Strach i niechęć uzasadnia się zwykle konkurencją na rynku pracy. Po co nam imigranci, skoro bezrobocie sięga dwudziestu procent? Sytuacja nie jest jednak tak prosta, jak się wydaje. Gospodarcza działalność imigrantów jest częścią skomplikowanego systemu i nie da się jej ująć w prostą formułę „oni zabierają nam pracę”. Duża część imigrantów sama tworzy sobie miejsca pracy, a wręcz całe sektory, które bez nich nigdy by nie powstały i które potrzebują usług z zewnątrz. Dla przykładu prowadzone przez Wietnamczyków bary muszą się gdzieś zaopatrywać, więc wzmacniają popyt i tworzą miejsca pracy dla innych. Spójrzmy na rzecz od jeszcze innej strony: większość imigrantów chce osiedlić się w Polsce na stałe, więc nie tylko zarabia, ale także wydaje pieniądze. Skoro tak, tworzy zapotrzebowanie na różnego rodzaju usługi i produkty, a pieniądze, które zabiera z rynku, wracają tam ponownie, zwiększając popyt na towary i usługi. Wreszcie prace wykonywane przez imigrantów są z reguły źle płatne i uciążliwe, dlatego nie ma innych chętnych, którzy byliby gotowi się ich podjąć. Imigranci przejmują więc z jednej strony zawody, których nikt nie chce, z drugiej, tylko dzięki nim miejscowa społeczność może pozwolić sobie na pewne – inaczej trudno dostępne lub droższe – usługi.
Rola imigrantów w polskiej gospodarce czeka na solidną i wolną od uprzedzeń analizę. Ja chciałbym spojrzeć na sprawę imigrantów wydobywając zależność między ich rolą gospodarczą i statusem społecznym.
Na zachodzie Europy mieszka więcej imigrantów niż w Polsce, a związane z nimi zjawiska są intensywniejsze i wyraźniejsze. Fobie obywateli starej Unii Europejskiej wydają się nie mniejsze niż w naszym kraju. Obrona przed imigrantami jest jednym z nośnych haseł politycznych i znajduje posłuch u ludzi, którzy boją się bezrobocia. Często słyszy się o uszczelnianiu granic UE albo o zagrożeniach dla europejskiego rynku pracy, a ten i ów postuluje czasami, żeby odsyłać nielegalnych imigrantów czym prędzej do domu. A jednak usunięcie ich z Europy jest niemożliwe właśnie ze względów gospodarczych. W najbogatszych krajach Europy imigranci stanowią integralną część systemu gospodarczego.
Hiszpański dziennik El País zamieścił jakiś czas temu niezwykle pouczający artykuł (¿Qué pasaría si Madrid se quedara sin inmigrantes?; 06.02.2005). Autor zadał sobie trud i sprawdził, co by się stało, gdyby pewnej nocy zniknęli z Madrytu wszyscy bez wyjątku imigranci. Okazuje się, że miasto zostałoby całkowicie sparaliżowane. Rozpętałby się prawdziwy kataklizm porównywalny z klęskami żywiołowymi, którego pierwsze oznaki dałyby się zauważyć jeszcze w nocy, kiedy rozpoczynają pracę wielkie targi warzyw i ryb. Towar tylko w części dotarłby na miejsce i nie miałby go kto przeładować, bo tragarze to w znacznej części imigranci, wreszcie nie miałby go kto zawieźć do miasta. Mieszkańcy Madrytu wychodząc na poranne zakupy zorientowaliby się, że coś jest nie tak, jeszcze zanim dotarliby do sklepów. Miasto tonęłoby bowiem w śmieciach, których nie byłoby komu uprzątnąć. Firmy oczyszczania miasta zatrudniają przecież w ogromnej części imigrantów i to właśnie przy ciężkiej, ale niezbędnej pracy na ulicach. Ludzie wychodzący rano do pracy mieliby kłopot z wypiciem porannej kawy: bary byłyby w dużej części zamknięte z powodu braku personelu, a w tych otwartych panowałby nieopisany tłok. Około dziesiątej rano paraliż objąłby firmy budowlane. Ogromna część robotników niewykwalifikowanych nie stawiłaby się do pracy, a bez nich nic nie dałoby się zrobić. Menedżerowie, którzy próbowaliby szybko znaleźć nowych ludzi, napotkaliby jednak na poważny kłopot: poczta kurierska prawie przestała działać, bo gońcami są głównie imigranci. Szybkie przesłanie dokumentów z jednego końca miasta na drugi stałoby się niezmiernie trudne. Sami menedżerowie i urzędnicy nie mieliby zresztą głowy do zajmowania się interesami firmy, bo albo nie dotarliby do pracy, albo myśleli o dzieciach, które zostały w domu bez opieki. Opiekunki domowe i gosposie to w przeważającej części imigrantki. Jeżeli po tym pełnym wrażeń dniu, mimo nie dającego się opanować chaosu, ktoś chciałby wieczorem omówić wrażenia z przyjaciółmi przy butelce wina, to restauracje i bary też zastałby zamknięte, chyba że do stołu podawałby sam szef. Kelnerzy zniknęli razem z tragarzami, pracownikami służb oczyszczania miasta, robotnikami budowlanymi i opiekunkami do dzieci.
