego skutkiem postępu technologicznego. W dodatku nawet te nowopowstające branże generują niemal zawsze niewielkie zatrudnienie wysokiej klasy specjalistów. A więc głoszenie kultu przedsiębiorczości i uparte twierdzenie, iż zupełnie tak samo, jak to bywało w okresie znacznie mniejszej efektywności pracy człowieka, środki na życie ma on czerpać z wynagrodzenia za swój trud, jest tak naprawdę podtrzymywaniem szkodliwej iluzji i akceptowaniem wyrzucania coraz większych grup ludzi na margines nędzy lub przestępczości. Aby zwiększać efektywnie liczbę zatrudnionych w dziedzinach przynoszących bezpośredni zysk, ludzkość musiałaby cofnąć się do gospodarki warsztatowej, zamienić komputery na liczydła, kombajny na kosy, maszyny włókiennicze na krosna. Czyli zrezygnować z wydajności, a przecież to ona jest celem, zaś praca ludzka tylko narzędziem - nie odwrotnie. Tak się nigdy nie stanie i dobrze, bo mnożenie pracy dla pracy to przejaw chorej mentalności, swoista filozofia łagru, podpisanie się pod słynnym hasłem widniejącym na bramie obozu koncentracyjnego - "Arbeit macht frei". Na obecnym etapie rozwoju technologicznego, miejsca pracy można tworzyć w znaczącej liczbie jedynie poprzez zatrudnianie masy sprzedawców, wzajemnie wypychających się z rynku. To właśnie taką "terapię" na bezrobocie system stosuje zarówno na poziomie lokalnym - dokładnie widać to w Polsce, w której dystrybucja dóbr zajmuje się nieproporcjonalnie wielka rzesza ludzi, wielkie sklepy zachodnich sieci wypychają drobnych kupców i bazarowych handlarzy na margines życia gospodarczego, a zachodnie koncerny po przejęciu branży motoryzacyjnej naciskają na prawne ograniczenie działalności laweciarzy - jak również w skali międzynarodowej, kiedy państwa bogate zmuszają kraje słabo rozwinięte do podjęcia rywalizacji na zasadach wolnego rynku, samemu dotując własny eksport, a nierzadko i rodzimą produkcję wielu dóbr. Wychodzi na to, że zamiast ucywilizować wymianę handlową, tak, aby wygrywający w niej łożyli na rzecz społeczeństwa w miarę przejmowania rynku i zwiększania zysku byli zmuszeni coraz bardziej finansować cele społeczne, utrzymuje się stan pozornego ruchu w gospodarce, w którym grupy biedaków usiłują nonsensownie konkurować z potentatami, starając się komukolwiek wcisnąć dowolny towar, kosztem ciągłego zmniejszania własnych marży czy prowizji. Sensu ekonomicznego nie ma w tym za grosz - tak naprawdę większość z tych ludzi dopłaca do tego interesu z oszczędności czy kredytu, a jedynym, co ich trzyma przy różnych formach handlu jest brak jakiejkolwiek alternatywy na zarabianie pieniędzy w ramach istniejącego porządku i ogólnikowa nadzieja, że "coś" się zmieni na rynku na ich korzyść. Nieco na marginesie warto zauważyć, że owa kultura konkurencji powoduje niepokojące skutki społeczne. Członków społeczeństwa walczących ze sobą akwizytorów, różni od uczestników dawnej kultury, bardziej promującej wytwórczość, dużo niższy stopień solidarności wobec bliźnich. Sprzedawcy przede wszystkim są rywalami i idea kooperacji może tylko szkodzić ich interesom materialnym, podczas gdy w procesie wytwarzania zazwyczaj potrzebna jest współpraca osób o różnej specjalizacji. Odmienność ta rzutuje na psychikę ludzi w podobny sposób jak np. na psy działa okoliczność, że akurat tresowane są do walk między sobą, a nie do wspólnego ciągnięcia zaprzęgu. Także z tego powodu z roku na rok mamy na świecie coraz mniej solidarności, a zwiększającą się dawkę stresu i agresji, zaś społeczeństwa ulegają znaczącej dezintegracji zmieniając się w masy anonimowych, znerwicowanych i skłóconych ze sobą nawzajem komiwojażerów. Na jakiej podstawie