Polityka zagraniczna tzw. III RP, nad którą, zgodnie z cichym porozumieniem wszystkich najważniejszych sił politycznych w naszym kraju, już od ponad dziesięciolecia spoczywa zasłona milczenia, nigdy nie prezentowała się tak odrażająco, jak w okresie rządów obecnej koalicji. W trakcie bieżącej kadencji duetu Miller-Cimoszewicz polska dyplomacja zrobiła niemal wszystko, żeby ostatecznie skompromitować imię naszego kraju wszędzie tam, gdzie jeszcze było to do wykonania. Żenujące kreacje odgrywane ostatnio w farsie zatytułowanej "Obrona traktatu z Nicei" mogłyby się wielu wydawać szczytem bezguścia, jednak wiedza o nieograniczonych w tej dziedzinie możliwościach sterników polskiej polityki nie pozwala na jakiekolwiek autorytatywne orzeczenia o sięgnięciu absolutnego dna.
Pomysł, aby w sytuacji, gdy cały świat, łącznie nawet z poważną częścią brytyjskiej i amerykańskiej opinii publicznej, głośno już zastanawia się, jak zachowując resztki honoru wybrnąć z haniebnej irackiej awantury, jechać w rocznicę własnego narodowego święta do serca okupowanego kraju i wygłaszać tam buńczuczne filipiki na temat swojej misji cywilizacyjnej może zrodzić się wyłącznie w umysłach, dla których nie tylko poczucie przyzwoitości, ale przede wszystkim poczucie rzeczywistości stało się już terminem o czysto abstrakcyjnym charakterze. W obliczu militarno-politycznej katastrofy, której symptomów na ziemi irackiej trudno już nie zauważać, decyzja o publicznym potwierdzaniu swojej determinacji w kontynuowaniu akcji eksterminacyjnej wobec społeczeństwa żyjącego na odległych, pustynnych terenach świadczy już wyłącznie o całkowitej utracie resztek instynktu samozachowawczego wśród reprezentantów ekipy rządzącej krajem, którego ponad 80% populacji uważa, iż zaangażowanie się w okupację ziem stanowiących kolebkę naszej cywilizacji było decyzją niesłuszną.
Kabotyńskie gesty w rodzaju uświęcania minutą ciszy pamięci zabitego przez irackich partyzantów oficera armii okupacyjnej potwierdzają jedynie od dość dawna oczywistą tezę, iż w przypadku zarówno przedstawicieli rządu RP, jak i samego jej prezydenta, poziom cynizmu i instrumentalności prowadzonej polityki krańcowej wasalizacji Warszawy wobec Waszyngtonu sięgnął niespotykanych chyba nigdy w historii Polski granic. Być może, w szczytowym okresie stalinizacji, zdarzały się w naszym kraju ekscesy poszczególnych nadgorliwych dziennikarzy bądź propagandzistów, którzy w świętym zapale usiłowali swoją wiernością wobec ZSRR przelicytować swych moskiewskich mocodawców. Nawet jednak wtedy oficjalne władze PRL starały się w miarę możliwości zachowywać resztki międzynarodowej podmiotowości i kiedy tylko było to możliwe, sugerować dyplomacjom innych krajów, że inne rozkładanie akcentów w oficjalnych wystąpieniach to nie tylko zabieg natury czysto stylistycznej.
Dzisiejsi włodarze naszej dyplomacji bez cienia zażenowania intonują najbardziej krwiożercze zaśpiewy teksańskich imperialistów i z całą mocą demonstrują swą kompletną dezynwolturę choćby wobec coraz większych rozdźwięków pojawiających się na linii Waszyngton-Londyn, o oficjalnym stanowisku najważniejszych państw Unii Europejskiej już nie wspominając.
W tej sytuacji zwykły obywatel naszego kraju znajduje się w położeniu trudnym do pozazdroszczenia. Gdziekolwiek bowiem się pojawi, nie pozostaje mu nic innego jak albo, wbrew własnemu sumieniu, próbować bronić aberracyjnej i zbrodniczej polityki własnego rządu, albo też, z niezbyt dużym poczuciem psychicznego komfortu, dystansować się od niej nadmieniając, że polska dyplomacja nie reprezentuje przekonań społeczeństwa, którego uzurpuje się być przedstawicielem. W tym drugim jednak przypadku natychmiast pojawia się nieodparta refleksja, że historia europejskich (choć nie tylko) państw i społeczeństw wypracowała w długim procesie swego biegu kilka standardowych, uznanych za uprawnione przez najwybitniejszych przedstawicieli naszej tradycji intelektualnej, procedur, które należy uruchomić w momencie, gdy rozziew między nastrojami społecznymi a polityką władz zaczyna być trudny do wytrzymania. Jeśli bowiem, wbrew przekonaniom i interesom większości obywateli, władze danego kraju prowadzą działalność stojącą w jawnej z nimi sprzeczności, wówczas społeczeństwo ma nie tylko prawo, ale, jak niektórzy twierdzą, również obowiązek, czynnie przeciwstawić się tej sytuacji i używszy wszelkich dostępnych środków, doprowadzić do zmiany istniejącej sytuacji. W takim przypadku bowiem, tracą ważność wszelkie odwołania do prawno-konstytucyjnego porządku, którego odwołująca się do założenia umowy społecznej podstawa legitymizacyjna zostaje jednostronnie wypowiedziana właśnie przez naruszający ją jawnie rząd, który od tego momentu, przestaje być faktycznie czyimkolwiek reprezentantem.
Wobec kryzysu zasady reprezentacji, w świetle faktów potwierdzających, iż rząd danego kraju działa w niezgodzie z prawem międzynarodowym, jego obywatele muszą wszak zdawać sobie sprawę, że formuła odwołująca się do "posłuszeństwa wobec organów władzy" nie zwalnia z indywidualnej odpowiedzialności za czyny dokonywane w niezgodzie z obowiązującym prawem międzynarodowym i zasadami pokojowego współżycia między państwami. Nie istnieje bowiem nic takiego, jak "zbiorowa nieodpowiedzialność" wobec aktów barbarzyństwa dokonywanych w imieniu konkretnej wspólnoty państwowej. Pamiętajmy, że nie tylko poeci spisują wszak czyny i rozmowy.
Tomasz Rafał Wiśniewski
Artykuł pochodzi z Nowego Tygodnika Popularnego