Trzy lata Indymediów

[2003-01-06 03:48:39]

Rozmowa z Jonathanem Jay`em, jednym z założycieli Seattle-IMC i sieci indymedia.org, niezależnym radiowcem, współtwórcą wielu rozgłośni internetowych i mikroradiowych.


Marek Tobolewski: Niemal w trzecią rocznicę uruchomienia w Seattle pierwszego ośrodka Independent Media Center ruszają polskie Indymedia...

Jonathan Jay: To bardzo dobra nowina. My w Stanach często niewiele wiemy o tym, co dzieje się w Polsce czy innych odległych krajach. Mamy tu do czynienia ze swoistą blokadą informacyjną, zatrzymującą wiele wiadomości ze świata. W Indymediach pracujemy ciężko, by się przez nią przebić, ale to naprawdę duże wyzwanie. Wygląda jednak na to, że teraz będziemy krok do przodu.

A jakie były wasze początki?

- Na przełomie listopada i grudnia 1999 r. w Seattle odbywała się milenijna runda negocjacji Światowej Organizacji Handlu (WTO). Żeby zdążyć ze wszystkim na czas, przygotowania rozpoczęliśmy sześć miesięcy wcześniej. Tu na miejscu było sporo ludzi, którzy zajmowali się niezależnymi mediami. Wielu, a ja wśród nich, od lat robiło undergroundową prasę czy pirackie radio. Byli też tacy, którzy pewne doświadczenie wynieśli z 1996 r. W Chicago odbywała się wtedy konwencja Demokratów, podczas której zorganizowano tam niezależne centrum mediów. Trzy lata później w Seattle wykorzystaliśmy ich model działania. Dokonaliśmy pewnych jego modyfikacji i zmieszaliśmy to wszystko z rzeczami, które już wcześniej robiliśmy w mieście. Połączyliśmy też siły z ludźmi z Free Speech TV i grupą niezależnych operatorów wideo. Razem stanowiliśmy wspaniałą ekipę; byli dokumentaliści, radiowcy, specjaliści od Internetu, właściwie wszystkie typy dziennikarstwa. Muszę przy tym zaznaczyć, że sporo ludzi, którzy dokumentowali protesty przeciw WTO, nie miało nic wspólnego z IMC.

Pracowałem wówczas w firmie, będącej providerem internetowym. Oni byli jednym z pierwszych, którzy nam pomogli. Dali nam dostęp do sieci i trochę komputerów. Gdy zaczęło się WTO, wszystko było gotowe.

Ilu ludzi mogło być w to zaangażowanych?

- W samym Seattle bardzo intensywnie pracowało jakieś 30-40 osób. Drugie tyle pomagało nam dorywczo, z doskoku. I chyba podobna była liczba ludzi ze świata, którzy włączyli się w projekt, cały czas pozostając z nami w kontakcie telefonicznym i internetowym. Np. dużo roboty z kodem, zastosowanym do systemu open publishing umożliwiającym każdemu publikację na stronach Indymedia, zrobili spece komputerowi z Australii.

Podczas szczytu WTO wasza strona zanotowała ponad 1,5 mln gości, przyćmiewając zdecydowanie ruch na stronach CNN.

- O naszej popularności zdecydowała przede wszystkim uboga oferta informacyjna mediów korporacyjnych, które blokowały część wiadomości, nie donosiły o protestach, nie chciały relacjonować opinii różnych od własnego punktu widzenia. A my mieliśmy ludzi, którzy byli na miejscu zdarzeń i po prostu informowali o tym, co widzieli. Byliśmy na ulicy, wśród protestujących, których pytaliśmy: "Dlaczego tu jesteście? Opowiedzcie". W innych mediach mówiono: "O! Oni nie mają nic do powiedzenia. Spójrzcie na to okno, rozbili je!". Nagrali to okno i pokazywali je setki razy. Widzowie siedzieli w domach, oglądali telewizję i kiwali głowami: "Tak, tam wybili szybę". Media korporacyjne ciągle twierdzą, że są zainteresowane naszą perspektywą, ale to co pokazują, to jedynie niewielki wycinek rzeczywistości.

