Zadziwiające, iż zdecydowana większość tych prawicowych w istocie kandydatów - poza Januszem Korwinem-Mikke, który nigdy hipokrytą nie był - pochyla się z troską nad losem grup poszkodowanych. Prowadzący w sondażach Donald Tusk prezentując się na tle Stoczni Gdańskiej, ubolewa nad niesprawiedliwością, która sprawiła, iż jego matka po przepracowaniu kilkudziesięciu lat w szpitalu dostała niewielką emeryturę, zaś członek władz jakiejś spółki zgarnie grube setki tysięcy za miesiąc pracy zaledwie. Lech Kaczyński pozuje na obrońcę resztek socjalu, a np. egzotyczni Stan Tymiński i Liwiusz Iliasz psioczą na "układy" i winią je za powszechną nędzę polskiego społeczeństwa. Nawet Henryka Bochniarz, szefowa jednego ze skrajnie neoliberalnych stowarzyszeń kapitalistów, proponuje "pakt dla pracy". I tak dalej.
Z tego grona zbytnio nie wyróżnia się i Marek Borowski, który w ostatnim czasie sięgnął do prospołecznej retoryki. W spotach wyborczych np. przypomina swoje spotkanie z górnikami walczącymi o zachowanie rent. Borowski upomina się o wykluczonych. Zakłada symbolicznie czerwoną (!) bransoletkę z plastiku, świadczącą o pamięci o tych, którym się nie udało. Jeszcze niedawno taki nie był. Marek Borowski uchodzi dziś za jedynego lewicowego kandydata w wyborach prezydenckich.
Borowski do niedawna należał do liberalnego skrzydła w SLD. Liberalnego ekonomicznie, a nie obyczajowo. Wywodzi się on z PZPR, SdRP i SLD, zaś jego obecna partia przyjęła nazwę socjaldemokracji, co formalnie sytuuje ją po lewej stronie sceny politycznej. Nie w samozwańczo nadawanych sobie etykietach jednak rzecz, lecz w tym, czyje interesy się reprezentuje i broni obiektywnie. Użalać się nad biednymi może Kościół, chadecy i znudzone żony biznesmenów na balach charytatywnych. Prawdziwej lewicy litość nie uchodzi.
Lewica broni interesów świata pracy oraz wykluczonych i dyskryminowanych grup społecznych nie na skutek swojej wrażliwości, lecz świadomych i więcej mających związków z rozumem niźli z sercem analiz. Ze świadomością i konsekwentnie a nie pod wpływem kapryśnych porywów oburzenia panującą wokół nędzą. Porywy raz ją dostrzegają, innym razem -usprawiedliwiają. Prawdziwa lewica kaprysom się nie poddaje i zamiast urągać na przejawy, stara się poznać i zwalczać przyczyny. Lewica nie żebra u kapitalistów, nie broni ich i nie usprawiedliwia. Lewica walczy z tymi, którzy śmią czerpać korzyści z wyzysku.
Lewica powinna wiedzieć, co to znaczy "wyzysk" - nie w potocznym rozumieniu skrajnego wyzyskiwania pracowników w hipermarketach, lecz jako termin z ekonomii. Nie musi znać Marksa, choć byłoby to wskazane. Wystarczy poczytać tak modnego dziś Adama Smitha i jego analizy źródeł dochodu i optymistycznych przewidywań, które się nie sprawdziły - choć działacze SLD i SdPl zachowują się, jakby się sprawdziły - i przez co Marks z nim polemizował.
Lewica powinna też wiedzieć, co oznacza termin "wartość dodatkowa", jak powstaje i na co być wyczulonym, np. podczas kolejnej zmiany kodeksu pracy. Powinna być uważna przy problemach czasu pracy, wynagrodzenia, umów o pracę, warunków, nadgodzin czy działalności związkowej.
Natomiast establishmentowa lewica powinna w dodatku wiedzieć, że skoro zdecydowała się współuczestniczyć - z różnych powodów - w budowaniu kapitalizmu, to przyjęła tym samym "z dobrodziejstwem inwentarza" jaskrawość konfliktu klasowego, z którym ustrój ten jest nierozerwalnie związany. Bez względu na socjotechniki i słowne zaklęcia usiłujące go przesłonić. Jeśli jej przedstawiciele tego nie wiedzieli, to są głupi. Jeśli wiedzieli - zasłużyli na szafot.
