Na wezwanie związku zawodowego Ver.di do strajkujących od tygodnia pracowników sektora publicznego w Badenii-Wirtembergii dołączyli ich koledzy z dziewięciu landów.
Związkowcy odrzucają nieodpłatne wydłużenie czasu pracy i zdają sobie sprawę, że rozpoczęli największy od 14 lat strajk o swoje pracownicze prawa.
W poniedziałkowy ranek w ponad połowie wszystkich krajów związkowych zaprzestały pracy służby oczyszczania i odśnieżania, zamknięto przedszkola, szpitale i urzędy samorządowe. Początkowo strajk rozpoczęło 10 tys. osób, a potem stopniowo ich liczba wzrosła do 40 tys.
Akcja protestacyjna w sektorze publicznym obejmuje Badenię-Wirtembergię, Nadrenię Północną-Westfalię, Saksonię, Dolną Saksonię, Bawarię, Nadrenię-Palatynat, Hamburg, Saarę, Bremę i Szlezwik-Holsztyn.
Przyczyną strajku są żądania władz krajowych, aby pracownicy sektora publicznego zamiast 38,5 godz. tygodniowo, pracowali 40 godz. bez ekwiwalentnego wynagrodzenia.
Związki pracodawców krytykują strajk i uważają, że pracownikom sektora publicznego przewróciło się w głowie. Argumentują, że w przeciwieństwie do sektora prywatnego budżetówka to bezpieczne miejsce pracy, a wydłużenie jej czasu, to zaledwie 18 minut dłużej każdego dnia.
Innego zdania są związkowcy. - Jeżeli przeliczymy te 18 minut w skali całego roku, oznacza to dwa tygodnie pracy więcej bez jednego centa wynagrodzenia - wylicza Frank Bsirske, przewodniczący Ver.di. - Będziemy strajkować tak długo, dopóki pracodawcy nie zrozumieją, że nie mogą tak po prostu rozkazywać swoim pracownikom, jak długo mają pracować. Kraje związkowe i komuny mogą być pewne, że kasa strajkowa jest pełna i starczy na wiele tygodni.
Główny negocjator związkowców Kurt Martin uważa, że wydłużenie czasu pracy jest „wytrychem" umożliwiającym zwolnienie w niedalekiej przyszłości 250 tys. osób zatrudnionych w sektorze publicznym.
Związkowcy bronią także pracowników służb publicznych przed ich rzekomym „uprzywilejowaniem". Tłumaczą, że większość z nich ma umowy czasowe, a budżetówki też nie omijają oszczędności, zwłaszcza że rząd wielkiej koalicji pod przewodnictwem Angeli Merkel chce zmniejszyć wydatki na administrację publiczną o miliard euro.
Wykorzystując fakt, że urzędnikom państwowym strajkować nie wolno, państwo zwiększyło im czas pracy do 40 godz. w tygodniu i zmniejszyło tzw. trzynastą pensję. Władze krajowe z podległymi im pracownikami mają trudniej, bo ci mogą strajkować i nie są tak bezbronni wobec dyktatu pracodawcy.
Choć na razie obydwie strony konfliktu obstają przy swoich żądaniach, władze Badenii-Wirtembergii i Nadrenii-Palatynatu wysyłają pierwsze sygnały do zawarcia kompromisu. Twardy kurs postanowiła obrać Nadrenia Północna-Westfalia i Bawaria. Ta ostatnia planuje nawet wprowadzenie dla swoich pracowników 42-godzinnego tygodnia pracy.
Izabella Jachimska
Artykuł pochodzi z dziennika "Trybuna".