Redaktorzy El País chcieli pokazać, że emigranci są już de facto istotną częścią hiszpańskiego społeczeństwa, co więcej, że wrośli w system gospodarczy i stali się na tyle istotną składową tego systemu, że bez ich pracy nie sposób wyobrazić sobie normalnego życia stolicy, a prawdopodobnie także całego kraju. Słowem, trudno się bez nich obejść. Nie ulega kwestii, że są częścią społeczeństwa. Mają swój udział we wspólnym życiu i należą im się równe prawa.
A jednak obraz pracy imigrantów prowadzi także do innych wniosków, dotyczących już nie tyle stanu postulowanego, ile faktycznego. Wypowiedzi imigrantów świadczą, że czują się w Hiszpanii niepewnie, przede wszystkim dlatego, że podlegają dużo silniejszej presji pracodawców niż zasiedziali mieszkańcy kraju. Ponieważ sytuacja prawna wielu z nich jest niejasna, ponieważ nie mogą wyjeżdżać, bo chcą zdobyć prawo pobytu, ponieważ nie mogą liczyć na osłony socjalne i nie mają dostępu do związków zawodowych, godzą się na warunki pracy, na które nie zgodzi się nikt inny. Przyjmują zajęcia, które nie dają żadnych widoków na awans społeczny, źle płatne i często postrzegane jako poniżające.
To właśnie bez tej upośledzonej klasy nie może obejść się system. Potrzebuje nie tyle rąk do pracy, co robotników poddanych prawnej i społecznej presji, armii ludzi na wpół wykluczonych, wypchniętych ze sfery solidarności społecznej i z polityki, pozbawionych głosu oraz praw, a jednocześnie mozolnie i wytrwale aspirujących do równego statusu. Dawniej tę rolę spełniali autochtoni dziś w dużej części wzięli ją na siebie przybysze. Imigranci są więc potrzebni gospodarce krajów wysoko rozwiniętych pod warunkiem, że nie są zintegrowani społecznie. Jedynie otoczeni nieufnością bogatych społeczeństw, obwiniani o bezrobocie, traktowani przez prawicowych polityków jako łatwy cel kanalizowania niechęci i przyparci do muru restrykcyjnym prawem imigracyjnym będą skłonni pracować w złych warunkach i za marną płacę. Społeczne upośledzenie imigrantów należy więc traktować jako cechę systemową, która umożliwia Europie nabywanie taniej siły roboczej w tych sektorach, gdzie praca jest najcięższa. Walka o prawa dla emigrantów napotka zatem wiele trudności i to wynikających nie tylko ze społecznych przesądów. Owe przesądy potrzebne są gospodarce w jej obecnym kształcie, wpływają na ceny warzyw, mieszkań, wywozu śmieci albo obiadu w restauracji i co ważniejsze na zyski firm. Bezrobocie liczy się w procentach, bo jest zjawiskiem systemowym. Jeśli imigranci zabierają tubylcom miejsca pracy, to nie dlatego, że mają za dużo praw i za wysoki status, ale dlatego, że mają praw za mało i są społecznie upośledzeni. Aby „problem emigracji” zniknął , trzeba więc będzie zmienić coś więcej, niż tylko etniczne stereotypy.
Tomasz Żukowski
Tekst pochodzi z pisma "Bez Dogmatu".