Prawdziwa lewica nie kalkuluje jak bankier. Lewica walczy jak robotnik.
Marek Borowski jest bez wątpienia człowiekiem niezwykle inteligentnym, co jest rzadką cechą wśród polityków. Może dlatego Borowski kalkuluje, a nie walczy. Uchodzi dziś za jedynego kandydata lewicy, jaki pozostał na placu boju o urząd prezydencki, mimo iż z wymienionych wyżej warunków nie spełnia ani jednego. Dlaczego Borowski jest dziś uważany za jedynego kandydata lewicy na prezydenta?
Do czasu zarejestrowania list z wymaganym poparciem, za kandydatów lewicy uchodzili przede wszystkim Włodzimierz Cimoszewicz (kojarzony z SLD) i właśnie Marek Borowski (popierany przez SdPl - uchodźców z SLD). Była nią też prof. Maria Szyszkowska, senatorka SLD, a ostatnio - niezależna kandydatka wspierana przez różne grupy: antyklerykałów, gejów i lesbijki, radykalną lewicę. Praktycznie nie można było spotkać opinii, że lewicowym kandydatem jest też przewodniczący Wolnego Związku Zawodowego Sierpień 80 i twórca Polskiej Partii Pracy, Daniel Podrzycki.
Do niedawna więc bilans lewicowych kandydatów na prezydenta sprowadzał się do liczby 2(2), gdzie (2) oznaczało "ukrytych" lewicowców - Szyszkowską i Podrzyckiego. Z tej całej czwórki wyłącznie Podrzycki był autentycznie i na wskroś lewicowy, zarówno w swoim programie wyborczym - społecznym i politycznym - jak też doświadczeniu i postawie życiowej. Może dlatego był on przemilczany najbardziej ze wszystkich. Co stało się z pozostała trójką kandydatów, że dziś to Borowski pełni honory "człowieka lewicy"?
Najpierw odpadła prof. Szyszkowska. Była ona początkowo nadzieją i rozczarowanych SLD, i nie łudzących się wobec "borówek" lewicowców. Jako konsekwentna reprezentantka obyczajowej lewicy, obrończyni dyskryminowanych i zagrożonych przez prawicę grup społecznych. Nie marksistka, żadna bojowniczka robotnicza czy związkowa. Kantystka, nie wstydząca się Polski Ludowej i, co więcej, z dumą używającą słowa "socjalizm". Po prostu - jedna z nielicznych mających odwagę postawić się Kościołowi i klerykalizacji życia publicznego. Maria Szyszkowska skończyła kampanię w przedbiegach, gdyż zabrakło jej niecałe 3 tys. podpisów poparcia, by zarejestrować swoją kandydaturę do najbardziej prestiżowego fotela w państwie. Ostatecznie startowała jako kandydatka do Sejmu z list Polskiej Partii Pracy.
Po kilku tygodniach z placu boju zszedł był Włodzimierz Cimoszewicz. Swoją rezygnację z wyścigu - mimo stosunkowo dobrych notowań sondażowych i nadziei na drugą turę - ogłosił niespodziwanie dla wielu. Oficjalnie mówił o nagonce nie do zniesienia, jaka dotknęła nie tylko jego samego, ale i jego rodzinę. Polityk ten, obecny na scenie od początków III RP i pełniący w niej latami przecież wiele innych - związanych z większą odpowiedzialnością - funkcji niż przypadają Prezydentowi RP, "nagle" załamał się brudną kampanią wyborczą prawicy. Jakby tzw. prawica prowadziła kiedykolwiek "czystą" kampanię, konkurując w wyborach z tzw. lewicą.
Trzecim, i OSTATNIM, konkurentem Borowskiego do zaszczytnego tytułu bycia "jedynym kandydatem lewicy" w wyborach prezydenckich pozostał więc Daniel Podrzycki. Do pewnego momentu milczano o Podrzyckim i Polskiej Partii Pracy. Media, choć zapraszane, nie przychodziły na konferencje prasowe: ani związku zawodowego, ani partii, ani jej kandydata. Wolały Tymińskiego, Iliasza i Bubla. Wolały Bochniarz, choć mniej miała poparcia, za to gotówki znacznie więcej. Daniel Podrzycki od początku był jedynym autentycznym lewicowcem, który ubiegał się o funkcję prezydenta. Przy czym jego celem był nie urząd, a możliwość głośnego - wreszcie - powiedzenia o problemach, które również się przemilcza. Dlatego stał się nadzieją tych wszystkich, dla których lewicowość nie ogranicza się do trzymanej w szufladzie legitymacji PZPR, do której wstąpiło się nie z pobudek ideologicznych, lecz pragmatycznych. Może również dlatego stał się niewygodny i niebezpieczny dla tych, którzy odrodzenia prawdziwej lewicy się boją.