twierdzi się, że kapitalizm to ustrój bazujący na zdrowej ekonomii, skoro w radykalnej, wyzwolonej spod kontroli społeczeństw formie, jaką serwuje się nam aktualnie, podstawowym czynnikiem kreującym jego globalny żywot stała się spekulacja, a więc coś z gruntu irracjonalnego??? Kierowanie się "optymizmem konsumentów" czy "nadziejami inwestorów", wszechobecny dolar oderwany przed kilkudziesięciu laty od parytetu złota, ataki spekulacyjne na walutę danego kraju, dziewięćdziesięcioprocentowe spadki wartości akcji firmy, której nikt nie zbombardował ani nie zatopił, strach przed tym, że banda fanatyków jest w stanie załamać filary gospodarki światowej zniszczeniem pary wieżowców (powtarzam: dwóch wysokich budynków) w jakiejś części świata, dzienny przepływ przez rynki finansowe świata wirtualnego pieniądza w ilości zbliżonej do tej, w której występuje realnie, metr ziemi w Tokio o wycenie większej cała niż Ameryka Południowa - to jest zdrowa gospodarka? Cóż to jest, do diabła, "wskaźnik optymizmu konsumentów"? Czy z faktu, że ktoś w styczniu kupi cztery kilo mięsa, telewizor, gacie i stanik dla żony można wnioskować, że uczyni tak w lutym? Albo, że kupi cztery telewizory, cztery pary spodni, cztery staniki, a z mięsa zrezygnuje? A Enron, czy naprawdę zakończył żywot dopiero wówczas, gdy ogłoszono o jego księgowych praktykach, czy też może był już bankrutem od wielu miesięcy, a istnienie zapewniały mu jedynie nadzieje jakichś nieboraków zapatrzonych w ów klejnot wolnego rynku - akcje? Na ile realna, a w jakim stopniu wirtualna jest polska gospodarka, skoro jej istnienie oparte jest o pieniądze nabywców obligacji i akcji, z których nie znana bliżej część ma charakter czysto spekulacyjny, zaś o tym, czy nie zostaną one wycofane decydują takie czynniki jak np. sytuacja gospodarcza Turcji i Brazylii? Niewiadome dodać nieznane odjąć przewidywane i pomnożyć przez to, co komu się wydaje - oto istota kasynowej ekonomii. Tłumy tzw. analityków gospodarczych, głównych ekonomistów banków, działaczy izb gospodarczych i podobnej maści ekspertów od wróżenia usiłują wyczytać przyszłość z chmur czy prześwitów w życiu gospodarczym, mrucząc formułki i snując przewidywania niczym szamani próbujący sprowadzić deszcz po długiej suszy. Czasem trafiają, a czasem nie - zupełnie tak samo jak w każdej grze losowej. Podobnie jak to czynią zaklinacze pogody, wszyscy ci fachowcy od wolnego rynku swoje wizje i bajania usiłują za wszelką cenę ubrać w szatę naukowości. Coraz częściej zdarza się też, że owi magicy przypisują sobie prawo do rządzenia innymi ludźmi pod pretekstem troski o ochronę gospodarki przed tzw. populizmem, czyli wpływem na nią demokratycznie wybranych przedstawicieli społeczeństwa. O tym, jaki naprawdę jest poziom owej naukowości świadczy chociażby dokonana w trakcie roku przez RPP korekta w dół planowanego celu inflacyjnego o punkt procentowy, aby prawdziwy jej poziom nie odstawał rzekomo zbyt wiele od przewidywań owych mędrców, czy też podsycanie przez szarlatanów ekonomii obłędu giełdowych inwestorów na punkcie spółek internetowych dwadzieścia kilka miesięcy temu. Afery spowodowane tzw. kreatywną księgowością i korupcją firm audytorskich, od których ostatnio aż huczy nie tylko wśród giełdowych graczy, ujawniają jeszcze jedną słabą stronę porządku opartego na finansowych spekulacjach czyli skłonność do fałszowania informacji w celu pozornego zwiększenia wartości firmy. W tym szalonym świecie, gdzie tak naprawdę wszystko jest względne, bo uzależnione od nastrojów inwestorów, sztuczne podtrzymywanie zaufania do tego czy innego podmiotu gospodarczego można śmiało uznać za stały