Ale jak dotarliście do ludzi z przekazem, że macie alternatywną informację?

- Myślę, że zasadniczą rolę odegrały trzy czynniki. Po pierwsze, przez cały tydzień, podczas trwania szczytu i towarzyszących mu protestów społecznych, codziennie wydawaliśmy gazetę, która miała 20 tys. nakładu. Po drugie, każdy, kto szukał w Sieci czegoś na temat WTO w Seattle, łatwo mógł trafić na naszą stronę. Po trzecie, mieliśmy piracką stację radiową i jej internetową wersję. Dźwięki, wypowiedzi protestujących czy wywiady prosto z ulicy szły w eter.

W niecały rok później, we wrześniu 2000, wydaliśmy film "Oto jak wygląda demokracja" ("This is what democracy looks like"). Wykorzystano w nim materiały nakręcone przez ponad 100 osób. Kompilację tę obejrzało mnóstwo ludzi na całym świecie. Dało nam to poczucie ogromnego wsparcia.

Czy ktokolwiek próbował zablokować waszą działalność?

- Nie, nikt nam nie przeszkadzał. Myślę zresztą, że wszystkich zaskoczyliśmy. O sukcesie IMC przesądziło też nasze nowatorstwo. Wtedy niewielu ludzi robiło to, za co my się zabraliśmy. Często wręcz wywoływaliśmy uśmieszki: "Internet, radio, gazeta, po co to wszystko?". Dziś sytuacja jest o tyle trudniejsza, że duże media wykorzystują techniki, taktyki i modele, które były naszym dziennikarskim atutem. Zresztą czas ciągle płynie i dlatego stale musimy myśleć o tym, jak popychać do przodu to, co robimy.

Status Seattle-IMC jako pierwszego ogniwa tak rozległej sieci to nobilitacja czy przeszkoda?

- Jednym z problemów, który doskwiera nam zwłaszcza w Seattle, jest skłonność do optyki globalnej. Dlatego czasem ciężko jest przyjrzeć się sprawom lokalnym. Ponieważ wszystko zaczęło się właśnie tutaj, ludzie ulegli pewnym mitom, iluzjom, które często zakłócają naszą pracę. Stale musimy się z tym zmagać. Na poziomie lokalnym dzieje się wiele rzeczy, które powinny się stać przedmiotem uwagi, często jednak tak nie jest. Wielu mówi: "O, napiszę dzisiaj krytyczny komentarz albo analizę mediów". Tymczasem trzeba pisać z perspektywy radykalnie oddolnej i dla lokalnych odbiorców. Cóż, być może jest to po prostu kwestia próżności, którą stwarza możliwość dotarcia do dużej liczby ludzi...

Obecnie na świecie jest już ponad sto ośrodków IMC. Jak one powstawały?

- Choć każde Indymedia mają swoją osobną historię, to wiele z nich powstawało w podobnych warunkach jak nasz Seattle-IMC, a więc przy okazji spotkań elit finansowych i politycznych oraz towarzyszących im protestom społecznym. Dla nas impulsem był szczyt WTO, w Waszyngtonie duże spotkanie Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, w Filadelfii konwencja Republikanów... Podobnie było w Los Angeles, Nowym Jorku czy Pradze.

Współpraca na szczeblu międzynarodowym chyba nie jest łatwa. Na ile spójny może być tak zdecentralizowany, wielojęzykowy i wielokulturowy organizm jak Indymedia?

- Rzeczywiście, sami w tym wszystkim nie zawsze potrafimy się połapać (śmiech). Nasze zasady mówią, że IMC to medium egalitarne, oparte na konsensie, co znaczy, że ludzie powinni raczej dążyć do uzgadniania stanowisk, a nie głosowania, w którym większość będzie mogła narzucać swą wolę mniejszości. U nas nie ma hierarchii, ludzi na stanowiskach, a cała sieć rozciąga się płasko po świecie. Stąd czasem za dużo jest gadania, a za mało działania. Nikt nikomu nie może powiedzieć, co powinien zrobić. Za to każdy mówi: "To jest mój pomysł, co o nim myślisz?". Dlatego podejmowanie decyzji w IMC to bardzo powolny proces.

