Bricmont: Ruch antywojenny - przegraliśmy

[2005-09-06 18:19:06]

"Okrucieństwa popełnione przez zrewoltowanych Sipajów w Indiach są przerażające, obrzydliwe, niewysłowione. Ale można się ich spodziewać po zbrojnych buntach narodowych, rasowych czy religijnych. Takie same miała w zwyczaju oklaskiwać czcigodna Anglia, gdy były popełniane przez Wandejczyków na "Niebieskich", przez hiszpańskich partyzantów na niewiernych Francuzach, przez Serbów na niemieckich i węgierskich sąsiadach, przez Chorwatów na buntownikach wiedeńskich, przez gwardię Cavaignaca albo przez Bonapartego na synach i córkach francuskich proletariuszy. Jak niegodziwe byłoby zachowanie się Sipajów odbija ono tylko, w skoncentrowanej formie, zachowanie się Anglii w Indiach." Karol Marks

Są rzeczy, które łatwiej zacząć niż skończyć - jak historia miłosna, jedzenie orzeszków pistacjowych czy wojna. Właśnie tę ostatnią rzecz odkrywają dziś Amerykanie w Iraku. Ta sytuacja z pewnością wzbudzi dyskusje w ruchu antywojennym.

Wśród organizacji przeciwnych tej wojnie dominują dwie tendencje, większościowa i mniejszościowa. W 1991 większość popierała embargo wobec Iraku jako alternatywę wobec wojny. Mniejszość widziała w tym zwykłe przygotowania do niej i była im przeciwna. Po umowie z Oslo (początek tzw. procesu pokojowego między Palestyńczykami a Izraelczykami) większość klaskała, a mniejszość widziała w niej zapowiedź niczego nie rozwiązującej bantustanizacji. W czasie wojny NATO przeciw Jugosławii i później w Afganistanie większość zajęła stanowisko typu „ani-ani”: ani NATO ani Milosevic, ni Bush ni Talibowie.

Jeśli chodzi o Irak, większość poparła inspekcje ONZ, znów jako alternatywę wobec wojny, a mniejszość dostrzegała w tym tylko psychologiczne przygotowania do agresji (…). W aktualnej sytuacji większość zwróci się do ONZ bądź Europy, by bardziej zaangażowały się w „odbudowę” Iraku, a mniejszość będzie żądać bezwarunkowego wycofania wojsk okupacyjnych.

Chciałbym przedstawić w tym artykule pogląd, że stanowisko większościowe jest bardzo słabe intelektualnie, a jego siła wywodzi się głównie z poparcia udzielanego mu przez duże aparaty polityczne (socjaldemokraci, Zieloni i nawet komuniści). Z powodu tej instytucjonalnej siły większość może uniknąć debaty z ludźmi z mniejszości traktując ich jako prostaków, wyznawców prymitywnego antyamerykanizmu (jeśli nie antysemityzmu), bądź oskarżając ich o bycie „pro-X” (gdzie X=Milosevic, Saddam Hussajn, czy Talibowie itd.)

Żeby zilustrować błąd tendencji większościowej zacznijmy od sloganu „ani-ani”: teraz gdy Milosevic jest w Hadze, a Talibowie i Saddam Hussajn obaleni, czy zwolennicy tego hasła mogliby wytłumaczyć w jaki mianowicie sposób mają zamiar pozbyć się drugiej części „ani” - Busha i NATO? Oczywiście to niemożliwe i oni to doskonale wiedzą. To właśnie tu jest problem. Nie da się porównać kraju, gdzie żyje 4 procent ludzkości i którego przywódcy otwarcie deklarują, że ten nowy wiek będzie planetarnie „amerykański” z brutalnymi reżimami (choć istnieją między nimi różnice), których działanie w czasie i przestrzeni jest bardzo ograniczone.

Przede wszystkim jednak dyskurs większościowy zbyt łatwo poddaje się dominującej ideologii naszych czasów. Ogranicza się ona do kilku podstawowych idei: upadek ZSRR pokazuje wyższość naszego systemu, opartego na demokracji, poszanowaniu praw człowieka i wolnym rynku. Problemem jest wprowadzenie tego systemu tam, gdzie jeszcze nie panuje, dlatego użycie siły jest czasem konieczne. To tu to tam pojawiają się nowi Hitlerzy, którzy chcą masakrować nowych Żydów - mieszkańców Kosowa, Kurdów, afgańskie kobiety itd. Ci, którzy sprzeciwiają się ingerencji humanitarnej to "zwolennicy Monachium" sprzed wojny. Zamykają oczy na "islamski faszyzm" i odmawiają udzielenia pomocy "ofiarom".