fragment gry. Jeżeli wartość akcji decyduje o możliwościach pozyskiwania kapitału dla dalszych inwestycji i wyznacza sposób postrzegania firmy przez cały świat zewnętrzny, a prezesów i zarządy firm rozlicza się bardziej z ich wizerunku u spekulantów niż realnego zysku przedsiębiorstwa (często zresztą wypłacając pokaźną część olbrzymich wynagrodzeń właśnie w papierach wartościowych danej spółki), to naiwnością byłoby sądzić, że dane nie będą zniekształcane dla sztucznego nadmuchiwania zysku. Z kolei firmy kontrolujące stan finansowy spółek, będące zwykłymi podmiotami gospodarczymi działającymi w warunkach morderczej konkurencji muszą ustawiać się "frontem do klienta", aby odsunąć groźbę jego rejterady pod skrzydła innego audytora. Uzależnienie kontrolera od tego, kto podlega weryfikacji, z oczywistych względów wpływa na jej wiarygodność - raczej trudno sobie wyobrazić oficera policji płacącego mandat za złe parkowanie, albo tzw. kanara w tramwaju wypisującego blankiet wychowawczyni swojego dziecka. Krytykowany powszechnie w ostatnich tygodniach obyczaj łączenia funkcji audytorskich i doradczych to tylko najbardziej skandaliczny - bo już w pełni oparty na metodzie "ręka rękę myje" - ale z pewnością nie jedyny negatywny wyraz tego korupcjogennego układu. Utrudnianie dostępu do informacji ma w kapitalizmie wymiar ogólnosystemowy i nierzadko odbywa się zupełnie oficjalnie. Skoro wszystko ma służyć temu, aby wzbudzić zaufanie inwestorów i w ten czy inny sposób (akcje, obligacje, inwestycje bezpośrednie, zakup waluty) przyciągnąć ich pieniądze do gospodarki, dbałość o spokój ich duszy jest dla polityków i rozmaitych "bezpartyjnych fachowców" ważniejsza niż szacunek dla obywateli, nawet, jeżeli sporej części z nich to ogół tych ostatnich płaci pensje. Wynik jest dość żałosny, bo nie dość, że cenzuruje się sporą część nieprzyjemnych informacji, a te pozytywne przedstawia się w sposób reklamowy, to jeszcze przy okazji tworzy się pewien kanon "gospodarczej poprawności" - prywatnym przedsiębiorcom należy pochlebiać, a wszystko, co publiczne ganić, nie do pomyślenia jest wyrażanie uznania dla wysokich podatków, nawet, gdy dziura w budżecie itd. Sposób działania podejrzanie przypomina grę w pokera (często nie wygrywa, ten, kto ma lepsze karty, ale ten, kto umie zrobić lepszą minę do złej gry) i jednocześnie uzależnia (strach przed błyskawicznym odpływem pieniędzy z rynku powstrzymuje osoby publiczne od wyrażania krytycznych opinii o gospodarce). Swoiste kuriozum stanowi okoliczność, że w tej zmowie milczenia uczestniczą dziennikarze - a więc ludzie, dla których dostęp do informacji ma wyjątkowe znaczenie - co widać doskonale w Polsce, gdzie rozmaici mądrale z mediów bardzo często żądają od polityków, aby ci w kwestiach gospodarczych toczyli spory - a więc i przedstawiali argumenty - koniecznie "w ciszy gabinetów" dla "uspokojenia rynków". Prawo do informacji ogółu obywateli, a w gruncie rzeczy także owych inwestorów, ma tu znaczenie drugorzędne - liczy się tylko to, czy przez sprawne public relations wyciągnąć od tych ostatnich więcej pieniędzy niż czynią to inne rządy. I co, Drogi Czytelniku, dalej wierzysz w przyrodzony wolnemu rynkowi gospodarczy geniusz? Artykuł ze strony www.lewicowa.org |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Nauka o religiach winna łączyć a nie dzielić
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
24 listopada:
1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.
1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).
2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.
2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.
?