Jak łączycie swobodę wypowiedzi z pewnym niezbędnym uporządkowaniem, które gwarantuje odbiorcom komunikatywność?

- W prawej części każdego serwisu Indymediów umieszczona jest rubryka "newswire", gdzie publikować może każdy, kto ma coś do przekazania. Środek wypełnia "focus", przygotowywany przez kolektyw redakcyjny, który dokonuje wyboru najważniejszych materiałów i opracowuje sposób jego prezentacji. Każdy IMC na świecie ma taki zespół. Powszechne jest poczucie, że organizacja, która wyrasta od dołu ku górze, okaże się efektywna, nawet jeśli nie natychmiast, to na pewno w dłuższej perspektywie.

Czy w związku z dowolnością publikacji w "newswire" nie macie problemów prawnych? Czy nie padają zarzuty o łamanie praw autorskich np. ze strony wielkich agencji informacyjnych?

- Nie słyszałem jeszcze o czymś takim. Wiem, że niektórzy całkowicie zakazują linkowania swoich materiałów z cudzych stron. Ale rzecz w tym, że IMC jest tak zdecentralizowane, że nie bardzo byłoby kogo pozywać przed sąd.

Czy Wasza działalność ogranicza się do Internetu?

- Żeby być w Sieci musisz mieć komputer i połączenie, czyli pieniądze. A więc tak czy inaczej jesteś już włączony w system. Choć dostęp do zasobów, to żaden grzech, nie da się ukryć, że ludzie z Indymediów zaliczają się do uprzywilejowanej części społeczeństwa. Tyle, że my próbujemy wykorzystać informację i jej udostępnianie na rzecz "globalnej zmiany". Ale ważne jest też wyjście poza Internet. Potrzebujemy bardziej bezpośredniej komunikacji z ludźmi, którzy nie mają komputerów ani dostępu do sieci. Moim własnym konikiem jest robienie radia. Przygotowujemy internetowy przekaz audio, rozprowadzamy go do różnych ludzi w mieście, którzy adaptują go na sygnał FM i nadają w swojej okolicy. A radia może słuchać każdy; sprzęt kosztuje sto razy mniej niż komputer.

Co możesz powiedzieć o Iraku czy amerykańskiej "wojnie z terroryzmem"? Jakie różnice w tych sprawach są między waszym stanowiskiem, a tym, które słychać w głównych amerykańskich mediach?

- Mogę jedynie wyjaśnić swój osobisty punkt widzenia. Gdybyś zapytał o to kogoś innego, mógłby powiedzieć całkiem coś innego, nawet jeśli w IMC byłby zaangażowany od samego początku. Moja wypowiedź nie jest więc żadnym oficjalnym stanowiskiem IMC, bo takie po prostu nie istnieje. Zresztą, kto niby miałby je zająć?

Indymedia na pewno pomagają dostrzec, jak silne są oddolne inicjatywy anty-wojenne, anty-imperialne, anty-terrorystyczne (myślę tu głównie o terroryzowaniu ludności cywilnej Iraku). W USA jest to autentyczny ruch społeczny, który nie odgrywa żadnej roli w mediach mainstreamu. Dlatego właśnie jesteśmy potrzebni; żeby nie zapomnieć, że taki ruch istnieje... Nie przypuszczam, by większość Amerykanów popierała nasilanie terroru czy bombardowań. Nie sądzę też, by polityka bezpieczeństwa administracja Busha budziła zdecydowany entuzjazm amerykańskiego społeczeństwa. Ale to są rzeczy, których próżno szukać w mediach korporacyjnych.

Co Ci się najbardziej w nich nie podoba?

- W mediach głównego nurtu najbardziej nie odpowiada mi to, jak dużo energii wkładają one w utrzymywanie ludzi w głupocie poprzez zawężanie wyboru i wmawianie wydumanych konceptów, opartych na wyselekcjonowanych informacjach. Takie działanie przynosi korzyść tylko im samym. Tego właśnie najbardziej nie cierpię. To naprawdę wkurzające.

