Ta przemiana w sposobie sprawowania władzy grozi z kolei zepchnięciem świata w nową erę rywalizacji, konfrontacji i wojen. Władza została oczywiście skupiona wokół instytucji prezydenta (iście augustiańskie proporcje obecnej administracji każą z łezką w oku wspominać zimnowojenne, "imperialne" prezydentury jako zwykłe wprawki).
Nadmiar siły
Jej ramieniem wykonawczym jest potężna machina militarna, będąca już całkowicie w rękach prezydenta, odkąd Kongres zrzekł się konstytucyjnego prawa do ogłaszania wojny. Z kolei jej instrumentem politycznym jest Partia Republikańska. A środki jej utrzymania to pieniądze wielkich korporacji zalewające świat naszej polityki.
Strategia na arenie wewnętrznej sprowadza się do ograniczania swobód obywatelskich, poszerzania zakresu spraw chronionych tajemnicą państwową, stawiania na pierwszym miejscu interesów koncernów i zamożnych popleczników klasy rządzącej.
Społeczne poparcie dla obecnej prezydentury bierze się z fali strachu zrodzonej przez wydarzenia 11 września - strachu, dodajmy, zmanipulowanego tak, by rozszerzył się daleko poza swoje pierwotne obszary. Nadrzędnym zaś celem prezydenta, ledwo skrywanym pod sztandarami wojny z terroryzmem, jest akumulacja jeszcze większej władzy, czego najczystszym wyrazem są ambicje ogólnoświatowej hegemonii.
Nie ma rywala
Poddając analizie wydarzenia w Ameryce i za granicą, możemy prześledzić etapy umacniania się tej władzy. Po upadku ZSRR Stany Zjednoczone znalazły się w uprzywilejowanej pozycji, niemającej precedensu w dziejach. Wydawało się to wprost idealną sytuacją dla amerykańskiej formy rządów - liberalnej demokracji. Ustrój gospodarczy USA był również przedmiotem podziwu. W poprzednich 20 latach wiele krajów na południu Europy, w Ameryce Łacińskiej i Azji z własnej woli wybrało dla siebie oba te systemy. Co jeszcze bardziej zdumiewające, większość ludzi właśnie wychodzących spod panowania systemu radzieckiego dokonywała tego samego wyboru. System ten bowiem nie tylko się rozpadł, ale też całkowicie zdyskredytował. Na horyzoncie nie widać było żadnego rywala Ameryki. Nawet jeśli ktoś nie wierzył w "koniec historii" ogłoszony przez Francisa Fukuyamę, miał wszelkie powody, by mieć nadzieję, iż ten trend się utrzyma. Świat konsensusu, a nie przymusu, wydawał się w zasięgu ręki.
Kto mógł wówczas przewidzieć, że ledwie dziesięć lat później Stany Zjednoczone sprzeniewierzą się swojej praworządnej, demokratycznej tradycji, za którą były tak podziwiane, i zechcą siłą narzucać swoją wolę przerażonemu, zjednoczonemu przeciwko nim światu?
Patrząc wstecz, mamy teraz jasność, iż jednym z ważnych źródeł problemu jest sam fakt istnienia niezwyciężonej machiny wojennej. W pewnym stopniu obecna nierównowaga wojskowa jest dziełem przypadku. Wielki kompleks militarny zbudowano w imię powstrzymania znaczących sił zbrojnych ZSRR. Kiedy Związek Radziecki zniknął jak zły sen, amerykański gigant pozostał jak samotna góra wyrastająca ponad świat. Ameryka lubi postrzegać siebie jako siłę nakierowaną na dobro. Ale jak to bywa z każdą niezrównoważoną i niepoddaną kontroli władzą, psuje ona jej posiadaczy - o czym dobrze wiedzieli choćby ojcowie założyciele naszego kraju.
W ostatnim dziesięcioleciu obserwowaliśmy ścieranie się arogancji władzy z respektowaniem opinii innych krajów i szukaniem wspólnego gruntu.