Nurt większościowy generalnie akceptuje to rozumowanie, choć nie koniecznie jego konkluzję (dotyczącą użycia siły). Mniejszość opiera swoje poglądy na zupełnie innej wizji świata i jego historii. "Nasz" system nie jest oparty tylko - albo nawet głównie - na "demokracji, prawach człowieka i wolnym rynku", ale na długim okresie nierównych stosunków z owym wielkim rezerwuarem surowców i darmowej lub bardzo taniej siły roboczej, który dziś nazywa się Trzecim Światem. Nikt nie może stwierdzić czym byłby nasz system (ni zresztą jak mogłaby rozwinąć się reszta świata) bez handlu niewolnikami, podboju Ameryk i ich rabunku (tak jak Afryki i Indii), bez wojen opiumowych, nieprzerwanego strumienia taniej ropy w XX wieku, albo przejmowania podstawowych środków utrzymania zwanego skromnie "obsługą długów".

Z bronionego tu punktu widzenia największy postęp XX wieku przyniosła porażka mocarstw europejskich w walce przeciw kolonializmowi. Pozwoliło to uwolnić setki milionów mężczyzn i kobiet z jednej z najbardziej ekstremalnych form rasizmu, wykorzystywania i tyranii. To wyzwolenie było jednak tylko częściowe, gdyż system kolonialny został zastąpiony przez system neokolonialny, który utrwalił mniej czy bardziej nierówne stosunki gospodarcze przekazując zadania represji rządom formalnie autonomicznym. Można założyć, że przedmiotem najważniejszych konfliktów nowego wieku będzie rozbicie systemu neokolonialnego. W krajach Ameryki Łacińskiej i w tym co najlepsze w ruchu alterglobalistycznym, można dostrzec zapowiedź tej walki.

Dostrzeżenie bezpośredniego związku między aktualnymi wojnami a systemami kolonialnym i neokolonialnym jest dość łatwe. Utworzenie Izraela było możliwe tylko jako przedłużenie okupacji brytyjskiej Palestyny po upadku imperium tureckiego. Utworzenie "niezależnego" (od świata arabskiego, bo nie od nas) Kuwejtu jest tak samo związane z obecnością imperium brytyjskiego w regionie. Baasistowskie rządy w Iraku wyłoniły się z buntu przeciwko monarchii, która służyła temu imperium jako "arabska fasada" (określenie własne lorda Curzona). Reżim irański wyłonił się z rewolty przeciw reżimowi szacha ustanowionemu przez Stany Zjednoczone w 1953, po przewróceniu rządu Mossadegha, który miał zły pomysł nacjonalizacji ropy. Poparcie dla Saddama Hussajna w latach osiemdziesiątych było motywowane "powstrzymywaniem" rewolucji irańskiej. Tzw. Al Kaida wywodzi się z zainspirowanej przez Amerykanów walki przeciw stosunkowo świeckiemu, ale bliskiemu ZSRR, reżimowi w Afganistanie. Krótko mówiąc - gdzie nie spojrzeć - odnajdujemy wczorajsze interwencje (wszystkie oczywiście usprawiedliwiane najszlachetniejszymi intencjami), które stały się zarzewiami dzisiejszych wojen.

Wróćmy do obecnej sytuacji w Iraku i stanowiska ruchów antywojennych. Trzeba przede wszystkim zdać sobie sprawę, że Stany Zjednoczone nie wyjdą z Iraku, chyba, że zostaną stamtąd usunięte militarnie, co zabierze dużo czasu (i istnień ludzkich). Z politycznego punktu widzenia nie mogą sobie pozwolić na stratę twarzy w konflikcie, w który tak się zaangażowały. Nie mogą wyjść dopóki nie pozostawią za sobą "zaprzyjaźnionego" reżimu. Problem polega na tym, że mają niewielu realnych sojuszników w świecie arabskim: kilka środowisk biznesowych i paru feudalnych przywódców. Ani siły laickie, które zawsze zajmowały stanowisko antyimperialistyczne, ani - co stanowi nowość - środowiska religijne, nie stanęły po ich stronie.

Przyszłość pokaże czy Amerykanom uda się zrealizować ich projekt irakizacji wojny, tj. zwalczania ruchu oporu rękami Irakijczyków. To jednak rzecz mało pewna. Równie mało prawdopodobne, że da się ją osiągnąć środkami demokratycznymi, z poszanowaniem praw człowieka. Nie ma wątpliwości, że przez lata będziemy mieć do czynienia z rodzajem gigantycznego Libanu czy olbrzymiej Palestyny. Ciekawe jaką postawę przyjmą intelektualiści zachodni, którzy latami wymachiwali sztandarem praw człowieka przeciw socjalistycznym czy narodowym reżimom Trzeciego Świata.