Oto jednak nagle Daniela Podrzyckiego zaczęto powszechnie określać mianem "człowieka lewicy". Po jego śmierci. Gdy przestał być niebezpieczny. Ale pozostał Sierpień 80 i Polska Partia Pracy, która sztandarów nie zwija i której nowy przewodniczący zapowiedział, iż będą realizować program i przesłanie Podrzyckiego.
Marek Borowski nie jest zagrożeniem dla obecnego układu, panującego systemu i dla prawicy. Ale nawet jako "jedyny reprezentant lewicy" w wyborach prezydenckich, Borowski nie ma szans na zwycięstwo. Nawet w sytuacji, gdy wyborcy mogą mieć obawy przed wzięciem przez prawicę, z PO czy PiS, również tej funkcji w państwie. Autentyczna, pracownicza lewica widzi w Borowskim jedną z wielu twarzy neoliberalizmu i nie odda na niego głosu. Lewica obyczajowa pamięta zapewne, że jako marszałek sejmu blokował on poddanie pod obrady takich projektów ustaw, jak liberalizacja prawa antyaborcyjnego czy zalegalizowanie związków partnerskich. Działacze i zwolennicy SLD obwiniają lidera SdPl o rozbicie lewicy. Nawet we własnym ugrupowaniu jest on krytykowany za zły wynik w wyborach parlamentarnych. Liberałowie mają już swojego kandydata i ma on znacznie większe szanse na prezydenturę niż Borowski, więc swoich głosów nie będą marnować. Wyborcy o poglądach prawicowych z oczywistych względów nie zagłosują na szefa SdPl.
Pewnie część liberalnej lewicy zdecyduje się poprzeć Marka Borowskiego, choćby po to, by sprzeciwić się w ten sposób przygniatającemu zwycięstwu prawicy. Mimo nieśmiałego poparcia, jakie ostatnio wyraziło Borowskiemu kierownictwo SLD, a wcześniej prezydent Kwaśniewski, nie przypuszczam, by zdobył on liczący się wynik wyborczy. Zbyt wiele neoliberalnych kamieni uwiązał sobie wcześniej u szyi, by teraz pomogły mu takie koła ratunkowe. Większość osób sympatyzujących z szeroko rozumianą lewicą pozostanie więc w domu, w czym zresztą utwierdzają ich tylko wyniki kolejnych sondaży i propaganda, tworząca obraz, jakoby wybór był tylko między Tuskiem a Kaczyńskim. Jak ma się taki wybór, to faktycznie lepiej pozostać w domu lub oddać głos nieważny.
Nie zostanę w domu. Niska frekwencja powinna być ważnym sygnałem dla rządzących, ale zwykle użalają się nad nią socjologowie, zaś komentatorzy zbywają kilkoma dyżurnymi frazesami. Bojkotując wybory dajemy sygnał, że nie podoba nam się rzeczywistość i istniejący system, ale to i tak niczego rządzących nie uczy, a jest im wręcz na rękę.
Nie zagłosuję na "mniejsze zło" w postaci Borowskiego, bo programowo nie różni się on od Tuska, więc nie dam się wpuścić w borówki. Nie skreślę wszystkich. Oddam formalnie nieważny głos, ważny za to jako manifestacja. Oddam swój głos na kandydata, na którego chciałam głosować od początku. Na Daniela Podrzyckiego. Choćbym miała dopisać jego nazwisko do listy tych, którzy nie zasłużyli na mojej poparcie, ale mają farta i zostali wśród żywych.
Zagłosuję na Podrzyckiego, ponieważ jako jedyny działacz związkowy i polityczny dał mi, i wielu innym, wielką nadzieję na to, że można budować prawdziwą, konsekwentną, uczciwą i antykapitalistyczną lewicę. Czekaliśmy na kogoś takiego wiele lat i tej nadziei nic już nie zniszczy.
I taka lewica powstanie.
Magdalena Ostrowska