Rozumiem, że taka działalność mediów przynosi korzyści ich właścicielom, ale dlaczego pracujący w nich ludzie godzą się na robienie rzeczy, które są niezgodne z ich sumieniem?

- Większość z nich robi to, co robi, sądząc, że mają dobrą pracę, która pozwala im utrzymać rodziny. W rzeczywistości to chyba porządni ludzi. Ale wierzą w amerykański model dobrego życia, tzn. mieć duży dom, dwa albo trzy samochody, móc sobie pozwolić na rosnącą konsumpcję, na hiperkonsumpcję. Tyle, że to taki sen, w którego środku ukryta jest pułapka. Oni tylko próbują z niej nie wychodzić.

Czy w przyszłości Indymedia będą mogły stanowić dobre miejsce pracy przy zachowaniu potencjału etycznego?

- Indymedia próbują być medium, w którym motywacja jest przede wszystkim pozamaterialna. Dużo na ten temat dyskutowaliśmy i pojawiały się przeciwstawne opinie. Niektórzy chcieli profesjonalizować Indymedia i traktować je jako wstęp do "dorosłego" dziennikarstwa. Inni, bardziej radykalni, oburzali się na te pomysły. Stąd sam nie wiem, jak właściwie powinienem odpowiedzieć na to pytanie. Ale praktyka pokazuje, że profesjonalizacja nam nie zagraża. Mamy tu bardzo mało płatnej pracy, większość opiera się na wolontariacie, stąd na kokosy w IMC nikt liczyć nie może.

Jakieś przesłanie dla Polaków? Dla polskich przeciwników patrzenia na świat przez neoliberalne okulary?

- Nie oglądać amerykańskich filmów! Hollywood, czy szerzej amerykańska machina medialna, jest naprawdę zdumiewająca. Wszystko mogą uczynić prawdą. Powiedzcie Ameryce, żeby pocałowała was w nos. To moja najlepsza rada: Po prostu ignorujcie Amerykę.

Nie wiem, czy to dobra rada. W Polsce sztandarowa wątpliwość, a właściwie wręcz zarzut, wobec przeciwników obecnej formy globalizacji, jest taki, że cały ten ruch opiera się na antyamerykańskim resentymencie.

- Ale ja to radzę jako Amerykanin (śmiech...).

Dziękuję za rozmowę.




Jonathan Jay - studiował architekturę, rzeźbę i historię na Uniwersytecie Waszyngton. Projektant mody i ogrodów, pomysłodawca globalnego systemu czasowego X-time. Po Seattle porusza się rowerem. Obecnie nieco mniej angażuje się w IMC, pochłania go bowiem kolejna niezależna inicjatywa radiowa.

Marek Tobolewski


drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


24 lutego:

1813 - W Warszawie urodził się Henryk Michał Kamieński, pseud. Filaret Prawdowski, ekonomista, filozof, publicysta, teoretyk ruchu rewolucyjno-demokratycznego (Związek Narodu Polskiego), pisarz filozoficzny i ekonomiczny.

1848 - W wyniku rewolucji lutowej abdykował król Francji Ludwik Filip I. Proklamowano II Republikę Francuską.

1905 - W Warszawie miała miejsce pierwsza akcja zbrojna bojowców PPS w rewolucji 1905.

1942 - W Kalkucie urodziła się Gayatri Chakravorty Spivak, indyjska teoretyczka i krytyczka kultury, inspirująca się dekonstrukcjonizmem, feminizmem, marksizmem i postkolonializmem

1944 - Urodził się Ivica Račan, założyciel i lider Socjaldemokratycznej Partii Chorwacji, premier Chorwacji w latach 2000-2003.

2008 - Wybory prezydenckie na Cyprze wygrał komunista Dimitris Christofias.

2008 - Raúl Castro zastąpił oficjalnie swego brata Fidela na stanowisku prezydenta Kuby.


?
Lewica.pl na Facebooku