Można łatwo przewidzieć, że ci intelektualiści skupią się nie na okupacji i jej nielegalnym charakterze, ale na metodach stosowanych przez ruch oporu. Potępienie tych metod stanie się osią ich dyskursu. Oburzą ich zamachy samobójcze i ataki na cywilów, będą żądać by ci, którzy krytykują tę wojnę przede wszystkim "jednoznacznie potępili" te metody. Ale, jak przypomina zacytowany na początku tekst Marksa, selektywne oburzenie "barbarzyństwem" to nic nowego pod słońcem.

Afgańscy mudżahedini za czasów ZSRR nie stosowali metod szczególnie delikatnych, a jednak byli oklaskiwani przez "czcigodną Anglię" i przede wszystkim przez Stany Zjednoczone. Można odwracać kota ogonem ile się chce, ale faktem pozostaje, że dużo więcej zabitych, w tym cywilów, jest po stronie Afgańczyków i Palestyńczyków niż Amerykanów i Izraelczyków. Co do kwestii czy w tym czy innym zamachu śmierć cywilów była intencjonalna czy nie, czas zwrócić uwagę, że wojny, okupacje i embarga są jak najbardziej intencjonalne, a ich konsekwencje znakomicie przewidywalne.

Trzeba zresztą podkreślić, że miliony ludzi, które na całym świecie sprzeciwiały się tej wojnie, robiły to środkami pokojowymi i demokratycznymi: petycje, manifestacje itd. Śmiano się im w twarz: co za banda naiwniaków! Nawet europejskie rządy (Francja, Niemcy), które dały Stanom Zjednoczonym przyjacielską radę, zostały potraktowane z pogardą. To Stany Zjednoczone i ich admiratorzy pośród europejskiej inteligencji i prasy wybrali drogę walki zbrojnej. Lepiej niech teraz nie narzekają na zbrojny opór i jego formy.

Kiedy Amerykanie weszli do Bagdadu natychmiast pojawiło się pytanie „kto następny?”. Syria, Iran, Kuba? Jedną z pierwszych zasług irackiego ruchu oporu było opóźnienie tych planów, unieruchomienie dużej części armii amerykańskiej. Trudno powiedzieć jak długo ten ruch wytrwa. W przeciwieństwie do popularnego obrazu wojny w Wietnamie większość ludowych ruchów wyzwoleńczych - od Komuny Paryskiej po Amerykę Środkową lat osiemdziesiątych - zmiażdżono. Ale jeśli opór trwa, może zmienić twarz świata. Może dać nadzieję światu arabskiemu, której tak bardzo potrzebuje po wszystkich porażkach i upokorzeniach ze strony Izraela i Stanów Zjednoczonych. Co ważniejsze, może też zakwestionować niezwyciężoność Stanów Zjednoczonych, szczególnie w Ameryce Łacińskiej.

Porządek świata nie opiera się na sprawiedliwości i prawach człowieka, ale na po stokroć powtarzanym, historycznym przekonaniu, że uciskani mogą sobie buntować się, ile chcą, a i tak w końcu przegrają. Dzięki temu uważa się za całkowicie naturalne (chyba, że ofiary protestują), że Boliwia bardzo tanio dostarcza energii do Kalifornii (wcześniej przecież tak samo „dostarczała” srebro i cynę Zachodowi). Porównanie między tymi krajami pokazuje przecież w sposób oczywisty, że to Boliwia powinna utrzymywać poziom życia w Kalifornii. Destabilizacja, nawet przejściowa, ramienia zbrojnego tego „porządku” miałaby nadzwyczajny efekt symboliczny. Ponadto wszystkie kłamstwa, które służyły przygotowaniom wojny w Iraku, były służalczo powtarzane przez dominujące media (przynajmniej w Stanach Zjednoczonych i u ich sojuszników), co przyczyni się, choćby po części, do utraty ich wiarygodności.

Niektórzy zobaczą w tym, co napisałem poparcie dla terroryzmu, inni znowu przyklasną i wezwą do poparcia irackiego ruchu oporu. Jeśli chodzi o mnie, w retoryce poparcia dla X (Saddama, ruchu oporu itd.) widzę sporo mitologii. My (przeciwnicy wojny) nie mamy ni broni ni pieniędzy. Jeśli są ludzie gotowi walczyć bądź bezpośrednio pomóc irackiemu ruchowi oporu, to ich wybór, powinni trzeźwo ocenić naturę sił, które rzeczywiście popierają (choćby po to by uniknąć tragicznych rozczarowań jak to bywało w przeszłości). Ale dla większości, która tu zostanie, pozostaje postawa skromniejsza. Nie możemy rozwiązać wszystkich problemów świata. Ruch antywojenny powinien zresztą pogodzić się ze swoją porażką. Kompletnie nic się nam nie udało: nie powstrzymaliśmy oszalałej przemocy Stanów Zjednoczonych. W konsekwencji jesteśmy w zbyt kiepskim położeniu, by dawać lekcje humanizmu Irakijczykom, którzy muszą - z powodu naszej porażki - masowo oddawać życie za wyzwolenie swego kraju.