Polityczny egoizm
W przypadku pierwszej wojny w Zatoce Perskiej to Amerykanie dążyli do starcia, ale dzięki zręcznej dyplomacji udało się uzyskać wsparcie albo milczącą zgodę wielu krajów. Sam powód wojny - odparcie agresji na Kuwejt - zyskał szeroką akceptację. W Kosowie Amerykanie działali bez zgody ONZ, ale jednak nie tylko we własnym imieniu, lecz także NATO. Serbskie okrucieństwa wytworzyły z kolei raczej przychylny klimat dla interwencji. Punktem zwrotnym był oczywiście 11 września. Ale nawet wtedy Stany Zjednoczone uzyskały całkiem spore poparcie dla swojej pierwszej operacji "zmiany rządów", czyli obalenia afgańskich talibów; dla wielu ludzi był to akt samoobrony zaatakowanego państwa. Jednak w 2002 roku niespójności polityki lat 90. zostały rozstrzygnięte na korzyść monolitycznej, radykalnej polityki dominacji, zapewnionej dzięki jednostronnemu, uprzedzającemu użyciu siły i obalaniu obcych rządów. Im jaśniej administracja Busha artykułowała tę politykę, tym mocniej buntował się świat.
Seria wydarzeń na arenie wewnętrznej, która prowadziła w tym samym kierunku, zaczęła się od próby usunięcia z urzędu Billa Clintona - wtedy to Partia Republikańska nadużyła swojej liczebnej przewagi w Kongresie, aby unieszkodliwić prezydenta z partii przeciwnej. Próba spaliła na panewce, ale instytucjonalny nacisk, wręcz oblężenie głowy państwa trwało i znalazło swoją kolejną kulminację w sposobie rozstrzygnięcia wyborów w 2000 r. na Florydzie.
W tym wypadku władzy nadużyła instytucja sądowa - prezydent został wybrany nie drogą ogólnonarodowego głosowania, lecz poprzez decyzję Sądu Najwyższego. Republikanie w Kongresie dawali sędziom jasno do zrozumienia, że jeśli wyrok nie będzie po ich myśli, doprowadzą do kryzysu konstytucyjnego. Tak narodziła się nowa koncepcja demokracji: wolność to wasze prawo do popierania tego, czego chcemy my. Unilateralizm narodził się na Florydzie.
Z przyjaciela wróg
Tragedia Ameryki w epoce po zimnej wojnie polega na tym, że nie umieliśmy stawić czoła odpowiedzialności, jaką nałożyła na nas nasza własna potęga. Niektórzy, upojeni tą niebywałą mocą, zamarzyli o władzy nad światem. Inni - demokraci, Kongres, media - uchylili się od obowiązku kontroli i stworzenia przeciwwagi, przez co ludzie głodni władzy mogli działać bez przeszkód.
Rząd USA stanął w opozycji do zasad będących fundamentem tego państwa. Teraz to reszta świata musi bronić naszych dawnych pryncypiów. Francuzi okazali się lepszymi Amerykanami od nas. Ponieważ konstytucja pozostała na razie nietknięta, możemy wciąż odzyskać grunt. Na razie jednak musimy płacić cenę za własną słabość. Naruszony został ład międzynarodowy, od którego zależy wspólne dobro.
Walka o "wolność" za granicą zagraża wolności w kraju. Wojna mająca odebrać Irakowi broń masowego rażenia spowodowała jej dalsze rozprzestrzenienie - w Korei Północnej i Iranie. Dawni przyjaciele Ameryki stali się naszymi rywalami bądź wrogami. Stany Zjednoczone zapewne zwyciężą z Irakiem, ale już przegrały ze światem.
Jonathan Schell
Autor jest znanym lewicowym publicystą amerykańskim, autorem wielu książek na tematy geopolityczne. Współpracuje m.in. z "The Nation" i z "Foreign Affairs".
Polskie tłumaczenie tekstu ukazało się w tygodniku Forum.