Od czasów konfliktu między Stalinem i Trockim lewicowi, zachodni intelektualiści spędzili wiele czasu na dysputach, kogo mieliby popierać w dalekich i dawnych konfliktach, na które nie mieli żadnego wpływu. Jakiś cynik mógłby sugerować, że te debaty pomogły im może rozwinąć erudycję historyczną, ale odcięły od ludzi, wśród których żyją, gdzie ich działanie mogłoby mieć rzeczywisty skutek. Tak czy inaczej powinniśmy, zamiast myśleć o afektywnym poparciu tego czy tamtego, działać tam, gdzie to może mieć jakiś efekt: w naszych społeczeństwach, w rządach.

W tej chwili należy zrobić wszystko, by - nawet pośrednio - nie wspierać okupacji. Żadnej pomocy dla tego, co mogłoby ją utrwalać: ni materialnej, ni symbolicznej, ani innej, nawet pod pretekstem "odbudowy". Zresztą rząd amerykański nie potrzebuje obcych wojsk ze względów militarnych, ale żeby móc przed swoją opinią publiczną utrzymywać, że stoi na czele szerokiej koalicji. Trzeba tę iluzję rozwiać i przygotować się do czasów po Bushu. Ci, których można nazwać inteligentnymi imperialistami, jak na przykład "finansista i filantrop" George Soros, ale i spora część amerykańskich elit, zrobią co się da by pozbyć się prezydenta, który zbyt skutecznie przyczynił się do mobilizacji opinii światowej przeciw Stanom Zjednoczonym. Demokraci, tacy jak Clinton czy Carter, o wiele bardziej nadają się do powiewania sztandarem "wielostronności" (oczywiście bez pytania co na to mieszkańcy Azji, Afryki czy Ameryki Łacińskiej), by z poparciem socjaldemokracji (i na dodatek Zielonych) budować imperialne kondominium euro-amerykańskie.

Głębiej i na dłużej, szczególnie w krajach niebezpośrednio zaangażowanych w tę wojnę, powinniśmy pracować intelektualnie, oddziaływać na kulturę, by radykalnie zmienić perspektywę dominującą w stosunkach "Północ-Południe". Podstawowym problemem nie są (nawet jeśli istnieją) złośliwi dyktatorzy czy fanatycy religijni przeciwni "Zachodowi", ale wieki niesprawiedliwych stosunków, które wcale nie zniknęły, tylko pozostają podstawą porządku gospodarczego, którego nie da się moralnie obronić i który być może niedługo straci stabilność.

Ten punkt widzenia może wydać się "radykalny" i "mniejszościowy", ale tylko gdy ograniczymy się do społeczeństw zachodnich. W szerokim świecie nie ma w nim nic szokującego, i przede wszystkim w świecie arabskim, gdzie polityka Stanów Zjednoczonych osiąga stalinowskie wyniki, ale wbrew opinii publicznej. Jest sporo rzeczy do zrobienia z tym porządkiem: zredukować długi, walczyć z nierównymi umowami gospodarczymi, ograniczyć marnotrawstwo, otworzyć granice dla uchodźców.

Jeśli się najpierw za to weźmiemy, przyczynimy się do realizacji skromnego życzenia, wyrażonego przez Bertranda Russela, który "aby zminimalizować przelew krwi i zatrzymać maksimum tego co najwartościowsze w cywilizacji zachodniej" miał nadzieję na "nieco umiarkowania i ludzkich uczuć ze strony tych na świecie, którzy korzystają z niesprawiedliwych przywilejów".

Jean Bricmont
Tłumaczenie: Jerzy Szygiel


10 marca 2005

Jean Bricmont, działacz pokojowy, współpracownik Noama Chomsky’ego, profesor Uniwersytetu w Louvain. Tekst ukazał się na stronie legrandsoir.info pod tytułem "L’espoir change-t-il de camp?"

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


26 listopada:

1942 - W Bihaciu w Bośni z inicjatywy komunistów powstała Antyfaszystowska Rada Wyzwolenia Narodowego Jugosławii (AVNOJ).

1968 - Na wniosek Polski, Konwencja ONZ wykluczyła przedawnienie zbrodni wojennych.

1968 - W Berlinie zmarł Arnold Zweig, niemiecki pisarz pochodzenia żydowskiego, socjalista, pacyfista.

1989 - Założono Bułgarską Partię Socjaldemokratyczną.

2006 - Rafael Correa zwyciężył w II turze wyborów prezydenckich w Ekwadorze.

2015 - António Costa (Partia Socjalistyczna) został premierem Portugalii.


?
Lewica.pl na Facebooku